O telenowelach i powodach, dla których ludzie je oglądają
Dziadziuś, skądinąd emerytowany doktor nauk humanistycznych, który z wnukami nie widział się od miesiąca, przerywa rodzinne spotkanie, żeby nie przegapić kolejnego odcinka „Kamili”. Na urodzinach syna mama i ciocia rozmawiają o problemach bohaterów meksykańskiego „Labiryntu namiętności”, tak jakby to oni byli domownikami, a nie siedzący wokół stołu bliscy. Gimnazjaliści przez telefon streszczają sobie ostatni odcinek peruwiańskiej „Luz Marii”. Pokpiwają z obco brzmiących imion i fabuły, ale już dali się wciągnąć. Co decyduje o tym, że fikcyjni bohaterowie małego ekranu wchodzą tak nachalnie w nasze życie? Czy ci, którzy połknęli zarzucony przez telewizję haczyk i uznali ich za część realnego świata, czują się tak samotni, że muszą wypełniać życiową pustkę fikcyjnymi, goszczącymi kilka razy w tygodniu, bytami? A może nie stać ich na wysiłek zaglądania we własne wnętrze i dlatego tak chętnie przyjmują proponowany „erzatz”? Lepiej zająć się życiem zastępczym?
Wymyślone sytuacje są bardziej kolorowe od naszych codziennych problemów. Przy tym cierpienia i nieszczęścia telewizyjnych postaci tak naprawdę nas nie bolą. W dodatku Kamila, Louis-Fernando, Alvaro czy rodzina Lubiczów — bliscy znajomi zza szyby ekranu — spokojnie wysłuchują naszych uwag, nie obrażając się na nie, ale też nie biorą ich sobie do serca. W wielu domach powstał już rytuał związany z oglądaniem obowiązkowego odcinka serialu. Zamiast siadać do kolacji, która powinna być rodzinnym spotkaniem, czasem rozmowy, domownicy rzucają swoje zajęcia i jednoczą się w iluzorycznej domowej wspólnocie wokół np. polskiej telenoweli „Świat według Kiepskich”, żeby potem, wracając do rzeczywistości, narzekać, że życie jest kiepskie. Dla uczniów jest to dobry pretekst do przerwy w odrabianiu lekcji. Można przecież oderwać się od podręczników, skoro i rodzice uważają za bardzo ważną sprawę obejrzenie kolejnego odcinka. Zrozumiałe było zainteresowanie telenowelami na początku lat osiemdziesiątych. Pół podwarszawskiej wioski biegło podczas wakacji, żeby obejrzeć u jedynego właściciela kolorowego telewizora „Niewolnicę Isaurę” czy „Dynastię”. To była nowość. Dziś, kiedy telenowele meksykańskie, peruwiańskie i rodzime znalazły stałe miejsce w telewizyjnej ramówce, powinny — na zdrowy rozum — spowszednieć. Dlaczego się nie znudziły? Czy to kwestia przyzwyczajenia widzów? Atrakcyjność telewizyjnej reklamy („Niezapomniana Esmeralda powraca”! — zwiastun serialu „Labirynt namiętności”)?
Na marginesie — wszyscy wiedzą, że producent, którego filmy mają dużą oglądalność, zarabia na nich spore pieniądze, za które, należy przypuszczać, będzie realizował dzieła podobnej jakości, sprawdzone, bo przynoszące zysk. Zapatrzeni w ekran często zapominamy, że zainteresowanie, z jakim oglądamy telenowele, nabija kasę telewizji, i nie tylko. Odcinkową produkcją filmową zajęli się również bacznie obserwujący rynek wydawcy. Przed walentynkami jedno z wydawnictw wypuściło książkową serię bestsellerowych telenowel. Najszybciej rozeszła się „Esmeralda”, napisana na podstawie „niezwykle popularnej telenoweli meksykańskiej” — jak głosi notka na okładce książki Delii Fialo — pisarki, producentki filmowej i scenarzystki (przede wszystkim zaś kobiety wiedzącej, jak robić pieniądze). Jak widać, oglądacze telewizyjnego świata, pragnąc „powtórki z rozrywki”, wracają do swoich ulubionych bohaterów, nawet za cenę pewnego wysiłku, jakim jest czytanie.
Wierni widzowie oglądają telenowele nie po to, żeby zobaczyć w nich, jak w lusterku, swoje życie. Wręcz przeciwnie, chcą od niego uciec, spodziewają się nieprawdopodobnych, bajkowych sytuacji i ich cudownych rozwiązań. Jak twierdzi psycholog Anna Pomianowska-Bąk z Warszawy, odbiorcy fascynują się fabułą jak bajką. I to często bajką układaną na wzór „Kopciuszka” albo „Księżniczki i żaby”. Typy bohaterów telenowel są wyraźnie schematyczne — czarno-białe. Dobrzy, zwykle pochodzący z nizin społecznych, najpierw są krzywdzeni, doświadczani przez los, a na koniec zamieniają się w bajkowego pięknego księcia czy księżniczkę, otrzymują bogaty spadek, zadośćuczynienie, odzyskują honor. Dobro, jak w każdej klasycznej bajce, zwycięża zło.
— Prawdopodobieństwo psychologiczne następujących po sobie wydarzeń jest bliskie zera — podkreśla Anna Pomianowska—Bąk. — Zwłaszcza w serialach środkowoamerykańskich, gdzie po kilkudziesięciu odcinkach pojawiają się nieznane matki czy córki, których istnienia nikt nie mógł przewidzieć. Szalenie istotna jest sprawa więzów krwi, a szczególnie ustalanie ojcostwa. Matki, odnajdujące się w tajemniczych okolicznościach, oznajmiają, że dziecko poczęły z milionerem tylko dla jego pieniędzy. Jeszcze częściej okazuje się, że okłamywały go, że jest ojcem, podczas gdy prawdziwy tatuś był biedny, ale uczciwy. Wszystko kręci się wokół spraw jednej lub kilku rodzin, akcja rozwija się w żółwim tempie, żeby pomysłów starczyło na kilkadziesiąt, a nawet kilkaset odcinków.
Socjologowi z Poznania, który zastrzegł sobie anonimowość, bo cała jego rodzina z napięciem śledzi losy „Posłańca szczęścia”, fabuła telenowel kojarzy się z pijakiem, wracającym do domu szeroką ulicą. Zatacza się, biedak, od ściany do ściany, przebywa długą drogę, do przodu posuwa się jednak niewiele. Dlatego widz, który opuści kilka odcinków, nic prawie nie traci.
W polskich telenowelach panuje spore zróżnicowanie. Od sitcomów z podkładanym śmiechem (patrz „Trzynasty posterunek”) do wręcz dydaktyzujących oper mydlanych, gdzie oglądamy rodzinę rozwiązującą swoje problemy w sposób wzorcowy. Obserwując ją, można się dowiedzieć, jak powinniśmy postąpić, jakie jest idealne wyjście z trudnej sytuacji. Anna Pomianowska-Bąk analizuje problemy, z jakimi spotykają się bohaterowie polskiego „Klanu”. Kiedy ktoś musi nosić drogi aparat ortopedyczny albo jechać na operację do Stanów — wspiera go właśnie rodzina. Kiedy pojawia się nosiciel wirusa HIV w fazie remisji — poznaje grono życzliwych, podtrzymujących go na duchu osób. Choroba nie mija, ale widzimy, jak łatwiej ją znosić. Bohaterowie radzą sobie z wychowaniem dziecka z zespołem Downa, widzimy jak żegnają się z odchodzącymi bliskimi. Tyle że „klanowa” rodzina żyje na nieco wyższym poziomie materialnym niż przeciętni Polacy. Więc po śmierci najbliższych nie ma dyskusji o spadkach, sporów majątkowych. W polskiej „Rodzinie zastępczej” z Fronczewskim i Kownacką dzieci zgłaszają problemy, a rodzice starają się je najprzykładniej rozwiązywać.
— To dobra edukacja dla rodziców — widzów — podkreśla Anna Pomianowska-Bąk. Ale plusów telenowel, dostrzeżonych przez psychologa, jest niewiele. W większości przypadków tego typu produkcja filmowa zwalnia od myślenia. Działa na emocje, wykorzystując romansowe wątki znane z „Dziejów Tristana i Izoldy”, „Romea i Julii”, „Trędowatej”. Nieszczęśliwe miłości z wielkiej literatury i dobrego filmu, niechciane dzieci, tragiczne śmierci i cudowne ocalenia możemy zobaczyć w telenowelach, tyle że spłaszczone, powierzchowne, przedstawione jak w komiksie. Problemy przeżywają pozbawione wnętrza postacie. Przedstawiane ciągle w tych samych wnętrzach gadające głowy nie przestają tokować o swoich nieustających komplikacjach egzystencjalnych. Gdy spojrzy się na nie z dystansem, nikogo nie powinno dziwić, że mają trudności, bo najczęściej sami swą bezmyślnością prowokują los. Kiedy sąsiadki z bloku na warszawskiej Ochocie zdecydowały się oglądać wszystkie proponowane telenowele, po kilku odcinkach zaczęły im się mieszać podobne wątki i dlatego musiały wybrać jedną.
A może to tylko zwykła, ludzka ciekawość zmusza do przyglądania się detalom życia bohaterów telenoweli? Mieszkańcy kamienic wybudowanych wokół podwórka, gdzie w dzieciństwie spędzałam najwięcej czasu, bardzo dobrze się znali. Każdy wiedział, że u pani Kuśmierskiej można zostać poczęstowanym chlebem ze smalcem, bo właśnie wytopiła słoninę, a pani Maglarka częstuje dzieci suszonymi jabłkami. Słuchaliśmy przerażeni, jak Umiałową bije pijany mąż i uciekaliśmy przed wzrokiem wiecznie wyglądającej z okna pani Podowskiej, która, z braku własnego, miała taki telewizor zastępczy — podwórko. Dziś coraz mniej się znamy, a chęć podglądania, wiedzy, jak żyją inni, pozostała. Każdy z nas jest takim dziennikarzem zbierającym materiał na własny użytek.
— Kiedy widzę okno bez firanki, to z zainteresowaniem patrzę, co jest w pokoju — mówi Anna Pomianowska-Bąk. — Dzieci w nowym miejscu dotykają różnych przedmiotów, jak zwierzęta obwąchują teren. To ciekawość.
Tyle że ta ciekawość zaczyna przekraczać granice dobrego smaku. W centrum Santiago, stolicy Chile, wybudowano szklany dom, w którym zamieszkała dwudziestoletnia aktorka. W ramach eksperymentu, zwanego projektem Nautilus, prowadziła tam najzwyklejsze życie. I co się okazało? Największym zainteresowaniem obserwatorów, stojących przed przezroczystą ścianą, jak przed ekranem, cieszyły się jej wizyty w łazience. Podglądacze zachęcali aktorkę do mycia się, wypatrywali, jak załatwia potrzeby fizjologiczne. Byli spragnieni oglądania momentów tabu, których nikt normalnie nie upublicznia. Eksperyment artystyczno-psychologiczny zamienił się w skandal obyczajowy. Wcześniej swój program „Big Brother” (aluzja do Wielkiego Brata z powieści George'a Orwella „Rok 1984”), nakręciła holenderska firma Endemol. Przez kilka miesięcy obserwowała oczami kamer wybraną grupę ludzi (TVN przystępuje do realizacji jej polskiej wersji).
— Oglądane życie — mycie zębów, jedzenie okazało się nudne i monotonne — twierdzi socjolog Bogdan Żmijewski z Katowic — wszyscy wyczekiwali sytuacji intymnych. Nasuwa się niepokojące pytanie, czy przyzwyczajeni do grzebania się w detalach życia bohaterów telenowel, z czasem nie zasiądziemy przed ekranem, na którym będziemy podglądać życie sąsiadów? My zapłacimy telewizji, ona zapłaci im za ekshibicjonizm.
— W naszej kulturze Oko Opatrzności, oko Boga, widzącego złe ludzkie czyny, zostało zamienione na zwyrodniałe oko kamery — twierdzi Bogdan Żmijewski. — Ona śledzi nasze zachowania, ale oceniają je liczeni w milionach anonimowi widzowie. I nic z tego nie wynika, oprócz zaspokojenia jałowej ciekawości. U widzów powoduje bierność we własnym życiu. Unikają aktywności towarzyskiej na rzecz bezrefleksyjnego leżenia przed telewizorem, wyłączenia się z rzeczywistego życia. W „Roku 1984” George'a Orwella olbrzymi ekran obserwuje ludzi — państwo policyjne doprowadzone do doskonałości. W powieści „451 stopni Fahrenheita” (temperatura palenia papieru) Raya Bradbury'ego bohaterowie palą książki, a czas wolny wypełnia im oglądanie zwykłego życia telewizyjnej rodziny, które toczy się 24 godziny na dobę. Skończyła się era Gutenberga, era panowania druku, co oznajmił w „Galaktyce Gutenberga” Marshall McLuhan, Kanadyjczyk z urodzenia, Amerykanin z wyboru. Druk zmusza do linearnego odbioru świata, telewizja to mozaika wielu punkcików, dezintegrująca nasze widzenie. Medium to — jak pisze McLuhan — działa niezauważalnie. Wmasowuje się przez skórę z pominięciem mózgu. I dlatego jest tak niebezpieczne, wymyka się nam spod kontroli. Dzięki mediom wizualnym, my — okoeuropejczycy, żyjemy znowu w globalnej wiosce — wszyscy wiedzą o wszystkich wszystko. I coraz bardziej obojętnieją. Jak tu oglądać niespokojne od wiatru brzozy za oknem, kiedy w okienku telewizora coś się dzieje, ktoś właśnie kogoś zdradza, ktoś strzela, trzęsie się ziemia.... Trzeba uważać, żeby nie przegapić własnego życia, gapiąc się na to, co na ekranie widzą wszyscy. Rozmieniając oczy na drobne.
Jeden dzień z telenowelami (ramówka programu telewizyjnego na środę) 6.25 Trzy razy Zofia RTL7 25 min. 6.50 Perła RTL7 45 min. 9.00 Kamila TVN 55 min. 9.30 Posłaniec szczęścia Polsat 45 min. 10.30 Luz Maria Polsat 55 min. 10.40 Anna TVN 50 min. 12.00 Labirynt namiętności TVN 55 min. 15.00 W labiryncie TVP 2 30 min. 16.45 Alvaro Polsat 60 min. 17.25 Klan TVP 1 25 min. 17.45 Luz Maria Polsat 60 min. 18.00 Moda na sukces TVP 1 30 min. 18.05 Kamila TVN 55 min. 19.05 Posłaniec szczęścia Polsat 60 min. 19.35 Labirynt namiętności TVN 55 min. 20.00 Rodzina zastępcza Polsat 30 min. 20.30 Niezapomniany programy regionalne 60 min. 22.00 Krople miłości programy regionalne 30 min. 23.50 Świat według Kiepskich Polsat 30 min. Łączny czas emisji — 14 godzin i 25 min. |
opr. mg/mg