Jezus w rodzinnym Nazarecie rozpoczął swoje nauczanie. Wszedł do synagogi, do której wielokrotnie wcześniej chodził jako Dziecko i Młodzieniec, wziął Księgę Izajasza, odczytał fragment o Słudze Pańskim i uroczyście stwierdził, że właśnie tamto proroctwo zaczyna się spełniać. Czując i widząc, że Jego słuchacze nie są skłonni uznać, iż właśnie w Jego Osobie realizuje się przepowiednia Izajasza, zarzuca im zamknięcie się na prawdę o Nim, zarzuca im powierzchowność sądów na Jego temat, bo widzieli w Nim zaledwie znajomego i krewnego: „Czy nie jest to syn Józefa?” Przy okazji rzuca im w oczy dwa powiedzenia: „Lekarzu, ulecz samego siebie”, „żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie”. Reakcja właściwie mogła być tylko jedna: „Na te słowa wszyscy w synagodze unieśli się gniewem. Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić”. Można uznać, że tamto wystąpienie było wielkim falstartem Jezusa.
A mógł to Jezus wszystko rozegrać inaczej. Mógł wprost powiedzieć, że jest zapowiadanym Mesjaszem i na poparcie swoich słów mógł dokonać paru cudów. Od razu ze swoich rodaków uczyniłby swoich zwolenników, mówiąc językiem współczesnym, miałby na stracie zaplecze polityczne. Właśnie: „polityczne”, a właśnie tego Jezus nie chciał. Innym razem, zresztą niedaleko, nad Jeziorem Galilejskim Jezus rzeczywiście dokonał cudu rozmnożenia chleba i, gdy chciano go obwołać królem, usunął się na bok. Jezus nie dokonywał cudów spektakularnie. Dlatego nie dokonał cudu w Nazarecie. Jeśli zaś rozmnożył chleb, to po to, by w dłuższej mowie (bezpośrednio po cudzie) wyjaśnić tajemnicę chleba, który w cudzie Eucharystii będzie pokarmem na życie wieczne. Poza tym Jezus prawie zawsze dokonywał cudu w atmosferze wiary, to znaczy ten, który doświadczał cudu wierzył w mesjańską moc Jezusa (tak było w życiu uzdrowionych przez Jezusa), albo też Jezus wiedział, że dokonanie cudu doprowadzi do wiary, jak w przypadku uczniów, którzy byli świadkami przemiany wody w wino w Kanie Galilejskiej. Takiej wiary nie widział u swoich rodaków w Nazarecie, a cudów na pokaz, jak wspomnieliśmy wyżej, nie dokonywał. Przez moment takiej pokusy doświadczył ze strony szatana na pustyni, gdy ten zaproponował, by Jezus rzucił się ze ściany świątynnej, aniołowie Go uratują, a ludzie będą podziwiać. Nie, to nie był ani styl Jezusa, ani też Jego misja. I to dał do razu do rozumienia mieszkańcom Nazaretu. Najbardziej bolał Go brak ich brak wiary. Ewangelista Marek w następujący sposób opisuje smutek Jezusa pod adresem swoim bliskich znajomych i krewnych, którzy tak o Nim mówili: „Czy nie jest to cieśla, syn Maryi, a brat Jakuba, Józefa, Judy i Szymona? Czyż nie żyją tu u nas także Jego siostry? I powątpiewali o Nim. A Jezus mówił im: Tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i w swoim domu może być prorok tak lekceważony. I nie mógł tam zdziałać żadnego cudu, (…). Dziwił się też ich niedowiarstwu”.
Świat polityki i mediów rządzi się innym prawami. W świecie tym szuka się zwolenników, poparcia, rozgłosu. Czasem czyni się to jakimiś obietnicami, czasem dokonywaniem jakichś spektakularnych wyczynów, sprawiających rozgłos. Narzędziem do zdobywania aplauzu są współczesne media, zarówno te tradycyjne, jaki i – z coraz większą siłą – media nowej generacji. Wiele osób w takim sposób kształtuje swoje profile w mediach społecznościowych, by zdobyć jak najwięcej rozgłosu: by jak największa liczba osób obserwowała dany profil, by jak najwięcej ludzi „lajkowało”, czyli wyrażało aprobatę do tego, co się w sieci prezentuje. W tym tworzeniu „sieciowego” wizerunku bardzo często nie tyle chodzi o ukazanie prawdy o sobie i o swoich własnych poglądów, ile o powiedzenie tego, co będzie się ludziom podobało. Takie nastawienie prowadzi niejednokrotnie do mówienia pod publikę, by zaspokoić odbiorców. Z drugiej strony uczestnik życia społecznego (czy to w społeczności realnej czy wirtualnej) stosuje wobec siebie autocenzurę, czyli nie podejmuje niektórych tematów, by nie drażnić odbiorcy, by nie spotkać się z „hejtem”, by nie stracić zwolennika. Tego typu mechanizmy zawsze istniały w życiu społeczno-politycznym, ale w czasie rozwoju mediów elektronicznych mechanizmy te zintensyfikowały się. I można by wobec tego wszystkiego nawet przejść obojętnie, gdyby nie to, że poprzez takie nastawienie do debaty społecznej coraz bardziej zanika prawda. Prawdą nie jest to, co jest, ale to, jak coś zostanie pokazane i jak zostanie opowiedziane. Natomiast ten, kto będzie chciał powiedzieć prawdę, czyli tak jak jest, może okazać się prześladowany. W dobie szczególnej wrażliwości na wolność słowa, ludzi sami sobie nakładają kaganiec na to, co mówią, stosując wspomnianą autocenzurę. A kto do tego się nie zastosuje, ten odczuje to na własnej skórze, czyli na własnym profilu. Przekonali się już o tym nieraz ci, którzy odważnie stanęli w obronie życia poczętego, małżeństwa rozumianego jako związek mężczyzny i kobiety. A przecież mówili o oczywistościach biologicznych i antropologicznych. Po „walcu” hejtu niejeden nauczył się, co wolno, a czego nie wolno mówić. I w ten oto sposób zatraca na naszych oczach wartość podstawowa: wolność słowa.
Niestety, podobne mechanizmy można czasem zobaczyć we wspólnocie Kościoła. Niektórzy wierzący, czy to świeccy czy to pasterze Kościoła, tak się wypowiadają (w świecie realnym lub wirtualnym), by zdobyć jak najwięcej zwolenników i popleczników. Zabierają głos w taki sposób, by połechtać uszy słuchaczy, by ich „pozyskać”. Unikają tematów trudniejszych, drażliwych, o których wiedzą, że są niewygodne, że można na nich wiele stracić. Takim tematem jest m.in. grzech jako taki oraz grzech poszczególne, na przykład grzech niewiary, nieuszanowania niedzieli przez zakupy, grzech aborcji i eutanazji, grzech współżycia poza małżeństwem. Uważają, że lepiej tych tematów nie podejmować, bo można stracić resztę wiernych, bo można spotkać się z hejtem, bo można mieć ściany kościoła pomalowane sprayem.
Owszem, prawdą jest, że trzeba nauczać przede wszystkim pozytywnie. Tak zresztą uczynił Jezus w synagodze w Nazarecie. Najpierw odczytał fragment Księgi Izajasza, a potem jak najbardziej pozytywnie przedstawił prawdę, że właśnie kończy się czas zapowiedzi mesjańskich, a zaczyna czas realizacji królestwa Bożego pośród ludzi. Przedstawił prawdę o swojej osobie. I to też jest podstawowe zadanie Kościoła: głosić Jezusa Chrystusa. Jednak, kiedy Jezus zobaczył postawę niewiary, to od razu, nie dbając o standardy komunikacji społecznej i medialnej (nakazujące unikanie kontrowersyjnych tematów), zdecydowanie i jednoznacznie wręcz napiętnował niedowiarstwo słuchaczy. Po ludzku mówiąc, przegrał, o mały włos zostałby strącony z góry. Jednak dostojeństwo, w jakim przeszedł pomiędzy swoimi przeciwnikami (Ewangelia mówi: „On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się”), jest jakimś niezwykłym znakiem i świadectwem tego, co dziś nazywa się wolnością słowa. Wolność, którą zachował Jezus, jest dla Kościoła (szczególnie dla przepowiadających w Kościele) wzorem i, jak to się dziś mówi, paradygmatem. Kiedyś ktoś podał ciekawy opis obecności Kościoła w wolnym społeczeństwie demokratycznym: o ile wolność ma w demokracji polegać na czynieniu tego, na co ma się ochotę, o tyle Kościołowi w imię tej wolności niech będzie tylko wolno mówić, co jest dobre, a co jest grzechem. Jezus w dzisiejszej Ewangelii uczy jak ten typ wolności realizować. Owszem można być ukamienowanym lub zostać ostatecznie ukrzyżowanym, jednak prawda i tak jest najciekawsza i to ona daje wolność.