List byłego księdza

List byłego księdza, który zdecydował się zrezygnować z kapłaństwa i wybrać "drugą wierność": kobiecie i poczętemu dziecku

"A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko." (1 J 3, 20)

Piszę do Was, drodzy, ten list już "z drugiej strony" mojego kapłaństwa, by podzielić się garścią myśli i bolesnych doświadczeń. Z powodów, o których trudno tu pisać - być może przyjdzie jeszcze na to odpowiednia pora - podjąłem niełatwą decyzję zawieszenia mojej kapłańskiej posługi sakramentalnej. Nie decyzję odejścia od kapłaństwa, gdyż od niego nie można odejść - kto został kapłanem, pozostanie nim na wieki - ale właśnie zawieszenia, w sytuacji, w której z powodów konfliktu między sumieniem i wymogami prawa nie mogłem już pogodzić wierności powołaniu z odpowiedzialnością za matkę i dziecko, które z niej się poczęło. Taka sytuacja nie rodzi się oczywiście bez powodu i winy. Pierwsza Miłość i pierwsza wierność zobowiązują. Czy jednak nagłe pojawienie się tej drugiej wierności jest i musi być zawsze zdradą tej pierwszej? Czy z człowiekiem nie może stać się tak jak z drzewem powalonym przez burzę? Być może tak, ale rzeczywiste przyczyny i winę może rozsądzić tylko sam Bóg, który zna człowieka, zanim jeszcze został on utkany w łonie matki. Być może tak. Ale przecież, mógłby powiedzieć ktoś z Was, można się podźwignąć. Nie zawsze. Są takie upadki, z których nie ma już powrotu do sytuacji pierwotnej, jak w przypadku złamanego drzewa, które już się nie zrośnie. Są takie upadki, które stawiają przed dramatycznym wyborem. Czy można kochać Boga, którego się nie widzi, nie miłując bliźniego, którego się widzi? Czy można wybrać człowieka nie zdradzając Boga? Właśnie w samym środku tego konfliktu rodzą się prawdziwe dylematy kapłana. Nie chcę tu pisać o sobie. Chcę porozmawiać z Wami o tym, jak widzę kapłaństwo z "tamtej strony" konfliktu wierności.

Kapłaństwa nie da się oddzielić od Kościoła. Nie można zatem rozważać go, nie określiwszy, jak Kościół rozumie siebie i swoją obecność w świecie. Dla mnie Kościół jest i pozostanie autentyczną wspólnotą miłości w Jezusie Chrystusie. "Przykazanie zaś Jego jest takie, abyśmy wierzyli w imię Jego Syna, Jezusa Chrystusa, i miłowali się wzajemnie tak, jak nam nakazał. Kto wypełnia Jego przykazania, trwa w Bogu, a Bóg w nim" (1 J 3, 23-24). Zadaniem Kościoła jest: trwanie w Bogu, to znaczy głoszenie Jezusa, który jest miłością, i czynienie Jego miłości; budowanie prawdziwych więzi międzyludzkich; poszukiwanie, na wzór Jezusa Pasterza, tych, którzy się zagubili; otwieranie ramion, na wzór miłosiernego Ojca, powracającym; podawanie ręki tym, którzy wpadają w życiowe rozpadliny; budzenie nadziei u wątpiących, wrażliwości na każdego człowieka. Szacunek, który Kościół winny jest każdemu człowiekowi, wypływa z faktu, że Bóg stał się człowiekiem. Przyszedł na ziemię i "stał się nam podobny we wszystkim oprócz grzechu" nie po to, aby znieść człowieczeństwo, przezwyciężyć je, lecz by je wypełnić. Dlatego powiedziałem kiedyś w jednym z kazań do osób, które wybrały drogę życia konsekrowanego, że "Bóg obdarzył nas najpierw darem człowieczeństwa, abyśmy stawszy się chrześcijanami, byli dla siebie nawzajem bardziej ludzcy, a wybrawszy drogę życia konsekrowanego, byli dla siebie jeszcze bardziej ludzcy". Powiedziałem tak, by wyrazić głębokie przekonanie, że w chrześcijaństwie uprzywilejowanym miejscem obecności Boga, Jego czci i miłości jest drugi człowiek. Ojciec Jezusa Chrystusa nie jest ideą zamieszkującą gdzieś poza światem i jego historią, poza człowiekiem, jak w innych religiach. Dlatego nie można oddzielić oddawanej Mu czci i chwały od miłości bliźniego. Jeśli taki jest Kościół Jezusa Chrystusa, to zadaniem kapłana jest uobecniać w Eucharystii i w Sakramencie Pokuty tę miłość i samemu być jej autentycznym świadkiem.

Przypomniałem Wam te oczywiste prawdy, gdyż najczęściej zapominamy o tym, co najbardziej oczywiste. Przywołałem je, ponieważ teraz, "z drugiej strony kapłaństwa", kiedy usiłuję zrozumieć stosunek wielu ludzi do mnie, mam wrażenie, że doświadczam innego Kościoła i innego kapłaństwa. Kościoła, który swoje powołanie rozumie jako walkę ze złem czającym się wciąż w świecie, budowanie na ziemi doskonałego królestwa poprzez wielkie "syntezy zbawcze" (Objawienia z kulturą, polityką, prawem itp.). Wydaje mi się, że wewnątrz Kościoła, szczególnie w Polsce, trwa wciąż spór pomiędzy Ewangelią Jezusa, dobrą nowiną o Miłości, która zamieszkała w każdym człowieku, a religią idei, ideałów, najczęściej bezosobowych, jak sprawiedliwość, życie, prawda, wierność itp., która niejednokrotnie w imię tychże ideałów gubi ludzi, przechodzi obok nich obojętnie. Tak jakby chodziło o zbawienie ludzkości, a nie człowieka. Jeśli wielu ludzi wierzących tak właśnie rozumie misję Kościoła - jako walką ze złem świata - to swoich kapłanów uważa za żołnierzy, oficerów, generałów na froncie tej walki. A kimże jest żołnierz, który schodzi z frontu, zwłaszcza w naszym walecznym narodzie? Im wyższa jego ranga, tym większa zdrada. Jeśli rozumie rolę Kościoła jako budowanie na ziemi doskonałego Królestwa poprzez wielkie "syntezy zbawcze", religijne instytucje, to swoich kapłanów ma za "urzędników zbawienia". Jeśli natomiast zadanie Kościoła bardziej postrzega w służbie religii idei i Boga-Idei niż jako oddawanie temu Bogu czci "w duchu i prawdzie" miłości bliźniego, to wówczas nadaje kapłaństwu charakter "quasi-sakralny". Kapłaństwo samo przez się, a nie przez treść świadectwa konkretnego kapłana, staje się wówczas czymś wyjątkowym, wynoszącym ponad życie społeczne, codzienność, i zaczyna odgrywać rolę społecznego tabu. Staje się takim samym społecznym tabu jak te, które były związane ze służbą greckich westalek pilnujących świętego ognia. Kapłan przez fakt samych święceń może czuć się "wybranym", lepszym od innych, a jego rodzina znajdować szczególny powód do dumy. W takiej konwencji tabu traktuje się wówczas także celibat, który utożsamia się z istotą kapłaństwa, a święcenia kapłańskie określa mianem "zaślubin samego Boga". Możemy sobie wyobrazić, że podobną dumę mogli czuć bliscy dziewicy, która kiedyś, przed wiekami, została wybrana na ofiarę bogom. I możemy także uzmysłowić sobie ich ewentualne reakcje, gdyby się przelękła. Czy bardziej baliby się gniewu bogów, czy potępienia przez bliskich i opinię publiczną?

Takie pojmowanie kapłaństwa (żołnierz Boży, urzędnik zbawienia, odbicie idealnej doskonałości) powoduje, że kapłan, który z jakichkolwiek powodów, bez względu nawet na tragiczne przyczyny czy dramatyczny splot okoliczności, podjął decyzję przerwania posługi sakramentalnej, postrzegany jest jedynie jako zdrajca. Nie ma tu miejsca dla kapłana-człowieka, który, jak każdy człowiek, mógł nie udźwignąć ciężaru i leży przy drodze, czekając na swojego Samarytanina. Jeśli tak rozumie się Kościół i kapłaństwo, to kapłan może być tym, który z uzasadnionych powodów ma prawo przejść obok leżącego przy drodze, ale sam w żaden sposób nie może być tym leżącym. Nie ma tu dla niego takiego miejsca. Tym bardziej dla stwierdzenia, że to nie zdrada, ale nowy rodzaj wierności, być może pod wieloma względami wcale nie łatwiejszej. Takie stwierdzenie może zabrzmieć tu co najwyżej jak bluźnierstwo. Możliwe jest więc coś, co niejednokrotnie zdarza się w podobnych sytuacjach: kocha się bardziej kapłaństwo niż konkretnego człowieka, który jest kapłanem.

Rodzi się więc dramatyczne pytanie o miejsce. Czy jest dla powalonego kapłana, leżącego przy drodze, miejsce w Kościele? W jakim jednak Kościele? Jeśli jest to Kościół, w którym kapłani spieszą się na kolejny front walki ze złem świata, to trudno, by zajmowali się dezerterami. Jeśli z mozołem budują wielkie "syntezy zbawcze", to leżący mogą być dla nich co najwyżej wstydem, który należy głęboko ukryć. I gotowi są pomóc tylko pod takim warunkiem. Jeśli są wcieleniem doskonałości Boga, to mogą jedynie dziękować, że nie są jak tamci. A jeśli jest to "Kościół-Samarytanin", który podaje rękę leżącym? Chciałbym Wam powiedzieć, że doświadczyłem także takiego Kościoła.

Wiem, że to wszystko, co przed chwilą napisałem, z pewnością przerasta wielu prostodusznych ludzi. Świat prostych podziałów na dobro i zło, dające stabilność instytucje, sakralizacja życia i społeczne tabu stanowią, jak sądzę, głęboką ludzką potrzebę. Szczególnie ważna wydaje się potrzeba tabu, tego, co święte, doskonałe, nietykalne. I właśnie kapłaństwo wydaje się realizować tę potrzebę, gdyż wciela obraz świata lepszego niż ten, w którym żyjemy, wolnego od zła, świata trudnej do osiągnięcia doskonałości. Dlatego ci, którzy naruszają kapłaństwo, uznawani są za najbardziej godnych potępienia, gdyż naruszają w ten sposób najgłębsze ludzkie tęsknoty i pragnienia. Kościół, świadom tego, ochrania ludzi, którzy mają takie potrzeby. Ochrania ich, bojąc się zgorszenia. Ja to rozumiem. Lecz czy nie jest to obrona instytucji kapłaństwa za cenę człowieczeństwa kapłana, cierpień jego samego i jemu najbliższych? Właśnie taka ochrona instytucji kapłaństwa powoduje, że rezygnacja z dalszej drogi kapłaństwa staje się dla rodziny kapłana największą z tragedii, czymś gorszym od zbrodni. Czego bardziej się boją: gniewu Boga, potępienia swojego dziecka, czy opinii wierzących sąsiadów, parafian, którzy wyrażając "autentyczne współczucie" dobiją leżących? Rozsiewając plotki, oskarżenia, pomówienia, czyniąc się publicznymi obrońcami obrażonego Boga, odwracając się, wyrażając publicznie dezaprobatę, wstyd, poczucie hańby, powodują "symboliczną" śmierć, która czasami bywa gorsza od śmierci faktycznej. A wszystko to w imię Jezusa, Jego Ewangelii i Kościoła.

Wiele można by i należało postawić pytań tym, którzy odeszli. Czy odeszli ot, tak sobie, z kaprysu, lekkomyślności, niedojrzałości, utraty wiary? Czy legli z boku drogi? Czy to sprawił los, którego nie rozumieją, czy sami się przewrócili, czy ktoś im w tym pomógł, a może już nie dali rady udźwignąć ciężaru samotności, niezrozumienia, przepracowania? Może byli zbyt wrażliwi?

Kiedy młody człowiek staje u progu kapłaństwa i idzie za Jezusem, czyni to świadomie, ale nie wie do końca, co czyni. By wiedzieć, musi sam przeżyć życie. Czasami ludzie, którym trudno udźwignąć ciężar swoich wyborów, mówią do siebie: gdybym wówczas wiedział to, co wiem dziś... Gdyby jednak każdy mógł wycofać się z podjętej decyzji, nic by nie było możliwe. Życie zatem musi być nieustannym dorastaniem do dokonanych wyborów. Czasami jednak napięcie między świadomie podjętą kiedyś decyzją a wiedzą, którą niosą życiowe doświadczenia, staje się zbyt trudne. Gdy czytam wspomnienia młodych seminarzystów ze wspólnych pielgrzymek, wędrówek, rekolekcji, spotkań, pełne jeszcze dziecięcej, prawie naiwnej, romantycznej radości, zastanawiam się, co stanie się z nimi kiedyś, gdy doświadczą ciężaru życia, samotności, opuszczenia, niezrozumienia, potrzeby domu, obecności bliskiego człowieka, przyjaciela? Gdy zaczną naprawdę siebie poznawać, czy znajdą się ci, którzy im pomogą? Czy wystarczy im pouczenie, które kiedyś usłyszałem od jednego z rekolekcjonistów: "W rodzinach dzieci wracają ze szkoły do rodziców, mąż z pracy wraca do żony, a żona do męża. A ty [kapłan] wracasz do Jezusa." Kiedy przypominam sobie tę naukę, zastanawiam się nad tym, kim wówczas będzie dla nich ten Jezus? Czy czterema pustymi ścianami mieszkania, w którym nikt na nich nie będzie czekał i pozostanie im już tylko Jezus, czy autentyczną wspólnotą przyjaciół wzajem siebie kochających i rozumiejących? Czy Jezus będzie dla nich w sposób żywy obecny we wspólnocie (przyjaciół kapłanów, wspólnocie zakonnej, rodzinnej itp.), czy też będzie tylko ostatnią deską ratunku? A może się przyzwyczają i zobojętnieją na wszystko. Wtedy się mniej odczuwa.

Młodzi ludzie, gdy decydują się na małżeństwo, choć mogą się pomylić, wybierają siebie nawzajem. Kapłan, gdy wybiera kapłaństwo, nie wybiera tych, pośród których przyjdzie mu żyć i pełnić swą posługę. Śmiem twierdzić, że w tej perspektywie jego życie jest o wiele bardziej wędrówką w nieznane. I nic nie pomoże mówienie, że przecież swoim życiem daje on świadectwo czasów ostatecznych, kiedy nie będziemy mieli już potrzeb, gdy "nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić", gdyż kapłaństwo w żaden sposób nie unicestwia zwyczajnych ludzkich potrzeb, a być może ze względu właśnie na świadectwo przyszłemu życiu, którego wyobrażenia w żaden sposób nie mamy, jeszcze bardziej czyni je dojmującymi. Gdyż tak jak błogosławieństwo odsłania w rzeczy dwa wymiary (pozostaje ona bowiem nadal rzeczą codziennego użytku, a jednocześnie nabiera sakralnego wymiaru), tak namaszczenie sakramentu kapłaństwa rodzi w człowieku głębokie napięcie między jego dotychczasowym życiem, które w wymiarze ludzkim pozostaje przecież takim, jakie było, a świadomością bycia jakoś z niego wyjętym. Życie w tym właśnie napięciu jest krzyżem kapłana.

Jeśli zatem jakiś splot okoliczności spowoduje, że ta wędrówka w nieznane stanie się dla kapłana bezdrożem, czy jest to wystarczający powód, by oskarżyć go o zdradę? Czy ci, którzy zatrzymali się na drodze kapłaństwa, zawsze i w każdym wypadku są zdrajcami? Czy nie mają prawa do decyzji zgodnej z własnym sumieniem? Czy nie mają prawa czuć, że wybierają, z całym dramatyzmem związanym z tym wyborem, między wiernością swojej dotychczasowej drodze a sumieniem, które wzywa ich do nowej odpowiedzialności i wierności? Czy nie mają prawa doświadczać, że Bóg jest nie mniej obecny w kobiecie i dziecku, które kochają, niż w wiernych, którym dotychczas służyli? Że nie potrafiliby już ze spokojem sprawować Eucharystii, głosić słowa o małżeńskiej wierności i odpowiedzialności rodzicielskiej? Czy Bóg żąda od kapłana, jeśli to się już stało, złożenia w ofierze syna i jego matki, dla pełnienia dalszej posługi kapłaństwa? Czy żąda tego Bóg czy Kościół, skoro sam w wyjątkowych wypadkach (np. księża anglikańscy przechodzący z rodzinami na katolicyzm) pozwala kapłanom zachować swoją rodzinę? Czy zatem zawsze mają rację ci, którzy pozostają wierni swojej drodze kapłańskiej, wobec tych, którzy czują, że nie są w stanie zapłacić ceny za dalsze na niej trwanie? Gdzie więc biegnie granica pomiędzy kapłaństwem "po tej" i "po tamtej stronie"?

Te pytania stawiałem samemu sobie. Myślę, że nadszedł czas, aby je postawić także i Wam, w imię nadziei. Gdyż, jak pisze poeta: "można nawet zabłądzić lecz po drugiej stronie / nasze drogi pocięte schodzą się z powrotem".

Pozostaję z Wami w Chrystusie

(nazwisko i adres autora znane redakcj)

 

 


Zobacz także różne wypowiedzi i komentarze do "listu byłego księdza":
Znak 7/98
Znak 4/98
Znak 3/98
Znak 2/98
Znak 11/97 (Dyskusja)

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama