5 grudnia - Międzynarodowy Dzień Wolontariusza

Wolontariusz może działać w swoim środowisku, może też jechać z pomocą na drugi koniec świata - fragmenty blogów wolontariuszy misyjnych

5 grudnia - Międzynarodowy Dzień Wolontariusza

5 grudnia to oficjalnie ustanowiony przez Organizację Narodów Zjednoczonych Międzynarodowy Dzień Wolontariusza. Każdy wolontariusz powinien świętować ten dzień. Ale czy jest na to czas, kiedy biega się za dzieciakami w oratorium w piasku w Peru, organizuje zabawy pod drzewami w upalnej Zambii albo towarzyszy podopiecznym przy koszeniu pachnącej trawy dla bydła w Ugandzie?

Zbliżamy się do końca 2011 roku, który upłynął pod hasłem Europejskiego Roku Wolontariatu. Wolontariusz to osoba, która bezinteresownie poświęca swój czas, energię, talenty, aby pomagać ludziom w potrzebie. Można to robić zarówno w Polsce jak i poza jej granicami. Wolontariusze Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco już od 9 lat wyjeżdżają do odległych zakątków świata, aby tam służyć, pomagać salezjanom i siostrom salezjankom w pracy z najbiedniejszą młodzieżą.

W wakacje 2011 roku, 16 młodych ludzi pracowało na misjach krótkoterminowych w Albanii, na Ukrainie, w Zambii i Ugandzie. Praca polegała głównie na organizowaniu kolonii dla dzieci i młodzieży, a ekipa z Odessy remontowała klasztor sióstr salezjanek i internat dla dziewczyn.

Głównym celem wolontariatu działającego przy Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie jest przygotowanie młodych ludzi do wyjazdów długoterminowych. W tym roku na roczny wolontariat z MWDB wyjechało 9 wolontariuszy. Anna Kowalska i Katarzyna Sterna pracują w Calce, w Peru; Anna Jałoszewska i Dorota Rudzińska pracują w Piura w Peru; Alicja Kamasa i Anna Koda pracują w Mansie w Zambii; Katarzyna Steszuk i Joanna Grubińska pracują w Lusace, stolicy Zambii; Wojciech Zawada pracuje w Namugongo, w Ugandzie.

Od września 2011 roku kilkudziesięciu nowych wolontariuszy przygotowuje się do wyjazdu na misję, aby zastąpić tych, którzy wrócą w 2012 roku, a także wyjechać do zupełnie nowych placówek misyjnych. Weekendowe spotkania formacyjne organizowane są w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie raz w miesiącu. Podczas tych zjazdów uczestnicy słuchają konferencji, spotykają wolontariuszy i misjonarzy, którzy wrócili z misji i poznają duchowość salezjańską. Ważnym elementem formacji jest modlitwa i rozeznanie duchowe. Aby wolontariusz był dobrze przygotowany do wyjazdu, w Ośrodku organizowane są szkolenia z zakresu medycyny tropikalnej, fotografii i dziennikarstwa.

Oto fragmenty niektórych blogów wolontariuszy przebywających obecnie na misjach. Blogi dostępne są na bosko.pl oraz ekai.pl



Oratorium w piasku

Zbieramy się o 14.30, pompujemy piłki, chwytamy worki, w których trzymamy paletki, piłki do nogi i do siatki,  linę, skakanki, puszki, które służą do gry w kręgle, czyste kartki i kredki i ruszamy spacerem do naszych dzieci. Jeszcze wpakowujemy jakiemuś chłopakowi wiadro z piciem dla dzieci i karton  ciasteczek, które rozdamy im pod koniec oratorium. Przychodzimy na miejsce, gdzie za boisko służy nam spory kawał niezagospodarowanego piasku. Jako schronienia  i magazynu na rzeczy, użycza nam swojego domu zaprzyjaźniona rodzina. Ostatnio jednak, pomogła nam pani z domu obok. 

Są niedziele, kiedy dzieci na nas czekają, a są takie, kiedy nie ma nikogo. Ruszamy między domy, zbudowane z płyt i trzciny, by zaprosić dzieci do wspólnej zabawy. Nie wszystkie chcą przyjść. Powody są różne – od zgubienia karnetu i nieświadomości, że można przyjść bez niego, do tego, że rodzice zwyczajnie boją się spuścić swoje dzieci z oczu. Kiedy już zbierzemy się w jednym miejscu, gramy w siatkę, chłopcy oczywiście w nogę, odbijamy lotkę, rysujemy, gramy w kolory, czy w chustę. Mnie kłują kolce, które spadają w nielicznych drzew rosnących w pobliżu. Mimo, że mam na sobie japonki, zawsze coś wbije mi się w stopę. Jednak dzieciom nie przeszkadzają kolce, one grają w piłkę bez butów. Tarzają się w piasku, ale najbardziej lubią się przytulać. Kiedy tylko przychodzą, krzyczą głośno i od razu podbiegają. Rzucają się na szyję, łapią za ręce, wiecznie pytają jak się mówi jakieś słowo po polsku. Dzieci są kochane i tyle. I cieszą się, że ktoś przychodzi dla nich i chce się z nimi bawić i spędzać z nimi czas. 


Po czasie na gry i zabawy luźne, zbieramy się na modlitwę i kilka zabaw wspólnych, po których rozchodzimy się na grupki wiekowe, w których animatorzy przeprowadzają przez 15-20 min katechezę. Na początku mojego pobytu, miałam problemy z uporządkowaniem tego, co działo się w oratorium. Przychodzi bowiem pomagać aż 18 animatorów. Niestety niektórzy przychodzili bardziej by poprzeszkadzać niż pomagać, a słaba znajomość języka nie pomagała. Poprosiłam braci, aby któryś mi pomógł. Teraz, powoli wychodzimy na prostą. I obyło się beż żadnych strat ilościowych. Wszyscy wzięli się do pracy i powoli tworzymy fajną ekipę.


Anna Jałoszewska
Peru, Piura



Początki w Ugandzie

Zacząłem zapoznawać się z chłopakami. Teraz trwają wakacje, więc na placówce są wszyscy. Najmłodsi od razu byli ciekawi, co to za nowy wujek przyjechał. Starsi na razie mnie jeszcze obserwują. Staram się zapamiętać ich imiona, ale na razie idzie mi tak sobie, więc się ze mnie śmieją. Mam już za sobą pierwsze rozmowy z nimi. Na razie wychodzi na to, że mój angielski nie jest zły. Muszę tylko co jakiś czas sprawdzić jakieś słowo i przyzwyczaić się do ich akcentu. Mówią na przykład Apra, a nie April. Zresztą oni też angielskim nie błyszczą. Zwłaszcza młodsi, którzy dopiero zaczęli się go uczyć. Jak mnie nie rozumieją, to tłumaczą sobie nawzajem co mówię. Ja nie mam tak dobrze. Grałem już raz z nimi w piłkę. Są znacznie lepsi ode mnie.

 

Mam już za sobą dojenie krowy. Przyda mi się tutaj dzieciństwo na wsi. Wiem, jak się które zwierzęta zachowują i jak do nich podejść. A pracy na farmie i w ogrodzie jest sporo.


Z tego co zdążyłem zaobserwować, to przybywający do Afryki ludzie dzielą się na dwie grupy. Pierwsi chwytają tę kulturę od razu i w nią wsiąkają. Natomiast drudzy potrzebują czasu, żeby do niej przywyknąć. Ja należę do tej drugiej grupy. Ciekawe do jak wielu rzeczy w ciągu tego roku zdołam się przyzwyczaić.



Wojciech Zawada
Uganda, Namugongo


Na początku wszyscy ludzie byli czarni...


Dziewczynka o imieniu Chanda to czekolada mleczna, ja – Alicja – biała, a Kennedy to takie 80% kakao. Dziś odkryliśmy tę prawdę – każdy z nas jest czekoladą. Uwielbiam rozmowy na temat naszych kolorów skóry. Wzajemne oględziny. Chłopaki próbowali mi wyjaśnić wciąż zachwycającą mnie sprawę ich białych dłoni i stóp. Najbardziej spodobała mi się historyjka Jonathana: „Na początku wszyscy ludzie na Ziemi byli czarni. Wędrowali, aż dotarli do pewnego morza – część zdecydowała się przepłynąć na drugą stronę, pozostali umyli tylko ręce i nogi. W ten sposób jedni ludzie stali się zupełnie biali, a inni białe mają tylko rączki i stópki”. Ale na kolejne pytanie, o białe gojenie się ran na czekoladowej skórze, nie zdołali mi już odpowiedzieć.


Po skończonym oratorium zawsze jest jeszcze chwila wspólnej rozmowy, wygłupów i po prostu spokojnego posiedzenia z liderami. Te kilka chwil przy szklance zimnej wody dają mi wiele radości. Są lekcje polskiego i bemba, są opowieści o Joli biegającej z żabami za Simonem i inne anegdoty o poprzednich wolontariuszkach, jest nauka tańca czy oglądanie filmików.


Alicja Kamasa
Zambia, Mansa



opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama