Forma i treść

Czy zawsze klękamy z sensem?

W chrześcijaństwie gest klękania nie jest znakiem lęku ani bojaźni, nie jest też jedyną postawą modlitewną. Czy zawsze klękamy z sensem?

Pierwszy odcinek cyklu, poświęcony procesji eucharystycznej („TP” 22/2011), wywołał liczne reakcje Czytelników. Część z nich zarzuca mi, że deprecjonuję postawę klękania, w szczególności klękania do komunii. Zarzut ten zasadza się w dużej mierze na nieporozumieniu.

Nie jestem przeciwnikiem klękania podczas przyjmowania komunii. Ten usankcjonowany wielowiekową tradycją sposób przyjmowania Pana Jezusa nadal jest znakiem wiary Kościoła, mimo że od pewnego czasu nie jest już formą jedyną i wyłączną. Klękanie podczas eucharystii jest właściwe chociażby w sytuacji, gdy osób na Mszy nie ma zbyt wielu i gdy ksiądz udziela im komunii na stopniach prezbiterium. Co więcej, byłoby bardzo źle, gdyby na fali unifikacji kościelnych obrzędów klękanie przy komunii zostało z polskich kościołów wyrugowane. A że nie jest to obawa bezzasadna, świadczyć mogą losy kilku innych elementów Mszy świętej (na czele z łaciną i chorałem gregoriańskim), które – skoro przestały być „obowiązkowe” – w praktyce zanikły w ogóle. W tym punkcie zgadzam się z moimi polemistami. Jeśli więc, pisząc co napisałem, trafiłem we wrażliwość osób, które widzą ten problem, rozumiem ich obawy.

Chodzi jednak o to, że skoro ten nowy, alternatywny sposób wprowadzono, to nie po to, by powielać w kościele formy zbiorowych zachowań znane z życia codziennego i niekojarzące się zupełnie z postawą dziękczynienia. Droga do komunii – powtarzam – nie jest kolejką, ale procesją. Choć w praktyce, niestety, najczęściej w taką „kolejkę” nieuchronnie się przeistacza.

Sądzę że nie powinniśmy tu myśleć kategoriami „albo-albo”, tylko „i-i”, stosując odwieczną zasadę Kościoła. Oba warianty, klęczący i procesyjny, mogą swobodnie funkcjonować w praktyce liturgii.

To w ogóle nie jest spór o formę, lecz o treść. Istotne jest, co naprawdę wyraża dany gest, a nie to, jak jest czyniony. Gest nie jest pustą formą, jest wyrazem, nawet nieświadomym, naszego głębszego nastawienia. Tego, co czujemy naprawdę, a co, być może, chcielibyśmy czasem ukryć przed nami samymi. Na tym właśnie polega sens liturgii.

Co naprawdę czujemy, klękając w kościele? Moi polemiści, nawet nie rozumiejąc do końca moich intencji, trafnie wychwycili to, co między słowami. Zgoda, nie jestem przeciwnikiem klękania przy komunii, w ogóle nie jestem przeciwnikiem klękania. Ale sprzeciwiam się bezrefleksyjnemu zginaniu kolan przy każdym wezwaniu do modlitwy.

Zatem, co naprawdę czujemy, klęcząc przed ołtarzem? Często, bardzo często – poczucie winy, niskiej wartości, niepewność i potulną rezygnację. Wiem, co mówię. Żyję tu, w polskim Kościele, już dostatecznie długo, by mieć okazję przeprowadzić na ten temat dziesiątki, może setki szczerych rozmów.

Pamiętam scenę z pewnej parafii, w której rodzice kończyli przygotowania do pierwszej komunii swoich dzieci. Jedna z par, które za chwilę miały uczestniczyć w ceremonii, nie miała odpisu aktu małżeństwa. Nie było czasu na sprawdzanie, więc ksiądz, pragnąc wybrnąć z kłopotu, nakazał obojgu klękać i przysięgać przed ołtarzem. Pomysł sam w sobie nie był zły, chodzi o to, jak wykonany. Ksiądz, stojąc na stopniach prezbiterium i wyciągając rękę ze wskazującym palcem w kierunku skruszonych winowajców, zasłonił sobą ołtarz. Ci dwoje, powtarzając na kolanach słowa małżeńskiej przysięgi, naprawdę klęczeli przed księdzem, nie przed Panem Bogiem.

Inny obrazek. Nauczycielka w podstawówce, skądinąd prowadzonej przez prestiżowy ruch świeckich katolików, przechodzi z dziećmi obok budującej się szkolnej kaplicy. Na wysokości drzwi każe podopiecznym przyklęknąć. Zapytana, czemu to zrobiła, skoro w środku nie ma Najświętszego Sakramentu, odpowiada: „Niech się dzieci przyzwyczajają”.

Problem w tym, że znacznie łatwiej przychodzi nam przyklęknąć, niż zastanowić się, przed kim klękamy i dlaczego to robimy. A jeśli już, to często nasze wyjaśnienia sprowadzają się do argumentów wychowawczych. I to wątpliwej jakości.

Pewna katechetka, uzasadniając konieczność klękania przed hostią, mówiła uczniom o niewidocznej linii, prowadzącej od tabernakulum ku drzwiom kościoła. To tak, jakby Najświętszy Sakrament wysyłał wiązkę promieni laserowych, przed którymi należy się uchylić. W ten sposób myśli bardzo wiele osób wierzących!

W chrześcijaństwie gest klękania nie jest znakiem lęku ani bojaźni. Klękanie wyraża pokorę i zachwyt wobec tego, co nieogarnione i miłosierne. Bywa także znakiem szczególnej bliskości Boga, na wzór Jezusa modlącego się w Ogrójcu. Jest wreszcie postawą pokuty, ale pojmowanej nie w duchu świeckiej pedagogiki kary (osławione „klęczenie na grochu”), lecz przyjmowanej z dziecięcą ufnością.

Klękanie nie jest też jedyną postawą modlitewną. Czynimy to także na stojąco (np. w kościele po wezwaniu „módlmy się”), na siedząco (słuchanie czytań też jest modlitwą), a także na leżąco, choć leżenie krzyżem nie jest często spotykanym gestem modlitwy. To cała paleta znaków, w naturalny sposób „obsługująca” całe ciało, a nie tylko sprowadzająca je do prostego „suwaka” góra-dół.

Niestety, w praktyce często o tym zapominamy, podświadomie redukując pojęcie modlitwy do indywidualnej, klęczącej adoracji. Wielu z nas, wstających z kościelnych ławek po słowach „Módlmy się”, reaguje na wezwanie księdza jak na świeckie „Powstań!”. Stoimy, ale myślami błądzimy gdzie indziej.

Piękny, tradycyjnie polski gest modlitewny klęczenia ze złożonymi dłońmi ma swoje korzenie w jedenastowiecznym zwyczaju składania przez wasala hołdu lennego suwerenowi. Ale nie wyłącznie tak modlili się nasi przodkowie. Na równie starej płycie nagrobnej z Wiślicy wyobrażona jest rodzina, modląca się na stojąco z uniesionymi w górę rękami.

Ale jeżeli już wyobrażamy sobie Boga jako suwerena, to jest On z pewnością suwerenem najwyższym. Nie naśladujmy więc rycerskiego gestu przyklękania na jedno kolano. On wymaga od nas wszystkiego – padnijmy więc na oba. 

opr. aś/aś


Copyright © by Tygodnik Powszechny

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama