Brian Welch i Matisyahu - w muzyce można odnaleźć głębszy sens niż śpiewanie o seksie i młodzieżowym buncie
Cały dzień marzę o seksie — nuciła pięcioletnia Jennea, gdy jej ojciec wszedł do pokoju. Brian „Head” Welch zbaraniał. To koniec. Odchodzę — napisał w mejlu do kumpli z KoRna — kapeli, z którą sprzedał 32 miliony płyt.
Dzieli ich wiele: pochodzenie, artystyczne środki wyrazu. Briana Welcha — amerykańskiego gitarzystę odpowiedzialnego za ostre brzmienie KoRna i rapującego chasyda Matisyahu łączy jedno: różnymi muzycznymi językami śpiewają: Bóg kocha. Doświadczyłem tego na własnej skórze.
To nieprawdopodobne historie, w których główne role gra Bóg łamiący swą miłością dwóch indywidualistów. Historie, o których nie usłyszysz w RMF-ie i w MTV.
Gdy Brian Welch zagrał 20 czerwca koncert w Warszawie, potężny muzyczny set zmiótł niemal publiczność spod sceny. Ktoś, kto wsłuchał się w ścianę dźwięków, mógł wyłowić z niej jeden powtarzający się, wykrzyczany refren: Bóg jest miłością.
Matisyahu — gwiazda tegorocznej odsłony Open'er Festiwal, przygotowując nową płytę, dłuuuugo modlił się w Jerozolimie. Czy wielotysięczna publika gdyńskiej imprezy, słysząc wyrapowane z prędkością karabinu maszynowego słowa: „Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie, niech uschnie moja prawica”, zastanawiała się, dlaczego ten facet śpiewa psalmy?
Wycieczka-ucieczka
„Świat trwa jedynie dzięki oddechowi dzieci studiujących Torę” — mały Matthew Miller musiał znać tę chasydzką dewizę. Ale nie przejmował się nią zbytnio.
Urodził się w Pensylwanii w 1979 r. w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej, ale gdy jego rówieśnicy pilnie ślęczeli nad wersetami Tory, a później zaczytywali się w komentarzach cadyków, chłopak zwiewał. Ze szkoły i od religii. Rodzice wprawdzie wysyłali go do szkoły żydowskiej, ale nauczyciele nie potrafili sobie poradzić z niesfornym uczniem. Do 14. roku życia Matthew wiódł wyluzowany tryb życia hipisowskich nastolatków. Należał do grupy Dead-Head, zapuścił dredy, a gry na bębnie, ku przerażeniu kadry pedagogicznej, uczył się, wybijając rytm... w ostatnich ławkach klasy. Żył beztrosko. Do czasu. Nie przypuszczał, że jedna niewinna wycieczka przewartościuje jego życie. Chłopak ruszył w wysokie góry Kolorado. — Z dala od miejskiego hałasu miałem możliwość spojrzenia w siebie i zastanowienia się nad dotychczasowym życiem — opowiada. — We wzbudzających lęk i zarazem podziw górach przyszło niespodziewane światło. Usłyszałem wyraźnie: Bóg istnieje!
Zbuntowany nastolatek zaczął za Nim tęsknić. Rozpaczliwie szukał korzeni. Wyjechał do Izraela. Odkrył na nowo modlitwę i chasydzki taniec. „Moja uśpiona żydowska tożsamość przeradzała się w pełną świadomości wiarę” — opowiada.
Raper w jarmułce
Wrócił z Ziemi Świętej i na uczelni w Oregonie zaczął uczyć się wyrażania emocji i tęsknot przez dźwięki. Rapował, śpiewał reggae, uprawiał beat box (to sztuka tworzenia dźwięków np. perkusji czy linii basu za pomocą narządów mowy). Ta mieszanka okazała się strzałem w dziesiątkę, a rapowane opowieści artysty w jarmułce przyciągały coraz większe tłumy. Gdy jako dziewiętnastolatek trafił na uczelnię New School w Nowym Jorku, porwał go teatr. Napisał sztukę pt. „Echad” (Jedyny). Spektakl opowiadał historię chłopaków, którzy na Washington Square Park spotkali sędziwego chasydzkiego rabina i dzięki niemu odzyskali wiarę. To, co stało się po wystawieniu spektaklu, jest wprost niewiarygodne. Życie autora zaczęło przypominać jego sztukę. Ktoś dopisał nowy, niezwykły scenariusz. Spacerując po parku, Matthew spotkał (oczywiście „przypadkowo”) rabbiego Lubavitcha. Zaczęli rozmawiać. To spotkanie przemieniło muzyka. Zmienił imię, zmienił tożsamość. Biblijny Jakub po walce z aniołem stał się Izraelem, zbuntowany Matthew stał się hebrajskim Matisyahu. Jego imię oznacza dosłownie „dar od Boga”. Muzyk przejął styl życia chasydów. Zaczął rapować o Bożej miłości. Dziś hiphopowy chasyd podbija świat. Jego kalendarz koncertowy jest szczelnie wypełniony. Należy do chasydów bracławskich. — Radość to wielkie lekarstwo — powtarza za cadykiem Nachmanem. — Wszystkie choroby, które spadają na człowieka, biorą się z niedoceniania roli radości.
Ktoś, kto widział żywiołowe, pełne ognia koncerty chasyda, wie, o czym mowa. W 2008 roku Matis-yahu przerwał na rok trasę koncertową i zaszył się w rozpalonych słońcem zaułkach Jerozolimy. Tam wraz z nauczycielem przekuwał lata ślęczenia nad Torą w kilkanaście utworów. Na jego najnowszym krążku „Light” (wrzesień 2009) znajdziemy zakorzenione w słowie Bożym teksty, pulsujące reggae, hiphopowe psalmy i dużo, dużo światła. Najlepszy na płycie utwór „One Day” był hymnem tegorocznych Igrzysk Olimpijskich w Vancouver.
Bóg nie będzie się ze mnie śmiał
Brian Welch w środowisku muzycznym znany jest jako „Head”. Przez lata był gitarzystą niesamowicie popularnej, ostrej kapeli KoRn. Od pięciu lat jest chrześcijaninem. W obecności kilku tysięcy ludzi złożył wyznanie wiary. — Chcę zacząć nowe życie — wyjaśnił zdumionym kumplom i pożegnał się z zespołem.
Muzyk jest współodpowiedzialny za brzmienie KoRna — kapeli, która sprzedała na całym świecie 32 miliony płyt i jest najczęściej wypisywaną grupą na plecakach młodych Polaków. Jest wymieniany jako jeden z najlepszych gitarzystów świata. Był sześciokrotnie nominowany do nagrody Grammy, a dwukrotnie zdobył tę statuetkę.
Co spowodowało, że gitarzysta grupy odpowiedzialnej za nu-metalową rewolucję zaczął opowiadać „bajki o Jezusie”? Jedno drobne, niepozorne wydarzenie. W roli głównej wystąpiła w nim córeczka gitarzysty.
— Moje sny spełniły się bardziej, niż kiedykolwiek marzyłem. Miałem więcej pieniędzy, grałem większe koncerty — opowiada.
— Miałem wszystko, domy, samochody, seks, narkotyki... Spróbowałem wszystkiego, by osiągnąć przyjemność w tym życiu. Byłem gwiazdą rocka, ale wewnątrz... byłem martwy. Rock'n'rollowe marzenie zaczęło się z czasem zmieniać w koszmar. Pojawił się alkohol, narkotyki, przypadkowe związki z kobietami. Śmierć przychodziła dzień po dniu. Przez 2 lata kilka razy dziennie musiałem brać amfetaminę. Nie potrafiłem się z tego wygrzebać — opowiada „Head”. Wielokrotnie próbował odstawić narkotyki, ale po krótkim czasie pogrążał się w nich jeszcze bardziej. Ogromna szarpanina wykańczała go coraz bardziej. — Czasami myślałem nawet o samobójstwie — wyznaje. Granie przestawało sprawiać mu frajdę. — To, co robiliśmy, nie było już dla fanów, ale jedynie dla pieniędzy — mówi wprost.
Odeszła żona, zostawiając mu małą córeczkę — Jennea Marie. Było to ich drugie dziecko. Pierwsze beztroscy pogrążeni w nałogach rodzice oddali do adopcji. Tym razem Brian wpadł na ryzykowny pomysł: zabrał dziewczynkę w trasę. KoRn między licznymi koncertami przygotowywał materiał na nowy krążek. Na „dzień dobry” na stole leżały do podziału 23 miliony dolarów. Pewnego dnia Brian usłyszał, jak pięcioletnia Jennea chodzi po pokoju i nuci: „All day I dream about sex” (Cały dzień marzę o seksie). Przeraził się. Był to fragment piosenki jego kapeli. Gitarzysta usiadł i napisał do chłopaków: „To koniec. Odchodzę”. Pisał, bo bał się powiedzieć im o tym wprost. — Dostałem SMS-a: „Jeśli powiedzą o tym w MTV, wszyscy cię wyśmieją i będą mieli za świra. Chcesz tego?”. Powiedziałem: „Tak, chcę tego, bo wiem, że Bóg nie będzie się ze mnie śmiał” — opowiada. Czystość dziecka zderzona z wulgarnością współczesnej kultury okazała się prawdziwie wybuchowa mieszanką. — Poszedłem do kościoła (baptystów) i wyłem do Boga: „Błagam, uratuj mnie od uzależnienia od narkotyków i alkoholizmu, od mojej depresji i gniewu — wspomina. — Jeżeli jesteś Bogiem, uzdrów mnie! Daj mi spokój i radość. Wszyscy wokół mówią, że możesz to zrobić”. Ludzie w kościele położyli na nim ręce i pomodlili się. I co? I nic.
Amfetamina na banknocie
Brian wrócił do domu. Wyciągnął studolarowy banknot i jak zawsze wysypał na niego potężną dawkę amfetaminy. „Boże — zaczął błagać — jeśli rzeczywiście jesteś, tak jak mówił ten facet w kościele, zabierz ode mnie te narkotyki. Przeszukaj moje serce i zobacz, że naprawdę chcę przestać, ale nie mogę”. Przez tydzień ślęczał nad Biblią, szukając w niej odpowiedzi na gnębiące go pytania. I w czasie jednego z tych spotkań ze słowem poczuł niespodziewane dotknięcie. — Poczułem nagle tyle miłości! I nie było w tym żadnego potępienia! Tyle miłości... Jakby całe niebo się otworzyło i na mnie spłynęło. Na drugi dzień wyrzuciłem wszystkie moje prochy do kibla.
„Head” przyjął chrzest. Zanurzył się w falach Jordanu.
Czy jego nawrócenie nie było jedynie kaprysem rockowego idola? Czas pokaże. Niebawem po doświadczeniu „odgórnej” pomocy gitarzysta założył w Indiach sierociniec, adoptując 212 maluchów. Na koncertach w Warszawie i na całym świecie modli się: — Zbaw mnie ode mnie samego.
„Save me from myself” — tak brzmi tytuł jego płyty i książki, która rychło stała się bestsellerem (jej tłumaczenie ukazało się właśnie po polsku). Opowiada w niej strona po stronie o tym, jak Baranek złamał rockowego twardziela. — Nie czuję ani nienawiści, ani lęku, ani gniewu, ani smutku. Mam tyle pokoju wewnątrz. Mogę iść do każdego i podzielić się miłością — wyznaje.
Gra ostro. Jego teksty i teledyski mogą razić wielu. To nie jest ministrant, który po nabożeństwie wziął do ręki gitarę. To człowiek po przejściach. Trzeba pamiętać, że jego teksty, choć opowiadają o Jezusie, nie są parafrazą katechizmu Kościoła katolickiego. „Head” jest baptystą. Do swoich tatuaży dołożył dwa. Ręce gitarzysty zdobią słowa: „Jesus” i „Love”. Patrząc dziś na swą córkę, mówi wprost: — Bóg uratował moje życie, bym ja uratował ją.
Miecz Goliata
Gdy słuchałem przed laty krążków „KoRn” (na okładce dziewczynka na huśtawce; obok niej na ziemię pada przerażający cień Nożycorękiego), „Life is peachy” (na okładce chłopczyk, za którego lustrzanym odbiciem czai się monstrualny cień) czy „Follow the leader” (na okładce dziewczynka skacząca wprost ku przepaści), nie mieściło mi się w głowie, że współtwórca tych nagrań kiedykolwiek padnie na kolana. A jednak... Drogi Pana nie są naszymi drogami.
No dobrze, ale dlaczego ci artyści mówią wciąż tym samym językiem i grają wciąż tak ostre kawałki? — zapyta ktoś. — Czy nie można zastąpić jej pastelowymi anielskimi balladami? Wątpliwości znakomicie wyjaśnia Darek Malejonek, którego niespodziewane świadectwo zbulwersowało przed laty rodzimą opinię publiczną: — Jest w Starym Testamencie fragment, kiedy król Dawid szedł na wojnę z Filistynami i nie miał miecza. Kiedy poprosił kapłana o miecz, ten powiedział: „Jest tylko miecz Goliata, którego zabiłeś”. A wtedy Dawid wziął miecz i powiedział: „Jest to najlepszy miecz”. Zobaczyłem, że muzyka rockowa jest takim mieczem Goliata, który Bóg dał w moje ręce. Dzięki niej możemy teraz ewangelizować młodych ludzi i wyrywać ich ze szponów ciemności. Do tej pory była ona właściwie w rękach demona. Wierzę w to, że wielu młodych nawróci się dzięki muzyce.
opr. mg/mg