"XI Impresje Mikołowskie" - wystawa poplenerowa
Zacząć można na przykład tak: słowo „plener” oznacza malowanie krajobrazu bezpośrednio z natury, a więc w przestrzeni otwartej.
Bo pamiętać trzeba, że aż do drugiej ćwierci wieku XIX z natury wykonywano tylko szkice i studia rysunkowe, które potem służyły jako pomoc w tworzeniu kompozycji powstających już w zaciszu pracowni. Byłby to rys historyczny. A pedantyczny i dbający o szczegóły historyk sztuki dorzuciłby jeszcze w tym miejscu z przekonaniem, że plener był jednym z programowych założeń impresjonistów i pod ich wpływem włączony został do programu szkół artystycznych.
Ale zacząć można też inaczej: plener wyostrza zmysł obserwacyjny, zwłaszcza na grę świateł, barw i refleksów, zmieniających się w zależności od warunków atmosferycznych i oświetlenia. Zmusza do malowania szybkiego, prędkiego, pospiesznego — co wszakże nie znaczy i nigdy nie znaczyło, że niestarannego — dzięki czemu faktura obrazu jest bardziej swobodna. To była pochwała pleneru i płynących zeń korzyści.
Miłośnik anegdot, dawnego obyczaju i barwnych scenek rodzajowych dodałby jeszcze, że do prac plenerowych używano składanych sztalug połączonych z parasolem ocieniającym obraz. Hmm... któż dziś o tym pamięta...
Zaczynać można różnie.
Dlatego ja zacznę jeszcze inaczej.
Małe miasto ma styl i wdzięk. Oblicze i dumę. Nastrój i wyraz.
Małe miasto ma charakter.
Lata są tutaj gorętsze, zimy mroźniejsze i bielsze, wiosny wonniejsze, a jesienie bardziej kolorowe niż gdziekolwiek indziej. W dodatku każda z pór roku trwa dłużej. Prawdę mówiąc, nie wiem, jak to możliwe, bo rok — jak wszędzie na świecie — w małym mieście liczy sobie też tylko 365 dni.
Dużo tu nieba i powietrza. I wszystko jest tak blisko, bliziutko, tak bajecznie niedaleko, tuż obok. Z każdego podwórka, ganku, przydomowego ogródka widać górujące nad miastem wysokie i strzeliste kościelne wieże. Hełmy, wimpergi i pinakle. Ale ta pseudogotycka dekoracja wcale nie jest pretensjonalna. Jest jasna, prosta i całkowicie oczywista. Bo w jakim stylu powinien być wzniesiony kościół w małym mieście?
Ulice bywają wąskie i strome. Albo pełne zakrętów. Czasem pracowicie i mozolnie pną się w górę, czasem — przeciwnie — chyżo zbiegają w dół, krzyżują się i prześcigają. Ale o każdej z nich wiadomo, że niezawodnie zaprowadzi do celu.
Okna, okienka i okieneczka otwierają się często. A jeśli otwierają się drzwi balkonowe albo wielkie weneckie okno, to wiadomo — za chwilę na całej ulicy usłyszymy dźwięki pianina. Na pianinie stoi kryształowa waza z piwoniami albo różami. Koniecznie bladoróżowymi.
I — też koniecznie — z własnego ogrodu.
Bo w małym mieście jest wszystko. Rynek i główna ulica. Szerokie aleje i boczne uliczki. Bank i antykwariat. Sklepy i klinika lalek. Cicha, stylowa apteka. Kamienice i kamieniczki. Wreszcie parki i ogrody.
Przecież małe miasto to nie — broń Boże — miasteczko. Wokół małego miasta są pola i wsie. Nazywają się różnie. Na przykład — Bujaków, Mokre, Paniowy. Albo Borowa Wieś. Ich mieszkańcy dumni są z sąsiedztwa małego miasta i, prawdę mówiąc, patrzą na nie z podziwem. Trudno się temu dziwić, bo małe miasto ma styl i wdzięk. Wiem też — a może to potwierdzić wielu mądrych ludzi — że wszyscy romantycy pochodzą z małego miasta. I to bez względu na to, którą epokę wybrali, by uczynić ją romantyczną.
A dowiedziałam się tego wszystkiego, śledząc pilnie kolejne edycje pleneru malarskiego i wystawy poplenerowej „Impresje Mikołowskie”. Obecna edycja jest jedenasta, a więc na swój sposób magiczna, bo rozpoczyna nową, drugą już, dziesiątkę. Na wystawie jest wszystko: senne letnie popołudnie w Mikołowie i szaro-ponuro-czerwonawy widok z okna Rafała Wojaczka. Ukwiecona łąka, leniwie płynąca rzeka i secesyjne kamienice trochę w stylu parysko-wiedeńskim (że takiego stylu nie ma? — ale przecież mógłby być). Jest zabawne miasteczko jakby zbudowane z klocków — żadnych tam Lego, tylko zwyczajnych,
porządnych, najprawdziwszych drewnianych. Są martwe natury w niezwykłych tonach zielono-niebiesko-fioletowych. Są kompozycje abstrakcyjne.
Zaś Renata Bonczar namalowała Wenecję — ale nie tę zwyczajną, znaną wszystkim z wycieczek i pocztówek. To jest Wenecja inna — tajemnicza, łagodnie piękna, trochę niesamowita. Wykwintna i upiorna. Ta — albo taka — jaką opisuje Jeanette Winterson. Ową „Szczęśliwą zatokę” poznałam już dzięki jej powieści „Namiętność”. A że malarka znalazła ją w Mikołowie? Cóż, widocznie ja nie rozglądałam się dość dokładnie...
Wystawa poplenerowa miała swą premierę, jak przystało, w Galerii Miejskiego Domu Kultury w Mikołowie; wernisaż odbył się pierwszego dnia grudnia ubiegłego, 2001, roku. Następnie mogli ją obejrzeć katowiczanie w Muzeum Śląskim, zaś w kolejnych miesiącach roku bieżącego „Impresje Mikołowskie” podziwiać będą mieszkańcy Gliwic, holenderskiego miasta Beuningen oraz bywalcy galerii Adi Art w Łodzi.
„XI Impresje Mikołowskie” — wystawa poplenerowa (Kiejstut Bereźnicki, Renata Bonczar, Franciszek Dziadek, Andrzej Kacperek, Tomasz Klimczyk, Elżbieta Kuraj, Paweł Lasik, Franciszek Maśluszczak, Halina Nowicka, Agata Poloczek, Stefan Poniewiera, Cora Sijtsema, Piet Snellaars, Jan Tejser, Vratislav Varmúża, Leszek Żegalski)
opr. mg/mg