Do pracy na Islandię? [GN]

Islandia powoli zaczyna dźwigać się z kryzysu gospodarczego. Jakie są perspektywy?

Do pracy na Islandię? [GN]

Przed kryzysem bezrobocie było zerowe. Teraz wynosi 9—10 proc. — mówi Björn Bjarnason, do niedawna członek islandzkiego rządu. Autor zdjęcia: Henryk Przondziono

 

Polscy budowlańcy już dawno uciekli z Islandii. Zostali tam nasi rodacy pracujący w przetwórniach ryb i hotelach. Po ubiegłorocznej zapaści kraj wikingów powoli dźwiga się z ekonomicznego dołka.

W połowie zeszłego roku Islandia przeżyła ekonomiczny szok. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu tamtejsze banki cieszyły się dobrą kondycją. Były solidnie zarządzane, a ich aktywa na światowych rynkach wielokrotnie przewyższały islandzki roczny produkt krajowy brutto. Kraj był spokojny i należał do najbogatszych w świecie. Żaden tamtejszy bank nie miał trupa w szafie w postaci toksycznych obligacji, które pogrążyły amerykańskie giganty.

Brytyjczycy pogrążyli Islandię

Problemem Islandii okazało się to, że jej banki były za duże. Globalny kryzys spowodował, że instytucje finansowe przestały im pożyczać pieniądze albo pożyczały je bardzo drogo. To wpędziło je w kłopoty, które spowodowały, że dwa duże banki znacjonalizowano, a trzeciemu, największemu, bank centralny udzielił pożyczki w wysokości pół miliarda euro. Do tego rząd udzielił stuprocentowych gwarancji na lokaty w islandzkich bankach. Skusiło to 300 tys. brytyjskich obywateli i co najmniej 20 tamtejszych gmin, które ulokowały na Islandii swoje oszczędności. Jednak ciężar, który islandzki rząd wziął na siebie, był zbyt wielki jak na państwo, które liczy zaledwie około 300 tys. obywateli. Islandczycy ogłosili, że ich banki mogą mieć problemy z wypłatami dla Brytyjczyków. W odpowiedzi rząd w Londynie zamroził islandzkie aktywa na Wyspach Brytyjskich. — Imperialne zagranie — zżymali się Islandczycy. Brytyjczycy pozostali jednak nieugięci i tak naprawdę to oni pogrążyli do reszty islandzką gospodarkę.

Nie chcemy płacić za błędy bankierów!

Premier Geir Haarde, nie uzyskawszy pomocy od USA, stwierdził, że trzeba szukać przyjaciół gdzie indziej i dał do zrozumienia, że będzie negocjował udzielenie Islandii pożyczki przez Rosję. Zachód, zaniepokojony możliwością ekonomicznego uzależnienia strategicznie położonego członka NATO od „Wielkiego Niedźwiedzia”, zreflektował się i Międzynarodowy Fundusz Walutowy roztoczył nad Islandią ochronny parasol finansowy.

Tymczasem spokojni zwykle Islandczycy organizowali demonstracje. Waląc w metalowe garnki, wołali pod budynkiem parlamentu w Reykjaviku, że nie chcą płacić za błędy bankierów. Prezydent Ólafur Ragnar Grímsson, który podczas kryzysu dostał ataku serca, ustąpił ze stanowiska. Zmienił się też rząd, ale problemy pozostały.

— Bezrobocie obejmuje obecnie około 9—10 proc. mieszkańców kraju. Przed kryzysem nie było go wcale — powiedział „Gościowi Niedzielnemu” Björn Bjarnason, który przez 13 lat był członkiem islandzkiego rządu, najpierw jako minister edukacji, nauki i kultury, a do niedawna jako szef resortu sprawiedliwości.

Nic nie może przecież wiecznie trwać

W ciągu ostatniego roku nastąpił gwałtowny spadek wartości islandzkiej korony. Przed kryzysem 1 euro warte było 93 korony. Dziś jest to już 176 koron. Wzrosły ceny, zwłaszcza towarów importowanych. Jeśli ktoś miał oszczędności ulokowane na giełdzie, stracił wszystko albo prawie wszystko. Najgorzej jednak oberwali ci, którzy pozaciągali kredyty, czyli... prawie wszyscy. Bo dla Islandczyków branie kredytów było sportem narodowym, podobnie jak piłka ręczna. Ufni w silną i stabilną gospodarkę, wikingowie brali kredyty na wszystko: dom, studia, podróże, trzeci samochód. Karty kredytowe stały się tak nieodzowne, że nawet staruszkowie chodzili z nimi na najdrobniejsze zakupy.

Dla Polaków pracujących na Islandii — a było ich tam kilkanaście tysięcy — najbardziej dolegliwy był zakaz transferu pieniędzy z Islandii za granicę. A przecież wielu naszych rodaków pracowało tam samotnie po to, by móc przekazywać pieniądze dla rodzin pozostawionych w Polsce. — Tłumaczyłem wtedy, że to nie będzie trwało wiecznie. Że trzeba to przeczekać

— mówi ks. Marek Zygadło, który od 10 lat jest duszpasterzem Polaków na Islandii. Naszych księży jest tam w sumie trzech. Wszyscy są chrystusowcami, to znaczy członkami zgromadzenia założonego dla zapewnienia opieki duszpasterskiej Polakom rozsianym po całym świecie. Były okresy, kiedy ks. Marek co weekend przejeżdżał samochodem 900 km, żeby jak najwięcej rodaków mogło uczestniczyć w niedzielnych Mszach po polsku.

Ksiądz życzy chuci

Na wschodzie Islandii polskim wiernym służą też księża ze Słowacji. Jeden z nich, przemawiając do ponad tysiąca polskich robotników, budujących hutę aluminium, życzył im dużo „chuti”. Słowo to oznacza po słowacku tyle co „siła” albo „moc”. Tymczasem po polsku „chuć” ma kontekst jednoznacznie seksualny. Można sobie wyobrazić salwę śmiechu, jakim wybuchło ponad tysiąc mężczyzn, którzy w dodatku przyjechali na Islandię bez swoich żon, gdy usłyszeli, jak ich duszpasterz życzy im dużo „chuci”.

Wspomniana huta została wybudowana, prawie wszystkie inne inwestycje na Islandii zostały wstrzymane. Jednym z nielicznych wyjątków jest budowa opery w Reykjaviku. To potężna, prestiżowa inwestycja. Budynek wznoszony nad brzegiem morza ma szansę stać się dla miasta taką wizytówką, jaką dla Sydney jest tamtejsza opera. W każdym razie polscy budowlańcy — a było ich na Islandii wielu — nie mają tam już czego szukać. Kto więc został? Ci, którzy przyjechali na wyspę na dłużej i sprowadzili tam swoje rodziny, a także ci, którzy mają pracę w hotelarstwie oraz w przetwórstwie ryb, które jest podstawą islandzkiej gospodarki i według prawa musi należeć w całości do obywateli Islandii. (Przepis ten musiałby być zniesiony, gdyby Islandia weszła do Unii Europejskiej. To jeden z powodów, dla których wikingowie nie chcą wejść do Unii. W tej sprawie panuje polityczny pat i nie zapowiada się, by został on wkrótce przełamany).

Noblista sławi „Prince Polo”

Justyna prowadzi polski sklep w Keflaviku. — Co sprzedaje się najlepiej? Oczywiście „Prince Polo”! — mówi. Nic w tym dziwnego, bo polskie wafelki w czekoladzie można na Islandii kupić dosłownie wszędzie. Trafiły nawet do islandzkiej literatury i to nie byle jakiej. Zmarły 11 lat temu islandzki noblista Halldór Laxness umieścił w jednym ze swoich utworów scenę, w której islandzka rodzina spotyka się na herbatce i raczy się... „Prince Polo”!

Justyna mieszka na Islandii od 13 lat. Czy można powiedzieć, że zapuściła tam korzenie? Z jednej strony tak, bo mieszka tam od dawna i to nie sama, ale z mężem i dziećmi. Z drugiej jednak strony kobieta jeszcze wciąż żyje Polską. Ogląda polską telewizję, odwiedza polskie strony w Internecie. Chętnie wróciłaby do kraju, gdyby miała szansę na dobrą pracę. Wciąż jeszcze woli mówić po polsku niż po islandzku. — Niewiele brakowało, żeby Polacy utworzyli na Islandii 14-procentową mniejszość narodową. Wtedy, zgodnie z tutejszym prawem, język polski musiałby być wprowadzony jako drugi język urzędowy. I już nie musielibyśmy się uczyć islandzkiego — śmieje się Justyna.

Depresja wikinga

Już teraz islandzkie banki mają strony internetowe po polsku, a tamtejsze przedszkola zatrudniają Polki, bo wiele spośród ich małych podopiecznych mówi po polsku. Właśnie w przedszkolu pracuje Agnieszka Grudzień. Mieszka na wyspie z przerwami od 10 lat. — Przez pierwszy rok codziennie się pakowałam i chciałam wracać — przyznaje.

Cóż, Islandia to piękna przyroda i przyjaźni ludzie, ale gdy wieją jesienne wiatry, nie da się praktycznie wyjść z domu. Wprawdzie wyspa nie leży jeszcze za kręgiem polarnym, ale i tak zimą przez całą dobę jest tam ciemno. Depresja czai się w każdym kącie. Dopada nie tylko przybyszów z południa, ale także wychowanych na północy potomków wikingów. Akurat z pracą rodzina Agnieszki ma najmniejszy problem. Jej mąż jest kapitanem islandzkiego statku. To z pewnością bardzo dobra posada, a nawet na stosunkowo nisko płatnym, robotniczym etacie można na Islandii zarobić ponad 5 tys. złotych miesięcznie.

Stres wychowanych bezstresowo

Teresy i Zbigniewa Zuchowiczów (od 18 lat na Islandii) kryzys nie dotknął zbyt boleśnie. Są muzykami. W ich miejscowości mieszka 83 dzieci, z tego połowa chodzi do prowadzonej przez nich szkoły muzycznej. Bo Islandczycy to bardzo muzykalny naród. Młodzi ludzie za punkt honoru uważają przynależność do któregoś z bardzo licznych chórów. Zuchowiczów uratowała jeszcze jedna zasada: — Jeśli nas na coś nie stać, to tego nie kupujemy. Nie zaciągamy kredytów — mówią.

Najboleśniej odczuło kryzys młode pokolenie Islandczyków. Wychowani bezstresowo i we wszechobecnym dobrobycie, chyba wciąż nie wierzą w to, co się stało. Że to już koniec ze skokami na zakupy do Londynu czy Nowego Jorku. Że studia w USA czy w Anglii to dla wielu zbyt drogi luksus.

Islandczycy przez wiele lat będą spłacać ratunkowe kredyty, udzielone im przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W końcu jednak je spłacą. To przecież ciągle jeszcze bogaci i pracowici ludzie. Zapewne wyciągną także wniosek, że nie warto żyć na kredyt, zwłaszcza że finansowy potop znów może przyjść zupełnie niespodziewanie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama