Michał Lorenc - wielokrotnie nagradzany twórca muzyki filmowej - mówi: komponowanie to krew, pot i łzy. Emocje kosztują
Michał Lorenc jest najbardziej dziś zapracowanym i nagradzanym kompozytorem muzyki filmowej w Polsce. Niejeden powie: ależ musi zarabiać! Mało kto spyta, jaką płaci cenę za tę twórczość. Choć zapewnia, że w jego przypadku komponowanie to nie „pot, krew i łzy”, bo „muzyka do niego przychodzi”, przyznaje jednak, że muzyka to emocje. A emocje kosztują, cokolwiek by to miało znaczyć
Niektórym jego muzyka jest dobrze znana od dawna. Do mnie trafiła w czasie szczególnym: jako utwór żałobny towarzyszący Polakom w dniach tragedii smoleńskiej. Ludzie ze łzami w oczach patrzeli w telewizyjny ekran. A tam trumna za trumną. Jakiś koszmar. I powtarzający się, poruszający motyw muzyczny. Jeden z internautów napisał: „Lorenc to arcygeniusz, wielki szacun dla ciebie „MISTRZU” za ten utwór!!!”.
A mnie nawet do głowy nie przyszło, że to „Wyjazd z Polski” z sound-tracku filmu „Różyczka”, który oglądałam. Kompletnie tego nie skojarzyłam. Pomyślałam, że jakiś kompozytor w konwulsji rozpaczy skomponował od ręki tę muzykę, pragnąc oddać hołd ofiarom. — Nie potrafiłbym tego zrobić. To byłoby ponad moje siły —przyznaje Lorenc.
Boleśnie trafił ze swoją muzyką pod strzechy. Połączenie motywu z „Różyczki” z obrazami tragedii smoleńskiej to nie był jego pomysł. Miało być zupełnie inaczej. Dzień przed tragedią zadzwonili do niego z telewizyjnych „Wiadomości” z pytaniem, czy mogą użyć jego muzyki z filmu o płk. Kuklińskim dla zilustrowania wizyty polskiej delegacji, która nazajutrz miała się odbyć w Katyniu. Chodziło o opracowany przez Lorenca hymn Polski. Zgodził się. Nazajutrz ta muzyka poszła już w innej, tragicznej scenerii, a pracownicy „Wiadomości” wypatrzyli w sklepie jego płytę z inną muzyką i podłożyli pod smoleński materiał. I wtedy w telewizji rozdzwoniły się telefony. Tysiące ludzi prosiło, by tę muzykę powtórzyć. — Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałem sobie, że ludzie tak na moją muzykę będą reagować. Jednocześnie było to dla mnie beznadziejnie smutne, pełne goryczy doświadczenie. Po prostu rozpacz — wyznaje.
Choć zalicza się go do grona najwybitniejszych współczesnych kompozytorów muzyki filmowej, napisał muzykę do ponad 170 filmów — seriali telewizyjnych, filmów dokumentalnych oraz spektakli teatralnych — ciągle podkreśla, że jest samoukiem i wciąż ma sceptyczny stosunek do swojej twórczości. Gdy słucha tego, co napisał, bardzo często ma poczucie porażki. Przyznaje, że czasem męczy się, nie mogąc napisać muzyki, którą wymyślił. Czuje, że zadania, które sobie stawia, są przy jego braku muzycznej edukacji za trudne.
— Komponowanie w moim przypadku przebiega tak, że muszę mieć pomysł muzyczny, ale nie potrafię prowadzić myśli muzycznej. Nie mam umiejętności prowadzenia głosów i układu współbrzmień, którą posiadają kompozytorzy, a tego wymaga normalny proces komponowania. Ja fakturę orkiestrową piszę pionami, a głosów nie słyszę. Mam taką technikę, nie umiem inaczej — mówi Lorenc. Dobrze wie, że zasad sztuki kompozycji można się nauczyć w Akademii Muzycznej. Wie też, że gdyby skończył Akademię, byłby pewnie dziś zupełnie innym człowiekiem. Być może jednak to nie byłby ten Lorenc, dziś najbardziej zapracowany kompozytor muzyki filmowej w Polsce, którego muzykę tak bardzo się ceni i nagradza również w świecie. Może zatem nie ma co narzekać, że się Akademii Muzycznej nie skończyło. Może to jego atut? To samo tłumaczył mu Maciej Dejczer, reżyser głośnego filmu „300 mil do nieba”, kiedy do tego filmu Lorenc skomponował muzykę. Dostał za nią nominację do statuetki Felixa — Europejskiej Nagrody Filmowej oraz Nagrodę im. Stanisława Wyspiańskiego. Od tego momentu jego kariera nabrała tempa.
— Nie ma co narzekać, ale takie oświadczenie też wymaga kilkudziesięciu lat myślenia nad tym — przyznaje Lorenc. Podkreśla też, że w komponowaniu samouctwo nie jest zalecane, bo często kończy się pułapką.
Miał 15 lat, gdy zaczynał przygodę z muzyką. Rok później prowadził bazę studencką w Bieszczadach. Poznał tam Wojtka Belona, Jacka Kleyffa, Czesława Bieleckiego. — Przebywając w tak wspaniałym towarzystwie, dostrzegłem własne ograniczenia, ale dały też o sobie znać ambicje — wspomina. Był od nich młodszy, grał im swoją muzykę i był chwalony. W 1973 r. związał się na cztery lata z „Wolną Grupą Bukowina”. Brał też udział w radiowej audycji Marcina Wolskiego, występował w „Zgryzie” Macieja Zembatego w radiowej Trójce. Później razem z Jackiem Kleyffem i Michałem Tarkowskim występował w Teatrze Paranoicznym, który sami założyli. Poznał środowisko warszawskiej cyganerii, został wessany w głąb artystycznego tygla. Wkręcony — jak powiada — tajemniczą siłą w układy towarzyskie, poważnie zaczął wtedy myśleć o muzyce jako pomyśle na życie. Bo muzykę kochał od dzieciństwa. Zwłaszcza poważną. Impresjonistów, Bacha, Pendereckiego. W młodości miał więcej płyt z muzyką Pendereckiego niż „Rolling Stonesów”.
Marzył o komponowaniu muzyki filmowej. Wiedział, że muzyka w połączeniu z obrazem wywołuje silne emocje. Potrafi wbić ludzi w fotel i obezwładnić. Zdecydował przypadek. Zaczęło się od serialu telewizyjnego „Przyjaciele” Andrzeja Kostenki w 1979 r.
Mówi, że film uruchamia w nim muzyczną wyobraźnię. A zadaniem kompozytora jest wyłowić z filmu duszę i przenieść na muzyczny symbol. Najpierw chce film oglądać, bo rzadko scenariusz jest identyczny z finalnym produktem. Jak zatem wybiera? Ma nosa. Powtarzają się nazwiska twórców, z którymi pracuje. Wybiera reżyserów, ale ważna jest też tematyka filmów: Bajon, Skolimowski, Kolski, Machulski, Pasikowski, Kędzierzawska, Antoni Krauze. A potem sypią się nagrody: trzykrotne Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, nominacje do Fryderyka, Orłów, nagrody zagraniczne. Jest tego sporo i wciąż przybywa. W zeszłym roku otrzymał nagrodę Totus, przyznaną przez Fundację Konferencji Episkopatu Polski „Dzieło Nowego Tysiąclecia” za „tworzenie wybitnej muzyki filmowej, a także w szczególny sposób za dzieło «Missa Magna Beatificationis» stworzone w hołdzie Ojcu Świętemu bł. Janowi Pawłowi II”. Jest twórcą fantastycznej muzyki do filmu „Jan Paweł II. Szukałem Was...” i paru innych filmów o Papieżu Polaku. — Dopiero w tej chwili człowiek zaczyna rozumieć tę niezwykłość nadprzyrodzonej mocy Papieża, języka historii, który mówi do nas poprzez fakty — zauważa Lorenc.
Ostatnio skomponował muzykę do filmu „Ja Jestem”, który zdobył nagrodę kard. Józefa Glempa na Festiwalu Filmów w Niepokalanowie. Napisał też muzykę do spotów radiowych promujących marsze dla życia.
Pierwszy pokaz filmu jest decydujący. Od razu słyszy rytm filmu, muzykę, która powinna być w scenach. — Po prostu „idzie film”, a mnie przychodzą tematy do głowy. I zaczynam wymyślać, jak je ubrać w formę. Przeważnie odbywa się to podczas pierwszej projekcji, bo podczas drugiej człowiek jest już przyzwyczajony, wypełnia obraz swoją wyobraźnią i muzyka nie jest już tak ważna.
Od tej reguły zdarzył się wyjątek. Podczas pokazu filmu Antoniego Krauzego o wydarzeniach grudnia 1970 r. na Wybrzeżu „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” poprosił nagle o przerwanie seansu. Mówi, że chociaż zaproszenie do skomponowania muzyki do tego filmu było dla niego wielkim przeżyciem, świadomością, że mógł mieć w tym jakiś udział — zaszczytem, nerwowo nie wytrzymał projekcji. Nie był w stanie dalej oglądać filmu. Zrobiono przerwę. — Po kilku dniach wróciłem do oglądania. Ale to, że z mojego powodu projekcja została przerwana, wyparłem z pamięci i pan Antoni niedawno mi o tym przypomniał. Nie pamiętałem, że ten film tak bardzo głęboko mnie poruszył — przyznaje Lorenc.
Każda twórczość, gdy człowiek jest tak rozedrgany emocjonalnie, bardzo przeszkadza w utrzymaniu rodzinnych związków. Wielu artystów ma z tym problemy. Jemu się udaje: wieloletnie małżeństwo, dwójka dzieci, wnuki. — Nic mi się nie udało. Zdecydowanie twierdzę, że nasze małżeństwo jest cudem w kategoriach metafizycznych. To cud, że dwie tak rogate osoby, jak Agnieszka i ja, cały czas się kochają. I tak wiele dobrego dzieje się między nami.
To musiał być trudny związek. On przeszedł przez alkohol i narkotyki. Kiedyś, gdy grał w „Wolnej Grupie Bukowina”, występował i szalał muzycznie, był jak najdalej od wiary. — To przyszło w 1995-9 roku. Nie opowiem, jak to się stało. Powiem tylko, że nie miałem z tym nic wspólnego w sensie woli. Doświadczyłem zjawiska, o którym nie mogę zapomnieć w żadnej sekundzie. Zjawiska długotrwałego, które trwało kilka dni...
Nie nazywa tego, bo nie umie. To historia, której się — jego zdaniem — nie da wyrazić za pomocą języka. — Był już taki moment, że chciałem skończyć ze sobą. Przyjechał do mnie Marcin Pospieszalski i zaczął się nade mną modlić. To mnie rozjuszyło, bo oto do kolegi przychodzi kolega muzyk i zamiast pociechy, zaczyna się modlić. Uznałem to za upokarzające, ale pomyślałem: skoro on robi z siebie takiego idiotę i błazna, to może ja te narkotyki wyrzucę, żeby też zrobić jakiś ruch. Wyrzuciłem je do ubikacji i spuściłem wodę. Po latach zrozumiałem, że wtedy już działała modlitwa Marcina. Ale to tylko jedna z tysięcy rzeczy, które mi się wtedy przytrafiły — wyznaje Lorenc.
— I nie jest tak, że wiara w Boga wciąż we mnie jest. Ciągle jestem w drodze. To są jakby zajączki puszczane z lusterka, znaki. Nie umiem ich nazwać słowem, natomiast wiem, że są. Rozpoznaję je jakoś sobą. W krytycznym momencie doszedłem do braku rozeznania rzeczywistości — ja cały świat odbierałem wówczas w kategoriach znaku — i zwyczajnie musiano mnie leczyć. Tylko że stan mojego upadku i psychicznego załamania trwał latami. Zdarzały się epizody schizofreniczne — na samym końcu, kiedy już Bóg mnie jak gdyby wyciągnął z narkotyków i z alkoholu, ale jeszcze niedostatecznie widziałem siebie w tym wszystkim. Jeszcze wolałem być widzem świata, a nie jego uczestnikiem.
Musiał przejść twardą szkołę życia. W tej chwili uważa, że Opatrzność — tak naprawdę — obeszła się z nim wspaniałomyślnie i go uratowała. Cały czas czuje za to wdzięczność. — Człowiek sobie teraz nie wyobraża, jak mógł tak tracić życie — przyznaje. Może dlatego podjął się pracy nad dużą formą muzyczną, związaną z otwarciem Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. Przygotowuje koncert i muzykę, ilustrującą ekspozycję muzealną na ostatnim piętrze świątyni. — Każda z sal muzealnych przedstawiać będzie pewien etap życia i dzieła Jana Pawła II i kard. Stefana Wyszyńskiego. Każda będzie miała swoją oprawę muzyczną — objaśnia Lorenc.
Jak sobie radzi z trudami życia? — Neokatechumenat. Spotykamy się dwa razy w tygodniu, modlimy, czytamy Pismo Święte, opowiadamy o sobie i problemach. Jest w grupie moja żona, syn nie — mam nadzieję, że tylko chwilowo — bo urodziło mu się dziecko, jest córka. Ma 18 lat — mówi Lorenc. To nawrócenie? — Tak. Ale nie można się nawrócić i już być nawróconym. Ten proces dokonuje się cały czas. I prawdopodobnie tak będzie do końca życia. Zdarzają się upadki i zwątpienia, pustka. Wtedy właśnie pomocna jest wspólnota neokatechumenalna.
Gdy rozmawialiśmy tuż przed Wielkanocą, powiedział: — Niech Pani się nie śmieje, ale ja przedwczoraj zobaczyłem w naszym ogródku przed domem Jezusa Zmartwychwstałego. Nie w formie figury, ale dobra, które uczynił naszej rodzinie. Nagle mnie olśniło, bo zrozumiałem Jego siłę w prowadzeniu mojego życia. I że ja, planując moje życie czy wydarzenia, naprawdę rozśmieszam Pana Boga. On ma znacznie lepsze rozwiązania.
opr. mg/mg