„Edukacja zdrowotna” nie ma wiele wspólnego z dbałością o zdrowie naszych dzieci. Świadczy o tym zarówno program, jak i sposób, w jaki jest wprowadzana, w oparciu o manipulacje i przekłamania. Zwraca na to uwagę Ryszard Paluch, nauczyciel z wieloletnim stażem.
Przede wszystkim, zarówno rodzice, jak i nauczyciele zdają sobie sprawę z tego, że program jest przeładowany ponad wszelką miarę. Zamiast zastanowić się, jak istotne treści związane ze zdrowiem zawrzeć w ramach innych przedmiotów (de facto większość z nich jest już omawiana w ramach dotychczasowych programów!), dodaje się kolejny przedmiot.
Przykład – dziecko w klasie 7 (12/13 lat) ma średnio 35/36 godzin w szkolnym planie. Dokładanie kolejnych to już zakamuflowana forma dręczenia najmłodszych. Nie zapominajmy jednak o basenach, „angielskich”, tańcach, szkołach muzycznych, jeździe konno i długo by jeszcze wymieniać – te zajęcia są realizowane popołudniami/wieczorami. Dzieci wracają do domu wymęczone – nie mają czasu i sił by być… dziećmi.
Cele deklarowane i rzeczywiste
Celem wdrażania EZ jest m.in. eliminacja katechezy z polskiej szkoły. To jest proces rozpisany na kilka lat – na początku nie wliczamy oceny do średniej, następnie redukujemy do jednej godziny, potem umieszczamy na początku i na końcu zajęć, no i na deser łączymy oddziały. Póki co, plan Pani Nowackiej realizowany jest płynnie i z niewielkimi przeszkodami. „Niewinny” efekt uboczny – lekcja religii o 7.10 w szkole podstawowej lub na 9 godzinie w piątek dla uczniów liceum. Cel, do którego zmierzamy, to wyeksportować religię ze szkół, ale cóż, rzesza katechetów świeckich (około 20 tys.) nie ma się czego obawiać – Pani Ministra zapewne zadba o katechezę w salkach parafialnych.
EZ powiela to, co jest już w programie szkolnym
Wszystkie bloki tematyczne, które MEN wskazuje do realizacji w zakresie EZ, były już realizowane podczas edukacji dla bezpieczeństwa, wychowania do życia w rodzinie, edukacji wczesnoszkolnej, w ramach pomocy psychologiczno-pedagogicznej w szkole itd. Orzekanie typu, że oto teraz dziecko uświadomi sobie, że trzeba pić wodę a słodzone jest niedobre (naprawdę czytałem taki argument u jednego z publicystów) – jest po prostu bzdurne. Od lat (osobiście przeszło 20) edukujemy dzieci w tej materii, w wielu szkołach są poidełka, uczymy w zakresie bezpieczeństwa i na drodze i w sieci, na ile to możliwe przeciwdziałamy uzależnieniom oraz hejtowaniu, w mojej placówce trudno znaleźć wychowanka, który by nie ćwiczył z fantomem itp.
Instruktaż to nie wychowanie
Zdrowy styl życia wymaga wychowania, a nie instruktażu. Program EZ w zaproponowanej postaci nie nauczy chłopców jak w przyszłości mają zostać mężczyznami-ojcami, którzy założą rodziny i wezmą za nie odpowiedzialność, dadzą poczucie bezpieczeństwa swoim żonom i dzieciom. Małżeństwo i rodzina są kreowane na jeden „z” modeli a nie model podstawowy (por. z art. 18 naszej Konstytucji). Mentalność konsumpcyjna kwitnie (ma być „satysfakcjonująco”), tyle że rodzina to nie sklep lub restauracja, w której można przebierać. Przed nami staje realny człowiek, czasem „mały”/młody, ale z wielkimi, prawdziwymi problemami, który zaczyna swoją samodzielną życiową drogę. Łatwiej uczyć, jak „charakteryzować metody antykoncepcji” lub „omawiać pojęcie orientacji psychoseksualnej” niż wychowywać do odpowiedzialności, wierności, prawdziwej przyjaźni i wartości małżeństwa. Tych ostatnich kategorii w podstawie programowej jest tyle, co kot napłakał.
Metody żywcem wzięte z Orwella
O prawdziwych celach MEN świadczy sposób wprowadzania przedmiotu, oparty na manipulacjach i chwytach erystycznych. Dwa konkretne przykłady:
„Kto jest przeciw EZ ten jest za złym dotykiem (zob. Pytanie dnia, 22 XI 2024 r., TVP 1) i działa na rzecz pornolobby oraz seksualizacji naszych dzieci” (zob. PR III, 4 IX 2025 r.). Na logiczne argumentowanie wobec tych pseudointelektualnych sztuczek już chyba nie ma co liczyć, zatem pozwolę sobie sięgnąć do stale aktualnego klasyka – Orwella: „Wkrótce potem Squealer obszedł obory, stajnie i kurniki, łagodząc niepokój zwierząt. Zapewniał je, że wniosek dotyczący zakazu zajmowania się handlem i używania pieniędzy nigdy właściwie nie został uchwalony, czy też nawet zgłoszony. Tak się tylko wszystkim wydawało, a źródłem nieporozumienia były zapewne kłamstwa rozsiewane przez Snowballa. Wprawdzie kilka zwierząt miało jeszcze pewne wątpliwości, jednak Squealer zadał im kilka chytrych pytań: «Czy jesteście pewni, towarzysze, że to się wam nie śniło? Czy macie jakikolwiek dowód na istnienie takiej uchwały? Czy gdzieś ją zapisano?». Ponieważ nie ulegało żadnej wątpliwości, że nikt nie widział takiego dokumentu, zwierzęta uznały, że się po prostu pomyliły” („Folwark zwierzęcy”, Wyd. Muza, Wa-wa 2023, s. 69). No teraz już wszystko jasne – po pierwsze zawsze trzeba znaleźć jakiegoś kozła ofiarnego (w cytowanym przypadku świnię Snowballa, a na naszym poletku w postaci rodziców i biskupów), którego należy uświadomić. Bo tak naprawdę drogi Rodzicu jesteś CIEMNY i w gruncie rzeczy Tobie się tylko „wydaje”, ale na całe szczęście… MEN Cię oświeci!
„Kto jest przeciwko – według riposty Pani Ministry wobec Pana Prezydenta – ten nie czytał dokumentów” („X”, 21 IX 2025 r.). Ale co zrobić z osobami, które czytały, ba – powiem więcej – studiowały, w zmierzły sposób wykazują elementarną umiejętnością czytania ze zrozumieniem i na dodatek odważyły się być przeciw?!
Problemy realne i wydumane
Tu nie chodzi tylko o tematy „o seksie” (zaczerpnięte z nomenklatury korytarzowej) – faktycznie to tylko procent całej podstawy programowej EZ. W moim odczuciu – jako nauczyciela, pedagoga szkolnego, ale też jako taty – MEN grzeszy jeszcze bardziej nie podejmując prawdziwego wyzwania-problemów, które pogrążają polską szkołę. Kilka z nich: przeładowane programy (czasem z treściami, które są zupełnie niepotrzebne), dzieci (choć nauczyciele również), które nie chcą „chodzić” do szkoły i – najgorsze – uczniowie, którzy wracają do szkoły i dalej idą na… płatne korepetycje. Z ostatnim przykładem to się nieco zwierzę, bo nie uwierzyłbym, gdym sam nie był rodzicem – w Polsce rynek „douczania” jest rozwinięty co najmniej jak prywatna służba zdrowia. Jak się dobrze rozpędzimy to w przysłowiowej rodzinie Kowalskich jeden z rodziców musi pracować na korki z chemii, z matematyki lub z angielskiego. W szkole brakuje kasy na logopedę, ale za to prywatne gabinety rosną jak grzyby po deszczu. Tymczasem na górze chwalą się „rządowym programem wyrównywania szans edukacyjnych”. Owszem bogaci będą siebie wyrównywać lub – precyzyjnie rzecz ujmując – rywalizować, ale dla biednych to istne trele-morele. Dlaczego tak jest? Dlaczego tak duży procent naszych dzieci musi uczęszczać na dodatkowe zajęcia poza lekcjami, bo ze szkoły niewiele albo nic nie wynosi? Może warto zastanowić się na przyczynami takiego stanu. Problemem nie są zadania domowe (w granicach zdrowego rozsądku) albo lista lektur. Kilka podpowiedzi: klasy zbyt liczne, materiał przeładowany, nauczyciele sfrustrowani zarobkami (biegający między jedną a drugą szkołą, żeby jakoś wyjść z budżetem na koniec miesiąca), brak czasu, warunków i pieniędzy na indywidualizację pracy z uczniem.
Na frekwencję nie narzekam…
Na koniec subiektywnie: w wyniku reformy p. Nowackiej lekcje religii (do tej pory cały etat) zredukowano mi o połowę. Pracuję w dwóch szkołach – w jednej spadłem blisko o 50% na uposażeniu, w drugiej mam etat, bo „uratowano” mnie godzinami na świetlicy, choć jednocześnie sowicie uraczono okienkami (tzw. balkony). O ironio – teraz jako nieaktywny katecheta w godzinach pracy świetlicy, sprawuję opiekę na dziećmi, które nie uczęszczają na lekcje EZ. Cóż, na frekwencję nie narzekam, bo podopiecznych dzięki Pani Ministrze jest wielu. A wobec alergicznie reagujących na obecność katechetów w szkole, którzy prowadzą szereg różnych zajęć i projektów, zapewniam, że wszelkie uprawnienia posiadam i wodą święconą nie kropię;-)
Źródło: Facebook.com/Ryszard Paluch