Ks. Jarosław podkreśla wielką rolę jaką w jego życiu odegrał Duch Święty
Ks. Jarosław Lawrenz, kapłan ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy pracował w Kongo oraz na Haiti. Od 2004 roku pracuje wśród Polonii amerykańskiej w Prowincji Nowej Anglii Zgromadzenia Misji. Z jego pobytem na misjach wiąże się wiele ciekawych zdarzeń.
Ks. Jarosław podkreśla wielką rolę jaką w jego życiu odegrał Duch Święty. - Rozsypane puzzle On układa w logiczną całość, którą stanowi moje życie, albo uczciwiej, darowane mi przez Boga. Tak się „jakoś” poukładało, że przyszło mi poznać rzeczywistość posługi kapłańskiej w Europie, Afryce, Ameryce Centralnej – Karaiby, a teraz Ameryka Północna. Nie, nie należę do klubu „obieżyświat”. Jestem misjonarzem. Niejednokrotnie zadaję sobie to pytanie: jak było to możliwe, że odnajdywałem się w tych odmiennych środowiskach, aby głosić Dobrą Nowinę – mówi misjonarz.
W Kinszasie – stolicy Republiki Demokratycznej Kongo – ks. Jarosław pracował tylko rok. To był wyjątkowo trudny politycznie czas ( 1996-97), bo od wschodnio-południowej granicy zbliżały się oddziały rebeliantów. Ówczesny prezydent Mobutu był u kresu władzy, a rządził tym krajem bez przerwy od 1966 roku kiedy ustanowił władzę absolutną. Niechęć społeczeństwa stolicy, a szczególnie studentów wyrażała się w codziennych manifestacjach, rozbojach i grabieżach. - Żyliśmy w ciągłym napięciu. Nawet w nocy seminarzyści czuwali na zmianę, żeby w razie napaści „ nieporządanych gości” wszystkich zerwać na równe nogi do obrony seminarium i własnej skóry. Nie było prądu, wody i komunikacji telefonicznej. W telewizji pokazywano nieustannie propagandową szmirę. Trzeba było zorganizować się w taki sposób, aby żyć z dnia na dzień. Nic na zapas. Zapowiadano, że kiedy przyjdą oddziały rebeliantów to będziemy świadkami „krwawej jatki”, powtórki z Kigali, stolicy Rwandy, ludobójstwa między Tutsi i Hutu – opowiada misjonarz, który wyjaśnia, że codziennie gorliwie modlił się o męstwo – dar Ducha Świętego, bo bał się o życie ok. 30 seminarzystów, dwóch współbraci kapłanów i o swoje. -„Przezorny zawsze ubezpieczony” – mówi przysłowie. Żeby nie wykradziono nam samochodów, które z wielkim trudem zdobyto na użytek seminarium, każdorazowo wyciągaliśmy akumulatory i chowaliśmy w schowku na żywność. Rano trzeba było pojechać po wodę. Poprosiłem jednego z seminarzystów, aby umocował akumulator w Toyocie, która służyła do transportu produktów żywnościowych. W tym czasie zająłem się układaniem listy koniecznych spraw, po które za moment miałem pojechać. Po chwili przybiegł do mnie mój pomocnik. Jego mina zdradzała wielkie przerażenie. Okazało się, że ze stacyjki samochodu poszły iskry i dym. W te pędy pobiegłem na miejsce incydentu. Tam zobaczyłem, że mój pomocnik pomylił pozytyw z negatywem i połączył na odwrót akumulator. Tym „błyskiem inteligencji” spalił wszystkie wskaźniki: pomiaru stanu paliwa, temperatury wody w chłodnicy itd. No cóż, chociaż ręce pragnęły dokonać małego mordu o poranku, to tylko jęknąłem z rozpaczy, umieściłem kable jak należy i kazałem załadować dwie beczki po 200 l. na wodę. Nawet zdobyłem się na uśmiech przez łzy, żeby rozładować sytuację. Wybrałem ekipę sześciu seminarzystów i kazałem jechać po wodę do studni oddalonej o pół kilometra od naszego domu. Oni pojechali, a ja wróciłem do swoich obowiązków – opowiada kapłan.
Tego dnia miało być spokojnie w mieście, więc misjonarz wybierał się, by pozałatwiać tam różne sprawy. Czekał jednak na powrót seminarzystów. - Kiedy wrócili, panowała wśród nich tajemnicza cisza. Normalnie jest dużo krzyku, śmiechu. Nic nie podejrzewając podszedłem do nich i wtedy zobaczyłem że została wybita tylna szyba w samochodzie. Moje zdziwienie szybko znalazło wytłumaczenie. Jadąc pod górę, beczki, ponieważ nie były zablokowane, bo kto o tym pomyślał, cofnęły się i wybiły szybę. Ciśnienie mi podskoczyło, pulsujące tętnice czułem na skroniach i zacisnąłem mocno zęby, żeby czegoś niepotrzebnego nie powiedzieć. Padła komenda: wyciągnąć beczki, porozmawiamy o tym później, wieczorem jak wrócę. Przez głowę prześliznęła się myśl – pytanie: co jeszcze mnie dzisiaj spotka, Panie bądź ze mną?! – wyznaje ks. Jarosław.
Chwilę później kapłan wsiadł do samochodu i ruszył. Jednak już po kilku kilometrach jego podróż została przerwana. - Przed samochodem pojawiła się grupa młodych ludzi. Wydarzenia potoczyły się jak filmie akcji. Zahamowałem, żeby kogoś nie przejechać, bo stanęli szwadronem w szerz ulicy. Ktoś otworzył drzwi od szoferki, nawet nie zdążyłem powiedzieć słowa. Nagle czułem, że zostałem wyciągnięty jak wór ziemniaków na ulicę. I to podziwiać, że w czasie mojego lotu desantowego na asfalt jeszcze ktoś chwycił mój zegarek i czułem jak pasek rwie się raniąc mnie w nadgarstku. Ułamki sekund i samochód był wypełniony złodziejaszkami. Patrzyłem jak zaczynają odjeżdżać. I w tym momencie, nie wiem skąd przyszedł mi do głowy pomysł. Poderwałem się i pobiegłem za samochodem. Przez wybite okno wskoczyłem do środka i ... zaproponowałem złodziejaszkom papierosy. Ucieszyli się, a kiedy jeszcze usłyszeli, że mówię w lingala to chcieli zapisać mnie do swojej bandy jako honorowego członka bez konieczności płacenia składek. Potem trochę ich oszukałem. Zacząłem rozmawiać z szoferem – porywaczem. „Zobacz na wskaźnik paliwa, wskazówka spadła do zera. Jak będzie nas goniła policja to nie uciekniemy, bo pusty bak.” A w duchu sobie mówiłem, żebyś ty wiedział, że rano nalałem paliwa do pełna, bo mając spalone kontrolki mogłem stanąć w drodze. Kumple od papierosa kupili tę argumentację. Zostawili mnie na poboczu i ruszyli na poszukiwanie innego „białego”, który lepiej dba o samochód. Szybko zrobiłem zakupy i wróciłem do domu. Uczciwie po kolacji podziękowałem seminarzystom za poranną dywersję. Myśleli, że zebrało mi się na kpiny. Ale kiedy opowiedziałem historię porwania, przyznali mi rację i ... nawet byli dumni z siebie. O ironio losu!? – mówi z uśmiechem kapłan.
- Pamiętam jak w Republice Demokratycznej Kongo dowiedziałem się, że muszę jeździć motorem, albo wybieram kilometrowe piesze wyprawy pod równikowym słońcem. Moje doświadczenie tej umiejętności było raczej zerowe. Posiąść umiejętność jazdy motorem oznaczało sprawniej obsługiwać wspólnoty chrześcijańskie, do których zostałem posłany w tamte tereny. Obawiając się, że mogę stać się zagrożeniem dla ludzkiego życia, wybraliśmy na naukę z moim instruktorem, czyli starszym współbratem, teren pastwiska dla krów. Było idealnie pod każdym względem. Rozległy teren, bez drzew i krzewów, płaski i trawiasty, co mnie cieszyło najbardziej myśląc o ewentualnym uleganiu prawu fizyki, czyli przyciąganiu ziemskiemu. Nawet bydło zrozumiało powagę chwili i usunęło się na bezpieczną odległość. I proszę sobie wyobrazić moją zaskoczoną minę, kiedy po wstępnych objaśnieniach jak uruchomić tego „rumaka” po prostu zacząłem jechać, skręcać, zmieniałem biegi i darłem się na tym pustkowiu dziękując Bogu za dar – umiejętność, o której nawet nie śniłem. I żeby prawdy stało się zadość, muszę się przyznać, że zablokowało się sprzęgło i nie mogłem zatrzymać tego „żelaźniaka”. Pozostały do wyboru dwie opcje, albo jeździć po prerii, aż do ostatniej kropli paliwa, albo sprawdzić czy w tej strefie geograficznej trawa jest wyjątkowo amortyzująca. Słowo honoru: jest! – opowiada misjonarz.
opr. aś/aś