Mit o zwycięstwie?

Artykuł z tygodnika Echo katolickie 15 (719)


Agnieszka Warecka

MIT O ZWYCIĘSTWIE?

Nadzieja jest matką głupich - utrzymują. A wyrozumiałość dla niej bywa tłumaczona tym, że każde dziecko pragnie miłości. Są też tacy, którzy twierdzą, że ufność umiera ostatnia. „Ale ja was zapewniam, że ona nigdy nie umiera. Jest jak powiew poranka” - przekonywała.

 

Po chwili korygowała porównanie, zestawiając nadzieję z krajobrazem po burzy. „Ufność, żeby być prawdziwą, musi zostać wystawiona na próbę. Pamiętasz strach, że wszystko się kończy; poddajesz się, ale serce rzadko idzie w parze z rozumem. Wewnątrz tli się iskierka pewności, że jeśli tylko bardzo czegoś pragniesz... No co?! Prawdziwa wiara góry przenosi. A wiara jest siostrą nadziei.

Ale kiedy wszystko zamiera, gdy wydaje się, że panującej ciszy nie zmąci najmniejszy szelest, a i serce przestaje już walczyć z przeznaczeniem, wtedy pojawia się promień. Chwytasz go i łapiesz kolejne. Odradzasz się w nich niejako i wstajesz mocniejsza. Życie potrafi docenić tylko ten, kto się z nim zmaga. Branie wszystkiego bez refleksji na niewiele się zdaje. Ale trzeba próbować!” - przekonywała.

Opoka i przystań

Do pisania dziennika namówiła Justynę babcia. - Święta kobieta - wspomina po latach. Miała tylko ją, gdy ojciec zniknął, a macierzyńska miłość przegrała z żalem i wściekłością. Dziewczyna wie, że w człowieku tkwi skłonność do idealizowania tego, co dawniej. Upiera się jednak, że czasem lepiej nie wiedzieć. - Mama, tata i ja - pokazuje zdjęcie sprzed 20 lat. Młodzi i uśmiechnięci. - To były nasze ostatnie wspólne święta - wyjaśnia. - Już wtedy mama często płakała. A później była nocna awantura. Rano oznajmiła nam, że tata wyjechał. Dziś wiem, że tak mówi się wszystkim dzieciom - przyznaje.

Dalej opowiada, jak dziecięca ufność kazała jej tęsknić i czekać, a babcia - nie wątpić, bo nie ma zdarzeń bez echa. - Nauczyła mnie, że o ludziach, jeśli miałoby się mówić źle, lepiej nie mówić w ogóle. Mój ojciec skrzywdził jej jedyne dziecko, a ona nie nazwała go nawet draniem - tłumaczy z sugestią, że szybko zrozumiała też, iż przy matce lepiej nie wspominać o ojcu w ogóle. Wspomina jednak, że raz nie wytrzymała i ją jako kobietę obarczyła winą za odejście „tatusia”. Trzasnęła drzwiami i wyszła. Wtedy babcia delikatnie zasugerowała dziewczynie, żeby nie ferowała wyroków, jeśli nie zna wszystkich okoliczności zajścia. I doradziła pisanie dziennika. Nie tylko dlatego, że trening czyni mistrza, a tuż-tuż matura. Głównie z powodu emocji, które szybko uciekają, a spisane mają szansę trafić do tego, kto je wywołał.

Prozaiczne realia

Zdała na psychologię. Kiedy myślała o spotkaniu z ojcem, wyobrażała sobie dzwonek do drzwi, jej spieszny bieg, rzucenie się sobie w ramiona i wzruszenie. Nie sądziła, że los osadzi wieloletnie marzenie w tak prozaicznych realiach.

Zobaczyła go z kobietą i kilkuletnim chłopcem. Nie dowierzała. Minęło tyle lat. Dopuszczała ewentualność, że to może być pomyłka. Stała zamurowana. A kiedy odzyskała władzę w nogach, skradała się jak szpieg, byle nie stracić go z oczu... Widziała kamienicę, do której wszedł. - Nie mogłam zrozumieć. Skoro żyje, dlaczego milczał tyle lat? I ta kobieta...

Wspomina, że gdy powiedziała matce, ta wyznała, że ojciec nie odszedł ot tak. Że jest dorosła, więc może zrozumie. Bo ona do dziś nie umie. Nie potrafi ani zapomnieć, ani wybaczyć. Gdyby choć pojawił się i okazał skruchę... Ale on konsekwentnie milczał. - Mówił, że się zakochał. Że jeśli nie spróbuje, nigdy więcej nie zazna szczęścia; że nie ma wyjścia. Matka powiedziała, że skoro tak, niech zapomni o niej i o mnie. „Jakim prawem decydowałaś za mnie?” - wykrzyczałam i wybiegłam.

Dalej opowiada, że czuła się oszukana przez wszystkich: nieważna i pominięta. Z jednej strony: pogoń za pragnieniem i zarzucenie odpowiedzialności; odcięcie od przeszłości i zaczynanie od nowa bez względu na bagaż, jaki pozostał. Z drugiej: poczucie krzywdy, którym usprawiedliwia się wszelką apatię i gorycz.

Szara codzienność

I znów z pomocą przyszła babcia. Powoli oswajała ból istnienia... Tłumaczyła, że to nie wina dziewczyny. I że nie powinna ich oceniać. „Ale babciu, ktoś zawinił. Kto?” - pytała. - Mówiła, że o ojcu mimo wszystko muszę myśleć dobrze, a matka przeżyła dramat. Ojciec był miłością jej życia.

