Czasem brakuje kamieni

Bóg wzywa, abyśmy uwierzyli nie tylko w Jego miłość, ale także w Jego uzdrawiającą moc

Ks. Paweł Siedlanowski

Czasem brakuje kamieni

„Rany się zabliźniają, ale blizny rosną wraz z nami” - wyczytałem kiedyś w mądrej książce. Dużo w tym racji. Ale nie da się wyleczyć ich ot tak sobie. Aby móc normalnie żyć, Ktoś musi je zabrać. Ktoś, kto w miejsce bólu postawi swoją nieskończoną miłość. Bezwarunkową i pełną. Ktoś, kto otworzy drzwi wewnętrznego więzienia od zewnątrz.

Czasem brakuje kamieni

Angelika kończyła trzeci rok administracji. Mówiła, że nienawidzi facetów i nigdy nie wyjdzie za mąż. Miała zacięte usta i jakiś nieuchwytny żal w oczach.

Tomek był na więziennej przepustce - do odsiadki zostało mu jeszcze dwa i pół roku. Gdy z nim rozmawiałem, wspominał, że za parę dni skończy 37 lat. Był sam. Zauważyłem, że nie mógł oderwać oczu od jakiegoś ojca, który szedł ulicą i, żywo gestykulując, przekomarzał się ze swoim synkiem.

Artura uczyłem w ogólniaku. Kiedyś na katechezie mówiłem klasie o modlitwie „Ojcze nasz”. Zatrzymałem się na pierwszym jej słowie - wtedy stało się z nim coś dziwnego: zaczął się miotać, krzyczeć, wulgarnie odzywać. Zrozumiałem to zachowanie, gdy parę tygodni później poznałem jego historię.

Renaty nie widziałem od lat. Wiem tylko, że rozpadło się jej małżeństwo. Potem były kolejne związki. Jak wyznała, miała obsesję na punkcie luster - przy każdej okazji przeglądała się w nich długo. Czasem odnosiłem wrażenie, że tego samego oczekiwała od spotykanych i kolejno porzucanych facetów. Zachowywała się, jakby za wszelką cenę chciała coś sobie udowodnić. I wreszcie Anka. Nie mogła mieć dzieci. Długo z Wojtkiem się o nie starali. Bezskutecznie. Postanowili stworzyć rodzinę zastępczą dla dwójki. Kamila miała trzy lata, Bartek - półtora roku. Kiedy ich spotkałem po latach, Anka była strzępkiem nerwów. Powiedziała, że już nie dają rady. I że chyba oddadzą je do domu dziecka...

Zapamiętałem moich rozmówców, ponieważ wszyscy mieli puste, wypalone spojrzenia. Nie było w nich nadziei. Był za to strach, mieszający się z bólem i bezsilnością. I głębokie rany, które, choć skrzętnie ukrywane, krwawiły nadal. Rany, które zniszczyły życie. Wstydliwe, ukryte bardzo głęboko. Jeszcze nie odnaleźli Tego, który mógłby je uzdrowić.

Oto ich historie.

Skradzione dzieciństwo

- Była w domu impreza, zjazd rodzinny - nie pamiętam, z jakiej okazji - rozpoczęła swoją opowieść Angelika. - Alkohol lał się strumieniami. Po 22.00, zmęczona panującym zgiełkiem, poszłam do swojego pokoju. Kręciło mi się w głowie od papierosowego dymu, odoru wódki. Kiedy zasypiałam, on przyszedł. Lubiłam go - zawsze przynosił słodycze, zaplatał mi warkoczyki. Pochylił się nade mną. Zaczął coś szeptać, a potem... Potem włożył rękę pod kołdrę, zaczął mnie dotykać... Nie rozumiem, dlaczego wtedy nie krzyczałam. Chyba dlatego, że tak strasznie się bałam! Sparaliżował mnie lęk... Miałam 12 lat. Nikomu o tym nie powiedziałem, ale tamten wieczór zmienił wszystko.

