Co dzieje się po wprowadzeniu możliwości legalnie wykonywanej eutanazji?
Kiedy w Belgii i Holandii legalizowano eutanazję, pomysłodawcy ustawy głośno zapewniali, że będzie to proceder ściśle limitowany i odbywający się pod całkowitą kontrolą. W założeń i u ustawodawców z „dobrodziejstw" eutanazji miano korzystać jedynie w ostateczności. Tymczasem w ostatnich dniach w jednej z belgijskich sieci aptek pojawiły się zestawy umożliwiające odebranie sobie życia na własną rękę, w domowym zaciszu. To symbol idących wielkimi krokami zmian. Zmian na gorsze...
Oto na naszych oczach eutanazja staje się zjawiskiem bez mała powszechnym. Czy tego chcemy, czy nie, granica społecznego i prawnego przyzwolenia na „dobrą śmierć" ulega na Zachodzie coraz większej liberalizacji.
Argumenty zwolenników eutanazji pozostają niezmiennie te same: wolny wybór, „miłosierdzie", chęć skracania ludzkiego cierpienia itp.
Dziś jednak coraz wyraźniej widać, co tak naprawdę kryje się za tymi szumnymi hasłami: gwałtowne starzenie się europejskiego społeczeństwa, rosnące koszty opieki medycznej i pielęgniarskiej, emerytury coraz bardziej obciążające państwowe budżety.
W tej sytuacji „postępowcy" liczą na to, że dzięki eutanazji bilans ekonomiczny zacznie się stopniowo poprawiać.
A że wielu holenderskich i belgijskich emerytów już teraz boi się hospitalizacji w rodzimych szpitalach i coraz częściej wybiera leczenie za granicą... Cóż, takie są niezbędne koszta „postępu" cywilizacyjnego.
Od prawie półtora roku eutanazja w Belgii jest legalnym procederem. Jedyne ograniczenie w dostępności do owego śmiercionośnego zabiegu to wymóg pełnoletności oraz konieczność wyrażenia zgody przez samego „zainteresowanego". Chociaż ten ostatni warunek stopniowo zdaje się być coraz mniejszą przeszkodą...
Nic dziwnego zatem, że według najnowszych danych, podawanych przez belgijską prasę, codziennie z powodu eutanazji umiera jeden Belg.
Wiadomo jednak, że nie są to pełne statystyki, ponieważ wielu lekarzy permanentnie unika rejestracji śmiercionośnych zabiegów ze zwykłego wygodnictwa i niechęci do biurokratycznej „pisaniny".
Potwierdzają to oficjalne rządowe wyniki badań wskazujące, że aż 40 proc. eutanazji dokonywanych jest w Belgii w domach pacjentów, a 4 proc. w domach starców.
Jak zatem w świetle powyższych statystyk wygląda ta szumnie deklarowana przez władze pełna kontrola nad zabiegami eutanazji?
Całkiem niedawno proceder „dobrej śmierci po belgijsku" wkroczył w zupełnie nową fazę.
Od kilku tygodni w tamtejszych aptekach można kupić specjalne zestawy zawierające igły ze strzykawkami i dwa bardzo silne środki znieczulające. Ich użycie w większej ilości powoduje śmierć.
Teoretycznie zestawy mają być dostępne jedynie dla domowych lekarzy, którzy zgodnie z oficjalnymi wymogami zobowiązani są kupować je osobiście. Niewykorzystane w całości środki powinny zostać zutylizowane pod okiem specjalnej komisji.
Nie wiadomo jednak, jak owe przepisy będą realizowane w praktyce. Czy nie jest to czasami kolejny pusty, łatwy do obejścia przepis? Tak jak rzekoma pełna kontrola nad eutanazją?
Na tym jednak nie koniec procesu upowszechniania „dobrej śmierci". Postępowcy z Beneluksu rozważają już bowiem możliwość legalizacji eutanazji także w przypadku dzieci. Wiele wskazuje jednak na to, że Belgowie i Holendrzy zostaną uprzedzeni w tym pomyśle przez kogoś zupełnie innego.
W arcykonserwatywnej do niedawna Wielkiej Brytanii rodzice półtorarocznej Charlotte przegrali kilka tygodni temu batalię o życie swojego dziecka.
Dziewczynka urodziła się jako wcześniak w szóstym miesiącu ciąży. Ważyła wówczas niecałe 460 gram i mierzyła
13 cm. Lekarze stwierdzili bardzo poważne uszkodzenie płuc, mózgu i nerek. Charlotte od urodzenia znajduje się w inkubatorze, nigdy też nie opuściła szpitala w Portsmouth, mimo to już trzykrotnie trzeba było ją ratować za pomocą sztucznego oddychania. Zdaniem lekarzy dziecko nie ma szans na przeżycie i bardzo cierpi.
Z tą opinią nie zgadzają się zrozpaczeni rodzice maleńkiej Charlotte. Według nich stan dziecka w ciągu ostatnich miesięcy polepszył się. Sprzeciwiają się też opinii tych lekarzy, którzy twierdzą, że dziewczynka odczuwa jedynie ból. Inni specjaliści przyznają, iż dziecko reaguje m.in. na głośne dźwięki i kolorowe zabawki.
Sprawa Charlotte trafiła w końcu pod obrady sądu. Niestety, wyrok okazał się niekorzystny dla rodziców dziecka. Oznacza to, że lekarze nie będą zobowiązani do utrzymywania dziewczynki przy życiu w razie pogorszenia się jej stanu zdrowia. Zdaniem sądu, ratowanie Charlotte za wszelką cenę „nie leży w jej interesie", a uporczywa akcja reanimacyjna przedłuża jedynie cierpienia dziewczynki. To w praktyce oznacza wyrok śmierci dla Charlotte.
Kiedy rodzice Charlotte toczyli bój z lekarzami i brytyjskim sądownictwem o prawo do życia dla swojego dziecka, po drugiej stronie oceanu po prawie dziesięciu latach milczenia po raz pierwszy przemówił do swojej rodziny niejaki Donald Herbert.
43-letni były strażak odzyskał mowę na przekór diagnozom opiekujących się nim lekarzy. Wcześniej bowiem sądzono, że jego mózg uległ bezpowrotnemu uszkodzeniu. Tymczasem milczący i tkwiący biernie przed telewizorem przez tyle lat Herbert niespodziewanie odzyskał pełną jasność umysłu.
Tragedia Herberta wydarzyła się w grudniu 1995 roku w Buffalo. Wtedy to na uczestniczącego w akcji gaszenia pożaru strażaka runął strop. Zanim jednak wyciągnięto go spod gruzów, przez sześć minut pozostawał bez tlenu.
Przez następne kilka miesięcy Herbert znajdował się w śpiączce, a po przebudzeniu okazało się, że nie ma z nim kontaktu. Strażak nie poznawał bliskich, nie widział, jedynie niekiedy z wielkim trudem wypowiadał zniekształcone słowa. Ten stan trwał prawie dziesięć lat. W międzyczasie rodzina przeniosła strażaka do domu opieki, zarządzanego przez Katolicki System Zdrowia. Tutaj przeszedł terapię fizyczną, a jego stan zdrowia w pewnej mierze poprawił się. Mimo to nadal pozostawał bez świadomości aż do początku maja...
Po odzyskaniu świadomości Herbert przez kilkanaście godzin rozmawiał z uradowaną rodziną i przyjaciółmi.
Zdaniem nowojorskiego specjalisty neurologa dr. Laszlo Mechtlera, za poprawę stanu umysłu pacjenta odpowiada najprawdopodobniej plastyczność mózgu - w tym wypadku inne jego części mogły przejąć funkcje obszarów uszkodzonych, bądź też mógł to być efekt zmiany podawanych leków.
Pamiętajmy jednak, że przypadki takie jak „cud Herberta" nie zdarzają się codziennie. Mimo to pozwalają zachować nadzieję tysiącom osób i ich rodzin znajdujących się od wielu lat w podobnej sytuacji.
Ciesząc się z przebudzenia Herberta, nieodmiennie nasuwają się także skojarzenia z głośnym przypadkiem Terri Schiavo.
Zdaniem doktora Mechtlera, choć obie sprawy są do siebie podobne, różni je jednak stopień urazów, jakim ulegli Herbert i Schiavo. Według neurologa jest to najprawdopodobniej kwestia tego, jak poważne uszkodzenia wywołał brak tlenu.
Niezależnie jednak od lekarskich opinii, patrząc na szczęśliwe przebudzenie Donalda Herberta, ludzie i tak będą zadawali sobie fundamentalne pytanie: czy Terri rzeczywiście musiała umrzeć?
opr. mg/mg