W końcu się odważyłam - z reporterską dokładnością relacjonuje, jak czekała na okazję sam na sam. I że na początku w ogóle jej nie poznał. A potem usprawiedliwiał się, że takie było życzenie jej matki. Mimo to płacił alimenty. Twierdził, że jest szczęśliwy i że liczy, iż kiedyś mu wybaczę. - Ojciec, jakiego pamiętałam: dumny i mądry, odszedł w niepamięć. Stał przede mną przerażony facecik i tłumaczył się z życia, które się poplątało... - kończy.

Justyna skończyła studia. Ojciec dzwoni od czasu do czasu, ale ona utrzymuje, że nie da się nadrobić straconych lat. Nauczyła się, że codzienności daleko do białych i czarnych barw. Jest szara. Człowiek zaś, by nie zwariować, musi znaleźć punkt oparcia. Ona swój spokój zawdzięcza wierze. Tyle jej zostało, gdy babcia odeszła. A dlaczego to przytrafiło się akurat jej?

- Czy wszystko musi być tak, jak sobie zamarzymy? Nie. I nie ma się, co łudzić. Ludzie też nie są źli, a co najwyżej poranieni. Często też po swojemu chcieliby wymierzać sprawiedliwość. Choć znam takich, którzy utrzymują, że czasem brakuje kamieni. Tak po ludzku - osądza.

Zapytana o antidotum na brak wrażliwości, Justyna nie waha się długo. - Kochać - rzuca bez ogródek. - Bardzo mocno. I wierzyć w drugiego człowieka.

Dalej wyjaśnia, że gdy wydaje się nam, iż jesteśmy ostatnimi sprawiedliwymi, dobrze pomyśleć, że skoro tak sądzimy, to znaczy, że brakuje nam pokory. A czym ona jest? - Niestety, wciąż dobrze ma się przekonanie, że pokora to umniejszanie siebie. Widzenie w lustrze najgorszego i najżałośniejszego. I powtarzanie przed ludźmi, jaki to jestem do niczego. Jak to zweryfikować? Nie ma nic prostszego. Wystarczy wysunąć zarzut pod adresem takiej osoby. Jakikolwiek. Gwarantuję, że zaprzeczy. A wtedy okaże się, co jest prawdą - kończy z sugestią, że nam zawsze łatwiej oceniać innych niż siebie. Tymczasem pokora - najprawdziwsza i najpiękniejsza - oznacza stanięcie w prawdzie; świadomość swoich wad, ale też zalet. Bo życie to nieustanna lekcja. Ale mając świadomość celu, lepiej nam obalać mity o szybkim zwycięstwie.

Czytanie Wielkanocy

Nie byłoby Zmartwychwstania bez wcześniejszych wydarzeń w Wieczerniku i dramatu Golgoty. Ale też krzyż Chrystusa nie miałby sensu, gdyby nie został prześwietlony światłem Poranka. Wydarzenie Paschalne, które dokonało się w Jezusie, można czytać jako dramat w dwóch aktach. W pierwszym - niewinny człowiek zostaje niesłusznie oskarżony, osądzony i zabity; w drugim - dokonuje się sprawiedliwość i zostaje on przywrócony przez Boga do życia jako wyrzut sumienia dla oprawców. Zmartwychwstanie jest tu jedynie happy endem, a cała opowieść klasycznym mitem lub powiastką ze szczęśliwy zakończeniem. Tymczasem ma ono ogarnąć całe życie. Nie może zostać zepchnięte w niebyt do kolejnego Wielkiego Postu, rekolekcji i pompatycznego świętowania. Przecież, o czym tak często zapominamy, każdy niedziela jest pamiątką tego wydarzenia. Zatem ten sposób „czytania” Wielkanocy odpada.

Inny sposób interpretacji Zmartwychwstania to postrzeganie wszystkiego jako nierozerwalnej całości. Ma ono dwa poziomy. Pierwszy to spojrzenie na Poranek Wielkanocny niczym moment, który jest reinterpretacją Krzyża Chrystusowego, Jego osamotnienia, śmierci, a nie li tylko szczęśliwego finału. Jako ustalenie nowego porządku istnienia.

Drugi wymiar dotyka już nas. To decyzja złączenia wydarzenia Zmartwychwstania z własnym życiem, przebudowania swojej egzystencji w świetle Poranka, przy czym nie chodzi tutaj o hurraoptymizm (że wszystko jakoś się ułoży, skoro Jezus zwyciężył śmierć!), który będzie pełnił rolę ostatniej deski ratunku, ale też o nadzieję, zdolność do rozumienia i przyjmowania tego, co znaczy nasze życie chorobą, cierpieniem i bólem - tak, by w tej sytuacji wytrwać, nie ulec pokusie zejścia z krzyża. W naszym głoszeniu nowiny o Zmartwychwstaniu nie może umilknąć krzyk Ukrzyżowanego, ponieważ wtedy zamiast chrześcijańskiej teologii opiewamy zwyczajny mit o zwycięzcy. Jezus Zmartwychwstał, ale na Jego ciele pozostały rany. Pozwalał je dotykać i to one właśnie Go uwiarygodniały. Nie zrozumie Zmartwychwstania ten, kto wcześniej nie doświadczył grzechu, ciemności, własnego opuszczenia, kto nie odnalazł siebie w dramatycznym wołaniu z krzyża: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił!” i zbyt łatwo przeszedł nad nimi do porządku dziennego. Inaczej wciąż będzie to tylko bonus dołączony do zbioru innych prawd wiary...

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama