Rozmowa z abp. Józefem Życińskim, ze zbioru "Sezon dialogu", WAM 2002
BIBLIOTEKA ŻYCIA DUCHOWEGO. Tom 16
© Wydawnictwo WAM, Kraków 2002
ISBN 83-7097-931-9
http://WydawnictwoWam.pl
KRZYSZTOF MĄDEL SJ: Pierwsze wieki ery chrześcijańskiej były czasem zakorzeniania się Chrystusowej Ewangelii w kulturze Europy. Jest to czas wielkich pogan i wielkich nawróceń, czas Ojców Kościoła, czas gorliwych misjonarzy i mnichów takich jak Benedykt z Nursji. Drugie tysiąclecie chrześcijaństwa nie wydaje się już tak bardzo ekspansywne, zwłaszcza jeśli pomyślimy o nowych odkryciach geograficznych, za którymi często nie nadążała ewangelizacja. Znany niemiecki politolog Eric Voegelin mawiał nawet, że teraz to raczej gnoza zaczęła brać górę nad chrześcijaństwem: po roku 1300 w porządku praxis (ekonomiczna dysocjacja chrześcijańskiej civitas), po roku 1500 w porządku episteme (chodzi o upadek starożytnej kosmologii), a po roku 1700 w porządku polis (równowaga sił jako nowa konstytucja polityczna). Czy Ksiądz Arcybiskup zgodziłby się z taką diagnozą? Czy w tak przedstawionej „sekularyzacji" nie należałoby raczej dostrzegać procesów pozytywnych? A może w ogóle niepotrzebnie mitologizujemy pewne daty i epoki, tak jak często niepotrzebnie mitologizujemy rok 313?
ABP JóZEF ŻYCIŃSKI: Nie należy tęsknić za tym, by chrześcijaństwo zatrzymywało czas lub zamrażało procesy kulturowe i społeczne na poziomie realiów okresu przyjścia Chrystusa na ziemię. Kościół jest zaczynem, który spełnia swą misję przy zastosowaniu różnorodnych technik „wypieku" i w bardzo różnych realiach. Fascynujące piękno przesłania Ewangelii widzę właśnie w tym, że uniwersalne treści chrześcijaństwa można łączyć z ogromną różnorodnością form kulturowych. Dobre wino Ewangelii można chronić wykorzystując różnorodne bukłaki, butelki, kontenery. To Bruce Marshall ostrzegał, by ludzie Kościoła nie stawiali na jednym poziomie znakomitego wina Bożej prawdy i kroju butelki, który wydaje się im najbliższy psychologicznie. Obawiam się, że czasem nawet posuwamy się jeszcze dalej i tak wielką uwagę poświęcamy trosce o etykietę i butelkę, że nie okazujemy większego zainteresowania jakością ewangelicznego wina lub wręcz traktujemy je jak zwykłą wodę.
Nie ubolewałbym więc, że wielki nurt przemian przyniósł dysocjację „chrześcijańskiej" civitas. W jej strukturach było również wiele składników, w których empirycznie łatwiej było odkrywać prawdę o grzechu pierworodnym niż ewangeliczny ideał doskonałości. Dzięki Bogu, że upadła starożytna kosmologia, gdyż powstanie nauki nowożytnej przyniosło wielkie odkrycia, tak istotne dla naszego poznania wszechświata. W dziedzictwie Oświecenia, tworzącym fundament nowej polis, widzę bardzo wiele składników pozytywnych. Zagrożeniem dla chrześcijaństwa nie jest dziś to dziedzictwo z jego afirmacją rozumu, wiarą w postęp i w możliwość doskonalenia struktur społecznych. Zagrożenie widziałbym dziś przede wszystkim w różnych nurtach nihilizmu, w odrzucaniu racjonalnego dziedzictwa na rzecz czysto uczuciowego zawierzenia sezonowym guru czy wreszcie w pozbawionych uzasadnienia deklaracjach, że historia się kończy, bo w zasięgu ręki znajduje się już najlepszy ustrój nie wymagający żadnych doskonaleń.
Sama gnoza może przyjmować bardzo różne formy. Zagrożenie widzę w tych, które deklarują, że dostarczają zupełnej wiedzy o człowieku i nie potrzeba nam już ani objawienia, ani łaski. Powraca wtedy w nowych formach dawna opowiastka o baronie Münchausenie, który był tak dzielny, że sam wyciągnął siebie z bagna, ciągnąc za warkocz peruki. Podobne akcenty swoistego gnostycyzmu odnajdujemy dziś w tekstach Dawkinsa, Monoda czy Edwarda O. Wilsona, gdy twierdzą oni, że proces kosmicznej ewolucji nie zostawia miejsca dla Boga, gdyż mechanizmy ewolucji wyjaśniają całkowicie genezę etyki i kultury. Naiwnie chcą oni przydzielać Bogu specjalne miejsca i uprzywilejowane momenty, zapominając, że Bóg jest obecny we wszystkich procesach i epokach. Jego wszechmoc przenika całą egzystencję i nasz byt. „W Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy" (Dz 17, 28).
Dlaczego więc w naszym powrocie do źródeł pierwotnego Kościoła dominuje tak często sentymentalna tęsknota za utraconym dzieciństwem?
Powrót do źródeł to powrót do autentyzmu wiary inspirowanego bezpośrednim doświadczeniem bliskości Chrystusa. Nie należy jednak tęsknić za wskrzeszaniem świata antycznego czy średniowiecznego, nawet jeśli uważamy je za bardzo sympatyczne. Jedną z zalet kosmologii tamtego świata było to, iż dał się on pojąć na poziomie zdrowego rozsądku. Człowiek czuł się w nim przytulnie i swojsko, usiłując wszystko tłumaczyć. Nawet gdy tłumaczenia były tak niepoważne, jak Arystotelesowska teoria miejsca naturalnego, to odpowiadały one naszej tęsknocie za ładem kosmicznym. W tamtym świecie dominowała harmonia, a niektórzy słyszeli ponoć nawet muzykę sfer; można było traktować go jako dom i czuć się dzieckiem wszechświata. Dopiero w okresie powstawania nauki nowożytnej uświadomiliśmy sobie, że odległości między planetami są dużo większe niż wcześniej sądzono. Dopiero w naszym stuleciu odkryliśmy, że proces ekspansji wszechświata trwa już ok. 18 mld lat. Wcześniej powtarzano za Jamesem Ussherem, że wszechświat został stworzony w październiku 4004 roku przed Chrystusem i liczy dopiero niecałe 6 tys. lat. Okazało się, że tę ostatnią liczbę trzeba było we współczesnej kosmologii pomnożyć przez 3 000 000. Niektórym zawirowało od tego w głowie i poczuli się obco w wielkim, pustym i starym wszechświecie, który przez większą część swoich dziejów nie miał ludzkiego obserwatora. I w tym wszechświecie możemy czuć się jednak dziećmi Boga i dziećmi kosmosu, jeśli tylko odejdziemy od naiwnych wyobrażeń średniowiecznej, zdroworozsądkowej kosmologii. Do tego właśnie potrzeba nam duchowości, w której Bóg, Pan czasu i wieczności, rozsadza ciasne schematy ludzkich nawyków i ukazuje swą transcendencję w formach, których istnienia nie podejrzewaliśmy jeszcze wczoraj. Proces wielkich przemian niesionych przez odkrycia naukowe ma dziś swe przedłużenie w wielkich i szybkich przeobrażeniach kulturowych. Wymaga on od nas odważnej wędrówki w głąb, na szlak duchowej przygody.
Mamy dzisiaj do czynienia z ekspansją kultury amerykańskiej. Coca-cola dociera dzisiaj nawet tam, gdzie nie udało się dotrzeć szesnastowiecznym misjonarzom chrześcijańskim. Największymi idolami młodych Japończyków są gwiazdorzy z Hollywood. Gospodarka chińska rozwija się szybko dzięki giełdzie i wolnemu rynkowi. Cały Daleki Wschód - ba, cały świat - uczy się dzisiaj mówić i pisać po angielsku. Nawet polskie wydawnictwa katolickie drukują coraz więcej tłumaczeń z języka angielskiego. Ksiądz Arcybiskup bardzo dobrze zna Stany Zjednoczone, także tamtejszy świat akademicki. Czego możemy się nauczyć od Amerykanów? Czy amerykański optymizm pozwoli nam zewangelizować Afrykę i Azję?
Nie obawiam się amerykanizacji, gdyż w kulturze amerykańskiej widzę wiele zjawisk pozytywnych. Należy do nich na przykład umiejętność łączenia demokracji, pragmatyzmu z otwarciem na przeżycie modlitewne czy wartości duchowe. W naszych salonach towarzyskie mówienie o Bogu uchodzi za coś niewłaściwego, za wtargnięcie w sferę prywatności; chyba że do salonu akurat przyszedł jakiś biskup albo też wyszedł z niego Ojciec Święty. Tymczasem Amerykanie potrafią traktować sferę nadprzyrodzoności w sposób psychologicznie naturalny i nie cierpią z tego powodu na kompleksy. Podobnie bywa z kształtowaniem postaw młodego pokolenia. Formację do życzliwego otwarcia na bliźnich widać w Ameryce już na poziomie edukacji przedszkolnej. Tymczasem u nas, w rodzinach niektórych nowobogackich, dzieci już do przedszkola przychodzą z telefonami komórkowymi i uwagę koncentrują raczej na najbliższym kręgu posiadaczy komórek niż na bliskim im środowisku.
Nie twierdzę, że Stany Zjednoczone są społeczeństwem bez problemów. Na te ostatnie zwrócił uwagę w sposób dramatyczny prezydent Clinton, pytając retorycznie po strzelaninie w szkole w Colorado: Ameryko, kiedy się wreszcie obudzisz? Oni jednak przynajmniej widzą dramat duchowej drzemki w wielu dziedzinach i czują konieczność wyjścia z obezwładniającego marazmu. Tymczasem w niektórych naszych publikacjach marazm traktuje się jako uwieńczenie postępu. Jeszcze tylko trochę więcej wolności w dziedzinie handlu narkotykami i większe urozmaicenie prasy pornograficznej, a już będziemy blisko ideału, w którym bezmyślność i otępiający reklamowy slogan przygaszą wspomnienia o istotach, które ongiś opatrywano dumnym mianem animal rationale.
Nie chcę spłycać sporów wokół zagrożeń niesionych przez amerykanizację. Nasz dramat kulturowy nie wynika jednak z popularności coca-coli. Pojawia się on natomiast wtedy, gdy kolorowe reklamy coca-coli zabijają w nas pragnienie wody życia. Łączy się to ze zjawiskiem globalizacji. Świat bardzo szybko stał się McLuhanowską globalną wioską. Niektórzy chcieliby w nim zorganizować teraz globalny cyrk, w którym powszechny happening zastąpi krytyczną refleksję. W wyniku takiego podejścia czynnikiem uniwersalnym łączącym rodzinę ludzką stają się, niestety, niewyszukane seriale, które można oglądać włączając telewizor zarówno w Nowym Jorku, jak i w Nowym Sączu. Uniwersalne okazują się półinteligenckie slogany reklamowe, dzięki którym osoby nie przemęczające szarych komórek mogą się dowiedzieć, że „Coca-cola to jest to". Brak natomiast wychowania do uniwersalnych wartości, które jednoczyłyby rodzinę ludzką. Co więcej, w niektórych wersjach relatywizmu twierdzi się, że wszystkie postawy trzeba traktować tolerancyjnie i że żadna wartość nie ma charakteru absolutnego. Gdyby ideologię taką doprowadzić do absurdu, trzeba by przyjąć, że faszyzm jest równie dobry jak demokracja, kanibalizm zaś nie ustępuje miejsca wegetarianizmowi. Wszystko zależy od indywidualnych upodobań, do których zawsze trzeba odnosić się z szacunkiem. Tutaj właśnie pojawia się konieczność ewangelizacji, która przypomni prawdy podstawowe i podkreśli, że nie wolno stawiać na jednym poziomie humanizmu i ludobójstwa, nawet jeśli podobna urawniłowka bardzo się podoba niektórym radykalnym ideologom.
Burzliwym losom naszej cywilizacji towarzyszyły jeszcze bardziej niespokojne indywidualne losy. Proszę powiedzieć, co najbardziej pomagało chrześcijanom zachować i rozwijać swoją tożsamość? I co jest nam najbardziej potrzebne dzisiaj? Ksiądz Arcybiskup często pisze w swoich książkach o wielkich uczonych, którzy pracę w laboratorium traktowali jak rodzaj ascezy. Ale czy patrząc na Galileusza, Giordano Bruno czy Stephena Hawkinga, nie odnosimy jednak wrażenia, że zarówno oni, jak świat, w którym żyli, żyją, osiągnęliby więcej, gdyby w ich życiu było więcej skupienia i modlitwy? Innymi słowy, czy nie wydaje się Księdzu Arcybiskupowi, że nasze czasy, czasy „wielkiej profesjonalizacji", pozbawiają nas tej harmonii ducha, umysłu i serca, jaką cieszyły się Średniowiecze i Renesans? Czy dzisiejsza szkoła, uniwersytet są w stanie zaradzić tym brakom? A może to właśnie one je stwarzają?
Zawsze możemy tęsknić za piękniejszym duchowym światem. Trzeba jednak pamiętać, że spotykamy konkretnych ludzi z ich bogatą psychiką, kompleksami i dramatami życia. W imię realizmu trzeba pamiętać, że nie będą się oni stosować do naszych marzeń o idealnych odkrywcach. Stąd też Bruno słynął z ostrego języka pamflecisty, który lubił sobie stwarzać wrogów wywołując wciąż nowe konflikty. Galileusz, przy specyficznie pojętej pobożności, obie swe córki oddał do Karmelu, ale nie zawarł małżeństwa z ich matką, bo tłumaczył się, iż jego mamusia patrzyłaby niechętnie na ten związek. Argument „z mamusi" nie był szczególnie mocny, gdyż jego autor miał już na swym koncie 40 lat życia i ważne odkrycia naukowe. W przypadku Hawkinga niewątpliwie dramat choroby wpływa na styl filozofowania. Pierwsze genialne prace dotyczące osobliwości oraz fizyki czarnych dziur ukształtowały w nim przekonanie, iż cokolwiek zrobi, będzie równie genialne. Skutkiem tego przedstawił nam później na przykład w Krótkiej historii czasu wersję kiczu filozoficznego. Książka zostaje bestsellerem, bo społeczne zapotrzebowanie na kicz jest większe niż na trudne do zrozumienia kwantowanie grawitacji.
Zgadzam się, że w ramach troski o harmonię ducha u profesjonalistów należy pełniej dowartościować dziedzinę formacji duchowej ludzi nauki prowadzących programy badawcze z fizyki czy biologii. Patrzę z szacunkiem na anglikańskich księży, którzy założyli Stowarzyszenie Księży Przyrodników. Należą do niego te osoby, które przed podjęciem studiów seminaryjnych studiowały fizykę, chemię, biologię czy matematykę. Księża ci raz w roku organizują wspólne rekolekcje. Ustalają zbieżne programy badawcze. Określają współpracę wydawniczą. Jest to bardzo ważne przy długofalowym ustawianiu zainteresowań. Tym bardziej że nieraz osoby duchowne zainteresowane fizyką, filozofią i teologią czują się osamotnione w swoim środowisku, gdzie bardzo łatwo można zostać wybitnym ekspertem w dziedzinie nauk politycznych, bez potrzeby brnięcia w zawiłości rachunku tensorowego...
W imię obiektywizmu trzeba jednak dostrzec tych przedstawicieli nauk przyrodniczych, którzy realizują księdza sen o „wielkiej harmonii". Proszę spojrzeć choćby na przykład Teilharda de Chardin. W okresie swego pobytu w Stanach czuł się on osamotniony i miał powody do smutku. Po II wojnie światowej doświadczał wielu stresujących i przykrych sytuacji, których ceną był między innymi zawał. Poznana 20 lat wcześniej rzeźbiarka Lucile Swan bardzo chciała wystąpić wtedy w roli jedynej osoby godnej jego zawierzenia i niedwuznacznie proponowała mu wprowadzenie nowych jakości w ich przyjaźń. Teilhard z wielką kulturą ducha potrafił tłumaczyć jej, na czym polega kapłaństwo i wierność złożonym ślubom. Autor, który w wiośnie swojego kapłaństwa, w 1918 roku, napisał piękny esej o „odwiecznej kobiecości", potrafił równocześnie z żelazną konsekwencją układać wszystkie swe działania w perspektywie „odwiecznej miłości Boga". Opublikowana przez Thomasa Kinga, wykładowcę teologii moralnej w Georgetown, korespondencja między Teilhardem i Lucile zawiera piękny i głęboki wykład duchowości, która nie ulega zmianom wraz z fluktuacjami nastrojów (The Letters of Teilhard de Chardin & Lucile Swan, ed. T. M. King and M. W. Gilbert, Georgetown University Press 1993). Podobnych przykładów pięknej i trudnej harmonizacji refleksji, duchowości i postaw życiowych mógłbym mnożyć wiele. Wystarczy, że z polskich autorów wspomnę ks. profesora Michała Hellera. Nie łudźmy się jednak, że formację podobnych pięknych dusz załatwimy administracyjnie za pośrednictwem instytucji. Na wykładach można tłumaczyć różne rzeczy, nawet Krótki kurs historii WKP(b). Nie nauczymy jednak, jak tworzyć arcydzieło. Z tą sztuką każdy musi zmagać się indywidualnie. Niełatwo szukać duchowych arcydzieł w kulturze, która kocha kicz i disco polo.
Największą zagadką filozofii jest człowiek. W ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat antropologia filozoficzna ulegała rozmaitym fascynacjom. W wieku dziewiętnastym najbardziej aktualne wydawały się zagadnienia poznawcze. Dlatego również teologia starała się uwzględniać, identyfikować błędy i udzielać poprawnych odpowiedzi. Stąd problem relacji rozumu i wiary, stąd zainteresowanie zagadnieniem wolności i autorytetu, ale i teologiczna krytyka rozmaitych ideologii. Schyłek ubiegłego wieku przyniósł, nie bez udziału Nietzschego i Freuda, nowe fascynacje: wolę, wartości i uczucia. Sobór Watykański II, odnowa teologiczna i liturgiczna były w pewnym sensie odpowiedzią Kościoła na te nowe wyzwania. Ale dzisiaj, jak się wydaje, problemy człowieka są inne. Są inne choćby dlatego, że ten człowiek znacznie częściej niż dawniej rodzi się i wychowuje w rodzinie niepełnej, znacznie dłużej pozostaje w szkole, a jednocześnie znacznie wcześniej „emancypuje się" z domu. Moim zdaniem, to nie rozum i wola są dzisiaj najbardziej osłabione, ale coś, co sięga głębiej; coś, co starożytni nazywali pamięcią, my zaś moglibyśmy nazwać wyobraźnią i doświadczeniem. Czy Ksiądz Arcybiskup zgodziłby się z taką diagnozą? Jak odpowiadać na potrzeby dzisiejszego człowieka w szkole, w duszpasterstwie, w wychowaniu?
Na pewno tempo obecnych przemian jest wyjątkowe. Pocieszać się można jednak prawem powracającej fali, które sprawia, iż wartości ignorowane we wcześniejszych epokach są szczególnie cenione w następnych. Doświadczyłem tego, gdy w latach siedemdziesiątych odwiedziłem Kalifornię, w której bardzo żywe było wspomnienie komun, hipisów i protestów studenckich z 1968 roku. W 10 lat później studenci ostentacyjnie podkreślali swój dystans wobec narkotyków oraz związanie z rodziną stanowiącą symbol tradycji.
Odkrycie uczuć czy woli nie było na pewno osiągnięciem XIX wieku. Proszę tylko popatrzeć na średniowieczne spory wokół tych samych problemów. Kłopoty z „pamięcią" mają nie tylko sympatycy współczesnych systemów totalitarnych. Chińscy budowniczowie muru kazali również palić wcześniejsze dokumenty, budując mentalność prowincji, w której izolacja przestrzenna i amputacja pamięci historycznej miały ułatwiać ideologiczną formację „innego człowieka". Zgadzam się natomiast, że zarówno nasza wiedza o roli podświadomości, jak i patologie rodzinne zmieniają w istotny sposób jakość wcześniejszego obrazu. Nowe przemiany zmieniają istotnie kierunek naszej wyobraźni, prowadząc do urzeczywistniania tego, co jeszcze wczoraj wydawało się niemożliwe lub wręcz niewyobrażalne. Bliski nam świat Internetu i lotów kosmicznych, inżynierii genetycznej i najnowszych zastosowań techniki mógłby jednak również przyprawiać o szok galilejskich rybaków, którzy zdecydowali się pójść za Jezusem. Na szlaku swej wędrówki na pewno doświadczali wielu rozterek, gdy pragnęli fascynującą prawdę o Odkupieniu głosić na obcych areopagach. Mieli w tym głoszeniu większe lub mniejsze sukcesy. Nierzadko płacili za nie najwyższą cenę życia. Nie bali się jednak nowych wyzwań. Nie straszyli Europą ani Rzymem, nie bronili mentalności zaścianka, w której urok wsi galilejskiej urasta do rangi najwyższych wartości.
Z ich stylu możemy się tak wiele nauczyć; między innymi pochylenia Dobrego Pasterza nad swą trzodą, także tą, która mówi językiem Freuda, Nietzschego i Derridy. Trzeba starać się poznać ten język i ukazać możliwości dialogu w innych językach. Trzeba zrozumieć współczesnych i nie gorszyć się nimi, ale zbawiać. I nade wszystko pamiętać, że w procesie tym trzeba koniecznie zespolić naszą refleksję, nasz wysiłek, z otwarciem na działanie łaski Bożej. To Duch Święty prowadzi i ożywia swój Kościół. Jeśli wpadamy w przygnębienie i frustrację, to znaczy, że zbyt płytko przeżywamy naszą wiarę i że potrzeba nam pogłębienia prawdy o Jego bliskości. Zasad współpracy z łaską Ducha Świętego nie wyrazimy językiem prostych recept ani technicznych wskazówek. Wyrasta ona z głębi naszej osobowości, w której solidarność z dziełem stworzenia łączy się z otwarciem na łaskę odkupienia. Skutkiem tego bliższa jest znowu dziełu sztuki niż socjotechnicznym algorytmom. Trudności i wyzwania, jakich doświadczamy dziś w dziele ewangelizacji, świadczą, iż trzeba nam dziś Mozartów i Rembrandtów wielkiego duchowego stylu. Nie wolno ugrzęznąć w namiastce i kiczu proponowanym w różnych wersjach New Age.
[„Życie Duchowe" 20/1999]
opr. mg/mg