***

Tomek miał 13 lat, gdy przyniósł do domu pierwszy ukradziony zegarek. Zaniósł go ojcu. Ten pokazał zegarek matce. Kiedy chłopak wychodził do swojego pokoju, usłyszał, jak ojciec z dumą mówił do matki: - Zuch chłopak, poradzi sobie w życiu!

A potem były kolejne kradzieże, coraz większego kalibru. Pierwszy wyrok dostał, gdy miał 16 lat. Znalazł się w poprawczaku. Tam go nauczyli, jak nie dać się złapać. Ale... Nosił wilk razy kilka... Po paru latach za rozbój z bronią w ręku dostał osiem lat. Po krótkiej przerwie - za inne przestępstwo - znowu cztery lata. - Proszę księdza - zwrócił się do mnie z rozpaczą w głosie - mam żal do rodziców. Gdyby wtedy, kiedy po raz pierwszy przyniosłem ukradziony zegarek, ojciec sprał mnie na kwaśne jabłko, kazał odnieść i przeprosić właściciela, dziś byłbym uczciwym człowiekiem. Może miałbym rodzinę, dom. A tak...

***

Artur miał sześć lat, gdy zmarł mu tata. Matka fascynowała się tzw. metodą bezstresowego wychowania. Nie pozwoliła synkowi iść na pogrzeb - bo i po co? Pamięta, że spędził wtedy popołudnie u sąsiadów. I że choć brakowało ojca, jego pamięć zaskakująco szybko się zatarła. Czasem musiał długo zastanawiać się, by przypomnieć sobie rysy jego twarzy. Po latach dowiedział się, że było to klasyczne wyparcie. Kiedy poznałem chłopka - po tym, gdy zrobił mi aferę na katechezie - postanowiłem porozmawiać z jego matką. Żałowała, że wtedy nie pozwoliła mu pożegnać się z ojcem. Znienawidził ją za to - płakała, gdy mi o tym mówiła.

***

Renata miała dwójkę rodzeństwa: brata i siostrę. Nie była tak urodziwa jak Justyna, nie tak zaradna jak Stasiek. Z jakichś powodów to ona zawsze była winna wszystkich domowych niesnasek. Najczęściej obrywała, gdy ojciec wracał do domu pijany. Dostawała sznurem od żelazka od matki, gdy się okazywało, że na świadectwie ma same tróje. Ciągle słyszała, że jest kocmołuchem, śmieciem, fajtłapą, nikim. - Jakie to paradoksalne, proszę księdza - opowiadała po latach - kiedy ciągle słyszysz, że jesteś nic niewartą szmatą, w końcu zaczynasz w to wierzyć. Łatwiej uwierzyć w złe rzeczy niż w dobre. To dziwne, ale prawdziwe. Pozostaje tylko nieznośny ból. I ciągłe pragnienie, by przejrzeć się w czyichś oczach, żeby przekonać się, że to nieprawda...

***

Anka z Wojtkiem nie wiedzieli, że Kamila i Bartek zostali odebrani „tirówce”. Właściwie sama je oddała do domu dziecka - przeszkadzały jej w „biznesie”. Kamila trochę pamiętała matkę - mówiła o niej mało, a jeśli już - używała dziwacznej bezosobowej formy: „to coś” („To coś ugotowało nam kiedyś taki rosół”; „To coś opowiadało nam tę bajkę”). Gdy rozpoczęły się przygotowania do Pierwszej Komunii św., zaczęły dziać się z nią dziwne rzeczy: zaczęła potwornie bluźnić. Anka pokazała mi jej zeszyt z wykaligrafowanymi przekleństwami, pełnymi nienawiści do siebie, do „tego coś” i przybranych rodziców, słowami, których na pewno nie usłyszała w domu ani w szkole. Zaskakujące było, jak małe dziecko „komponowało” złożone inwektywy. Ania poprosiła mnie o spotkanie z egzorcystą. Ostatecznie do niego nie doszło, ale kiedy mu później opowiadałem o całej sytuacji, stwierdził, iż najprawdopodobniej dzieci zostały przeklęte przez matkę - wszak były dla niej tylko „wpadkami”. Na protesty, że to niesprawiedliwe, że przecież cóż one są winne, odpowiedział, że diabeł ma to w nosie. Jest ojcem kłamstwa, wystarczy mu, że ktoś, od kogo zależało ich życie, oddał mu je...

W Nim nasze uzdrowienie

To historie wybrane z wielu innych. Dzieje zadanych ran. Piekło rozwodu, ojciec alkoholik, przed którym trzeba było uciekać w środku nocy, molestowanie seksualne itd. pozostawiły w ludziach, których wielu spotkałem na swojej drodze, niezatarte piętno. Niektóre sytuacje odeszły w zapomnienie - udało się z nich wyrosnąć jak z ubranka, które nagle stało się zbyt kuse, by je założyć. Czy rany się zabliźniły? Czy tym, którzy pamiętali, udało się zapić bądź zaćpać brudne wspomnienia? Uciec od nich? Wyleczyć ból na kozetce u psychoterapeuty? Wątpię. „Rany się zabliźniają, ale blizny rosną wraz z nami” - wyczytałem kiedyś w mądrej książce. Dużo w tym racji.

Zranień duchowych nie da się wyleczyć ot tak sobie. Aby móc normalnie żyć, Ktoś musi je zabrać. Ktoś, kto w miejsce bólu postawi swoją nieskończoną miłość. Bezwarunkową i pełną. Musi otworzyć drzwi z zewnątrz. Kiedy Jezus Miłosierny dotyka w człowieku pogrążonej w śmierci sfery jego duszy, tzn. sfery negacji samego siebie, wnosi tam owoce zmartwychwstania, swoją łaskę. Wszystko się wtedy zmienia.

Wewnętrzne uzdrowienie zawsze związane jest z przebaczeniem. Nie jest ono tożsame z zapomnieniem. Pamięci nie da się wymazać tak łatwo. Nie jest wyeliminowaniem bolesnych wspomnień, ale Jezus odbiera im moc szkodzenia nam. Nie usuwa ich, ale kształtuje na nowo, tak, iż nie mają już znaczącego wpływu na nasze emocje, uczucia, reakcje. Przywraca utraconą harmonię. A wreszcie uzdalnia, byśmy żyli, ufając Jego Miłości. Abyśmy byli zdolni kochać Jego miłością siebie i bliźnich - nawet w trudnych sytuacjach doświadczali pokoju i radości.

Najtrudniej jest przebaczyć sobie - często lekceważymy tę konieczność, a tymczasem jest ona ukoronowaniem drogi do odzyskania wewnętrznej wolności!

Jest Ktoś, kto chce cię uratować

Czeka. Wysyła sygnały. Posyła ludzi i aniołów. Czasem brakuje nam odwagi: bywa, że zakładamy jakby nieprzemakalne płaszcze, którymi szczelnie się otulamy. Nie chcemy nikogo prosić o pomoc, a każdą próbę wsparcia odrzucamy albo też idziemy szukać go tam, gdzie go na pewno nie znajdziemy.

Bóg wzywa, abyśmy uwierzyli nie tylko w Jego miłość, ale także w Jego uzdrawiającą moc. Jest potężniejszy od zranień, złych wpływów. To On jest Panem historii naszego życia. I On chce swoją miłością wypełniać chore miejsca w naszych wnętrzach. Jego nieskończona miłość może uzupełnić wszelkie doświadczenie braku miłości ze strony bliźnich, a uzdrawiająca moc z pewnością nie jest mniejsza niż dwa tysiące lat temu. Jemu nic nie trzeba udowadniać. Trzeba tylko mocno zaufać. On jest. Kocha. I zawsze będzie kochał. Nawet gdyby inni opuścili, zdradzili, zawiedli...

KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie 7/2016


opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama