Wypowiedzi czytelników "Znaku" na temat listu byłego księdza
Witaj. Minęło już ponad pół roku od momentu, w którym przeczytałam Twój list. Przez cały ten czas dojrzewałam do tego, by podzielić się z Tobą swoim doświadczeniem, by odpowiedzieć na Twoje pytania, a być może dokonać też z perspektywy lat pewnego rozrachunku ze sobą.
Ponad 10 lat byłam blisko związana z kapłanem. Początkowo nasza relacja była relacją córki i ojca, ale stopniowo, w miarę mojego dorastania i pogłębiania się znajomości, przekształciła się w więź kobiety i mężczyzny. Byliśmy ze sobą już na etapie rozmów dotyczących przyszłości, padały różne projekty, snuliśmy różne plany. Nie potrafiłam wyobrazić sobie swojego życia bez niego; on usiłował dowieść sobie, że jego kapłaństwo jest pomyłką. Wszystko to było jednym wielkim koszmarem - nierealnym, niewyobrażalnym. Z odległości lat widzę, jak bardzo byliśmy oboje niedojrzali emocjonalnie i uczuciowo, jak bardzo byliśmy zagubieni i samotni, jak bardzo nieszczęśliwi. Ktoś kiedyś przyrównał nasz związek do związku pary narkomanów, którzy usiłują sobie nawzajem pomóc. Oboje byliśmy głęboko uczuciowo zaangażowani. Jednocześnie oboje odczuwaliśmy bardzo mocno wewnętrzny religijny imperatyw, imperatyw Boga. Przerażała mnie myśl, że mogę pragnąć i pożądać kogoś, kto należy do Niego. Nie umiałam sobie wyobrazić funkcjonowania naszego związku w przyszłości - i nie szło mi wcale o jakieś prawne uregulowania czy legalność. Mało zdawałam sobie wówczas sprawę z tych kwestii i mało mnie one obchodziły. Co innego mnie powstrzymywało. Znając S., nie umiałam wyobrazić sobie, jak on będzie żył ze mną pozbawiony swego sakramentu. Obawiałam się o niego. Oboje mamy skłonność do maksymalizmu; obawiałam się, że jeśli któreś z nas nie udźwignie ciężaru, stanie się coś złego - upadek jednego zgniecie nas oboje. O siebie też się obawiałam.
Wszystko to były myśli, a uczucia i pożądanie biegły swoim torem, wbrew rozumowi. W decydującym momencie - uciekłam. To był ten heroiczny czyn, któremu oboje wiele zawdzięczamy. Nastąpiła decyzja o zerwaniu, każde następne spotkanie mogło doprowadzić do przekroczenia granicy. Decyzja zapadła w chwili podobnej do tej, gdy stojący na krawędzi życia narkoman, będący na głodzie, uderza w gong, by wbrew sobie ogłosić wszystkim, jak mocny tkwi w nim instynkt samozachowawczy. Rozstanie było teoretyczne, zewnętrznie poddałam się mu, w praktyce nie mogłam w nie uwierzyć, objąć nie tylko sercem, ale i rozumem. Szukałam pomocy, nie wiedziałam, co robić, byłam jak oszalała z bólu. To, co uczyniłam, było dobre, ale jak to znieść, przetrwać? Moje skłonności do depresji sięgnęły zenitu. Byłam gotowa pójść wszędzie, byle mi ktoś pomógł. Udałam się do spowiednika, do którego i on chodził. Usłyszałam, że jestem żmiją hodowaną na łonie Kościoła, i zostałam wyklęta, dopóki się nie nawrócę (?). Oniemiałam z rozpaczy. Chciałam uwolnić się od tych szaleńczych namiętności, zrobiłam wszystko, na co było mnie wówczas stać, uczciwie, a tu taka "pociecha". Szukałam dalej: jeden kapłan na spowiedzi zaproponował mi, że będzie odprawiał nade mną egzorcyzmy. Byłym przerażona. Kolejny spowiednik odmówił mi rozgrzeszenia, dopóki nie przestanę myśleć o S. jak o mężczyźnie. Jeszcze inny (jak widzisz, byłam bardzo zdeterminowana w poszukiwaniu Boga... ulgi? pociechy?) zalecał mi "wojskowy" rozkład dnia z rozpisaniem na konkretne godziny wszystkich czynności, począwszy od szóstej rano, łącznie z odmawianiem brewiarza. Na jakiś czas znalazłam kapłana, który ograniczał się do słuchania moich nieustannych, pełnych bólu jęków, do towarzyszenia mi w milczeniu w moich zmaganiach ze sobą. Od tej nocy, kiedy uciekłam od S., wiedziałam, że nie mogę dopuścić do tego, byśmy byli razem. Ale postanowienie to nie miało nic wspólnego z moją kondycją psychiczną i uczuciową. Spotkania ze słuchającym mnie kapłanem, który ani nie potępiał, ani nie nakazywał mi nieludzkich wysiłków, przyniosły mi chwilową ulgę w cierpieniu. W rok później dobry Bóg zmiłował się nade mną i dał mi szansę: wyprowadziłam się do odległego o kilkaset kilometrów miasta.
Postanowiłam zacząć na nowo. Realizacja tego postanowienia kosztowała mnie kilka następnych lat ciężkiej harówki. Nikomu, nawet najgorszemu wrogowi, nie życzę tego, przez co przeszłam, wydobywając się ze swej życiowej pułapki. Trafiłam na niezwykle szlachetnego i mądrego psychologa (nota bene księdza), dzięki któremu dziś mogę napisać do Ciebie taki właśnie list, dzięki któremu mogę wykrzyczeć: jaka szczęśliwa jestem, że jestem, że żyję! Mieszkam w T. od 9 lat, raz jedyny otrzymałam od S. korespondencję, w której prosił o nawiązanie znajomości, o przyjaźń, o jakąś choćby namiastkę powrotu. Odpowiedziałam milczeniem. Nigdy go już od tamtej pory nie widziałam, nie dzwoniłam, nie usiłowałam się spotkać. Co się z nim stało i dzieje? Nie wiem. Dobry Boże, Ty wiesz, ile zawdzięczam S., Ty nie dopuścisz, by mu się źle działo!
W Twoim Liście nie piszesz niczego o matce Twego dziecka, nie wspominasz o jej rozterkach czy wątpliwościach. Pewnie nie ma na to miejsca, ale przecież - jak sądzę - Twój doświadczony i przeżywany problem jest też i jej udziałem. Jestem pełna troski o nią.
Pozwól, że wypowiem teraz kilka osobistych uwag. Znasz mnie już trochę.
Pytasz: "Czy jednak nagłe pojawienie się tej drugiej wierności jest i musi być zdradą tej pierwszej?" Tak. Jest zdradą. Sam dobrze o tym wiesz. Pierwsza Miłość i pierwsza Wierność zobowiązują. Sądzę, że żaden przepis ani żadna ustawa nie zwolni Cię od tego, do czego się zobowiązałeś. Myślę też, że w gruncie rzeczy nie o przepisy tu idzie. Przepisy - ich istnienie i postrzeganie - dają człowiekowi duże poczucie bezpieczeństwa. O nie tak gorliwie zabiegali faryzeusze. Spełniając wymogi prawa, mogli mniemać o sobie, że są synami Boga. Przepisy normują działalność instytucji, życie społeczeństw. Kto ich przestrzega, żyje w zgodzie z otaczającą go rzeczywistością. Wszelkie wykroczenie poza przepis wystawia nas na pewien dyskomfort, naraża na stres, rodzi niepewność, pozbawia poczucia niezachwianej racji. To sprawiedliwość. A Miłość? Bardzo podoba mi się przypowieść Anthonyego de Mello pt. Ropucha w trawie (w: Modlitwa żaby, t. 1):
Pewien człowiek zaproponował swej dwunastoletniej córce, że zapłaci jej określoną ilość pieniędzy za przystrzyżenie trawnika. Dziewczynka zabrała się do pracy z wielkim zapałem i do wieczora cały trawnik był pięknie przystrzyżony - cały, z wyjątkiem dużego zarośniętego kawałka w jednym rogu.
Gdy ojciec powiedział, że nie może jej zapłacić ustalonej sumy, ponieważ nie cały trawnik został przycięty, dziewczynka odparła, że jest gotowa zrezygnować z zapłaty, ale nie ostrzyże tego kawałka trawnika.
Zaciekawiony ojciec, chcąc dowiedzieć się dlaczego, obejrzał to miejsce. A tam, na samym środku siedziała ropucha. Dziewczynka miała zbyt dobre serce, by przejechać ją maszyną do strzyżenia trawy.
Gdzie jest miłość, panuje nieporządek. Doskonały porządek uczyniłby ze świata cmentarz.
Jakie znaczenie ma ta refleksja? Takie, że to, czego oczekujesz, czego domagasz się od Kościoła, od ludzi - by Twój problem przestał tak boleć - jest chybione. Przepisy nie rozwiążą Twego problemu, zaś żeby być Samarytaninem, trzeba je złamać. W życiu na każdym kroku stajemy w sytuacji dziewczynki: chcemy zapłaty, chcemy zarobić, wywiązując się z jakiejś umowy, i nagle... coś dostrzegamy, coś chcemy ocalić, pokochać, komuś pomóc, czemuś się sprzeciwić, a przepisu brak, ba, decyzję trzeba podjąć nawet wbrew przepisowi.
Czy Ty naprawdę sądzisz, że jeśli Kościół zezwoli Ci "legalnie" odprawiać mszę świętą i spowiadać, to uczynisz to i będziesz czynił to tak samo jak dotychczas? Przecież, jak słusznie zauważa pani Hennelowa (nr 514 "Znaku"), jako wyświęcony kapłan masz moc odpuszczania grzechów i przemieniania Ciała Pańskiego aż do śmierci. Więc nie bardzo rozumiem, o co Ci chodzi? Wiążąc się z kobietą, odstąpiłeś od sprawowania tych sakramentów, bo tak sam zdecydowałeś. Słusznie. I na tym koniec. Wszystko dalsze to tylko konsekwencje tej decyzji.
Nie chciałabym - wybacz - przyjmować komunii czy rozgrzeszenia od eks--księdza, który z jakichś indywidualnych względów został przez biskupa, papieża lub na mocy własnej decyzji dopuszczony do pełnienia tych sakramentów. Zauważ jednak, to tylko moje chcenie. Gdyby tacy eks-księża posługiwali w mojej parafii, nadal przyjmowałabym sakramenty, ufając w łaskę i moc zbawczą Kościoła. I tak wracamy do kwestii przepisów. Wszak Kościół dzięki nim istnieje i trwa! Ustanowiony przez Chrystusa, jest Nim, Jego Ciałem. Bez względu na świętość czy grzeszność jego szafarzy. Tajemniczy to zaiste Przepis, który zarazem nie jest Przepisem, bo jest Miłością.
Piszesz o swoich doświadczeniach Kościoła, o jego różnych obliczach. Ja napisałam Ci o moich. Jak sądzisz, czym dla mnie był Kościół i kim był Bóg (którego kiedyś, jak wielu zresztą ludzi, utożsamiałam z Kościołem), gdy kapłan na spowiedzi wyklinał mnie jako przeklętą zarazę, inny odmawiał rozgrzeszenia, a jeszcze inny proponował wypędzenie ze mnie diabła? Ty narzekasz na Kościół walczący ze złem, budujący doskonałe królestwo poprzez wielkie syntezy zbawcze. Masz też swoją teoretyczną wizję Kościoła - jako wspólnoty miłości w Jezusie Chrystusie. Ale Twoja wizja nie okazała się na tyle skuteczna, by dać Ci oparcie. Zaś Kościół-Żołnierz niszczy w Tobie Twoje człowieczeństwo. Dla mnie to wszystko, co piszesz, jest mało przekonujące, mało istotne. Ty sam opuściłeś jedno ze "strategicznych" miejsc w Kościele, który mógłby się stawać dzięki Twojej miłości innym Kościołem, bardziej ludzkim, takim, jakiego teraz Ty sam oczekujesz, jakiego ja poszukiwałam, jakiego łaknie tylu innych. Teraz brakuje Ciebie w tym Kościele. Stoisz nie tylko "po tamtej stronie" sakramentu, ale i po "tamtej stronie ołtarza". Widzisz rzeczy, o których wcześniej niewiele wiedziałeś (paradoksalnie uważam, że wielu księży zna i rozumie życie świeckich, ich codzienność, problemy religijne w stopniu bardzo ograniczonym), których nie doświadczałeś. Może w tym właśnie tkwi jakiś pozytywny sens? Nie wiem.
Ja, jako ja, dziękuję Ci za to, że postąpiłeś w swojej sytuacji na tyle uczciwie, że odszedłeś od ołtarza. Bardzo Ci współczuję i modlę się za Ciebie. Osobiście "wolałabym", abyś nie spełniał posługi sakramentalnej w Kościele (odbierałabym ją jako pewnego rodzaju profanację i zniewagę wyrządzoną Bogu), ale gdyby jednak to nastąpiło, przyjmowałabym ją tak samo, jak przyjmuję posługę każdego innego kapłana w Kościele.
W świetle tych deklaracji nie zgodzę się z Twoim stwierdzeniem, "że kocha się bardziej kapłaństwo niż konkretnego człowieka". Ja dla Kościoła byłam wyklętą żmiją i diabłem, w niczym nikomu nie przypominałam nawet obnażonej jawnogrzesznicy. I co z tego? To tylko ludzka walka o przepisy. Bóg jest ponad to wszystko, "jest większy od naszego serca i zna wszystko" - pamiętasz swoje motto?
Pytasz: "lecz czy nie jest to obrona instytucji kapłaństwa za cenę człowieczeństwa kapłana, cierpień jego samego i jemu najbliższych?" Ależ jest. Tak. A czego się spodziewałeś? Chyba brałeś to pod uwagę? Kiedy stawiasz tak dramatyczne pytania, zastanawiam się, czy wynikają one tylko z bólu i cierpienia, których doświadczasz, czy może stąd, że nie do końca dojrzałeś do ponoszenia skutków swego działania. Mam też wrażenie, że nie oddzielasz swojej winy, swojej zdrady oraz kary (jako jej konsekwencji) od relacji z Bogiem. Przepisy Kościoła utożsamiasz z wyrokiem, z głosem Boga. A przecież Bóg kocha Ciebie bez względu na to, komu teraz dochowujesz wierności. Kocha Ciebie tak samo jak w dniu Twoich narodzin, tak samo jak w dniu Twoich ślubów kapłańskich i tak samo jak w dniu poczęcia Twego dziecka. Bóg kocha Ciebie każdego dnia tak samo. On się nie zmienił. To tylko Ty odkryłeś nagle swoją nagość i skryłeś się za drzewami. Zastanów się, do kogo masz żal?
Pytasz też: "Czy Bóg żąda od kapłana, jeśli się już to stało, złożenia w ofierze syna i jego matki, dla pełnienia dalszej posługi kapłaństwa?" Ksiądz Józef Tischner w książce Tischner czyta Katechizm rozważa sytuację Abrahama, od którego Bóg zażądał w ofierze syna. Abraham usłyszał, "co Bóg mówi", a mówił: "Daj syna". Tischner nazywa to słyszenie "pierwszą pokusą religijną" i pyta: "jaki sens ma pokusa złożenia Bogu w ofierze akurat tego syna? Ano taki, że jeśli spotkałeś wartość najwyższą, to chcesz poświęcić dla niej wartość najbliższą. Wtedy zobaczę, że mnie naprawdę kochasz. (...) Chcę to coś poświęcić - coś bardzo ważnego, coś bardzo bliskiego. To jest niesłychanie ludzkie. Ale mnie się wydaje - jak się tej pokusie przyjrzę bliżej - że jest to pokusa wszelkiego totalitaryzmu" (s. 34-35). W innym miejscu Tischner zastanawia się nad tym, czy należy wierzyć w "złego Boga" (oczywiście idzie tu o obraz Boga stworzony we wnętrzu człowieka) czy w "dobrego człowieka", czyli w doświadczenie dobroci. W swych rozważaniach dochodzi do konkluzji, że "dobroć ma prawo do tego, żeby dla człowieka być najwyższym Bogiem" (s. 20). Proszę, pomyśl o tym, ale nie z pozycji swej winy. To ważne.
Pytasz też: "Czy zatem zawsze rację mają ci, którzy pozostają wierni swojej drodze kapłańskiej, wobec tych, którzy czują, że nie są w stanie zapłacić ceny za dalsze na niej trwanie?" Jakie to ma znaczenie, kto ma rację? I do kogo należy odpowiedź na to pytanie? Czyjaś racja nie ma mocy zbawienia Ciebie, racje nie są Miłością. Wiem, że w tym momencie obruszyć się mogą ci, którzy często nadludzkim wysiłkiem trwają, którzy decydują się na rozstanie, którzy "umarli" w swym powołaniu - a pełnią posługę. Ale czyż nie doświadczamy niezrozumienia lub nawet wewnętrznego buntu w chwili, gdy Jezus wypłaca po denarze tym, którzy pracowali od świtu, i tym, którzy pracowali przez godzinę? Jeśli jesteśmy tymi ostatnimi, odczuwamy ulgę i wdzięczność, jeśli tymi pierwszymi - gniew. A Bóg? Bóg jak zawsze wymyka się przepisom. "Myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami" (Iz 55,8).
Niech Słowo Boże przyniesie Tobie i Twojej Rodzinie potrzebne łaski.
Piszesz, Przyjacielu, o dosyć podstawowych uczuciach każdego człowieka. Chcę podkreślić: każdego - w małżeństwie człowiek również doświadcza bólu, osamotnienia, konfliktu wierności, ciężaru życia. Jakże często rachunek za bycie razem nie jest taki sam dla obu stron. Może nawet w większości przypadków jest tak, że jedna strona związku ponosi konsekwencje o wiele większe niż druga: dając siebie, nie otrzymuje nic w zamian lub otrzymuje niewiele, niekiedy nawet ze szkodą dla siebie samego - u boku alkoholika, narkomana, przestępcy...
Nie chcę pomniejszać Twojego bólu życia, ale próbuję Ci powiedzieć, że dookoła siebie możesz zobaczyć wielu Tobie podobnych skręconych z bólu, osamotnionych i odrzuconych. Podobnych Tobie w bólu, jednak mniej odważnych. Ty jesteś człowiekiem odważnym, zdecydowałeś się mówić o sprawach, o których wielu boi się szeptać, woli milczeć, udając, że nie ma problemu.
Byłeś inny po tamtej stronie i doznałeś bólu i zawodu, teraz jesteś inny po drugiej stronie - niech Bóg ma Cię w swojej opiece. Bo może się okazać, że bardziej kochasz ideał małżeński niż konkretnego człowieka, który jest małżonkiem. Etyka prawdziwa to etyka trudnych wyborów, to etyka bólu. Wybrałeś miłość drugiego człowieka - a zderzenie miłości i krzyża jest nie do uniknięcia. Bywa niekiedy tak, że ten, kto nie znosi własnej samotności, a w niej samego siebie - nie zniesie również drugiego człowieka, gdy przyjdą chwile trudne.
Gdy ukochany człowiek zadaje ból, cierpienie, niekiedy poniża, odtrąca - boli to po stokroć bardziej niż te same przykrości zadawane przez obojętną wspólnotę. Wtedy rodzi się pokusa buntu - aby uciec, aby przejść na drugą stronę; ale nie da się uciec od ciężaru własnych wyborów.
A może przesadnie jesteśmy skupieni na własnym cierpieniu, na własnej osobie, wszechświat nie kręci się wokół człowieka. Niektóre cząstki, wchodzące w jego skład żyją 10-23 sekundy, inne żyją miliardy lat. Może ból, samotność, potrzeby... nie są aż tak ważne i ciekawe, aby im poświęcać tyle miejsca.
P.S. A może trzeba przypomnieć, że grzechy przeciw czystości św. Tomasz nazywa peccata puerilia, "chłopięcymi grzeszkami".
Korzystając z zachęty redakcji "Znaku" do kontynuowania dyskusji wokół Listu od byłego księdza, chcę zabrać głos i poruszyć zagadnienie kompletnie przemilczane tak w samym Liście, jak i w głosach go dotyczących.
Chodzi mianowicie o dziwne, moim zdaniem, spojrzenie na zaistniały związek mężczyzny i kobiety. Kobieta została tu potraktowania całkowicie przedmiotowo, jak jakaś ponętna rzecz, której zdobyciu mężczyzna nie potrafił się oprzeć, mimo że był księdzem. A przecież w związku dwojga ludzi występują dwa podmioty, dwa wybory, dwa wyraźnie ukierunkowane dążenia. We wnikliwej analizie postępowania księdza, we wszystkich próbach zrozumienia go, wytłumaczenia jego postępowania, o tej drugiej osobie prawie się nie wspomina.
Tymczasem, moim zdaniem, owa druga osoba odgrywa w całej sprawie rolę bardzo istotną. Każda kobieta odczuwa od razu, gdy mężczyzna zwróci na nią uwagę. Nie oszukujmy się, że jesteśmy niczym niewinne kwiaty w ogrodzie, które zrywa ręka zachwyconego mężczyzny. To właśnie kobieta, zorientowawszy się, że zainteresował się nią młody kapłan, pierwsza dokonuje wyboru swego postępowania i chyba nie trzeba mówić, jaki powinien być ten wybór. W początkach rodzącego się uczucia dla wolnej kobiety jest on stokroć łatwiejszy niż dla księdza. Może ona przestać uczęszczać do danego kościoła, wyjechać do innej miejscowości, a wreszcie - przyznaję, że to najtrudniejsze - swym zachowaniem zmrozić rodzące się uczucie.
Wystarczająco dużo mamy przykładów literackich i przykładów z życia, że taka postawa nie jest niemożliwa. Choćby osoba Przełęckiego z dramatu Żeromskiego Uciekła mi przepióreczka. Jestem człowiekiem starym i kilkakrotnie w życiu zetknęłam się z sytuacją podobną do tej, jaką opisuje ów były kapłan. I choć obawiam się używać wielkich słów, to jednak uważam, że jeśli kobieta rzeczywiście pokocha księdza, to właśnie w imię tej miłości, w imię nienarażania księdza na zdradę swej drogi życiowej, powinna się wycofać i tym ułatwić kochanemu człowiekowi właściwą decyzję. To jest jedyne uczciwe rozwiązanie.
Zacznę od tego: "Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni" (Mt 7, 1). Tylko jeden Bóg nas osądzi. Jako prostemu człowiekowi, mającemu swoją rodzinę, trudno jest mi osądzić nawet wzajemne stosunki między małżonkami w innych rodzinach, nie mówiąc już o relacjach między duchownymi. Wydaje mi się, że duchowni to też rodzina, a podstawą każdej rodziny jest - miłość. Jeśli nie ma miłości, nie ma niczego, jest pustka, tworzenie pozorów. A miłość to - w jakimś sensie - ofiara.
Na pewno nie jest łatwo żyć w samotności, jednakże życie w rodzinie zobowiązuje do czegoś większego. Także życie w takiej rodzinie jak Kościół. Droga życiowa jest skomplikowana, idąc po niej człowiek potyka się, upada, podnosi się i znów upada. O wiele łatwiej się podnieść, jeśli są obok ludzie, którzy w trudnej chwili podadzą pomocną dłoń. Z autorem Listu można zgodzić się w tym, że młody człowiek, kiedy decyduje się zostać kapłanem, wybiera na pierwszym miejscu Boga, któremu będzie służyć, a nie duchownych, wśród których przyjdzie mu żyć. Jak go przygotować na ewentualne rozczarowania?
Według mnie człowiek idący do seminarium lub do zakonu winien być starszy. Nie ma problemu, jeśli takich nie będzie wielu, ważne, żeby byli duchowo mocni. Nie jest lekko kapłanom, którzy zostali nimi z powołania, a nie z jakichkolwiek innych przyczyn. Pewien duchowny powiedział: "Łatwiej oddać Bogu serce, aniżeli zachować je w czystości." Trudno się z tym nie zgodzić. Od otaczającego życia nie uchronisz się, z zamkniętymi oczami i uszami żyć nie będziesz. I tu właśnie powinna pojawić się wspólnota Kościoła. Wzajemne stosunki między duchownymi winny opierać się przynajmniej na przyjaźni i braterstwie, nie mówiąc już o miłości, tak by duchowny mógł - obok spowiedzi - odkryć z własnej woli swoją duszę przed współbratem, nie bojąc się osądzenia.
Nie znajdując zrozumienia w swojej rodzinie (czyli wśród duchownych), autor, według mnie, szuka oparcia u nas, prostych ludzi. To, że nie porzucił kobiety i dziecka, było uczciwe - tak w stosunku do nich, jak w stosunku do Kościoła (także - do Boga?). Jest takie powiedzenie: "Lepsza gorzka prawda niż słodkie kłamstwo." Jednak to, co zaszło w życiu autora, zdarzyło się nie od razu. Przypomina się przypowieść o pszenicy i chwaście: "gdy ludzie spali, przyszedł nieprzyjaciel, nasiał chwastu między pszenicę i odszedł" (Mt 13, 25). Każdy człowiek mający jakiekolwiek obowiązki winien starać się uniknąć lub uprzedzić sytuację, która mogłaby przynieść szkodę jemu i otoczeniu. Być może to pytanie jest nie na miejscu, ale kto zagwarantuje, że z czasem nie pojawi się jeszcze jedna miłość i tak dalej?...
Trzeba też powiedzieć, że stosunek do duchownych (i do kwestii powołania) zmienia się w zależności od pokolenia. Nie zawsze duchowny jest traktowany jako ktoś szczególny czy, jak pisze autor, wybrany. Bóg wybiera sobie wielu na służbę, ukazując różne znaki na drodze życiowej (słyszałem to od kleryków, sióstr zakonnych, księży), ale, co tu ukrywać, są młodzi ludzie (wiem to także z rozmów) idący na służbę Bogu z innych przyczyn, chociaż wydaje się im, że oni również są powołani.
Poprę autora w tym, że duchowny mógłby mieć własną rodzinę. Takie myślenie wstrząśnie wieloma ludźmi, jednakże przy wyborze drogi życiowej kapłana mogłoby istnieć prawo: albo mając rodzinę i ucząc ludzi słowa Bożego pozostać na pierwszym stopniu duchownej hierarchii, albo oddać się w pełni, do końca na służbę Bogu, bez poświęcania się sprawom świeckim i w końcu dostąpić wysokiego stopnia hierarchii duchownej. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że taka sytuacja miałaby nie tylko plusy, ale i minusy.
I wreszcie ostatnia sprawa: człowiek, zawiązując rodzinę czy wchodząc w jakiś inny związek, zapoznaje się uprzednio z prawami i zasadami, które nim rządzą, i decyduje się postępować w zgodzie z nimi. Jeśli wszedł już w jakąś rzeczywistość, to winien żyć wedle tych praw, niezależnie od tego, ile go to kosztuje. Oczywiście człowiek nie wie, co czeka go w przyszłości, lecz dotyczy to nie tylko życia kapłana czy zakonnika, ale i życia w małżeństwie. Wiele przyczyn rozkładu w stosunkach rodzinnych można usprawiedliwić, jednakże od tego nie jest lżej ani jednej, ani drugiej stronie.
(nazwisko i adres Autora znane redakcji)
Inne wypowiedzi na ten sam temat:
Znak 4/98
Znak 3/98
Znak 2/98
Znak 11/97 (Dyskusja)