O. A. Dzida SVD, misjonarz z Afryki: „Śmierć jest wpisana w naszą posługę”

Pas misjonarza-werbisty ma od środka czerwony kolor. To symbol gotowości do tego, aby oddać swoje życie za wiarę. I jest to rzeczywistość wpisana w posługę misyjną - szczególnie w tak trudnych miejscach, jak Sudan Południowy

 

Myślę, że każdy misjonarz jest gotowy na śmierć. Kiedy Arnold Janssen zakładał nasze zgromadzenie, starał się o zgodę Watykanu, żebyśmy mieli czerwone sutanny i pasy. Kuria Rzymska nie zgodziła się na to i mamy czarne habity i pasy. Od wewnątrz pas ma jednak czerwony kolor. W czasie obłóczyn kandydat na misjonarza ma świadomość, że musi być gotowy na męczeństwo i historia misji to potwierdza, zwłaszcza w Afryce, gdzie jest dużo wojen. Tak o swoim powołaniu i posłudze opowiedział KAI o. Andrzej Dzida, misjonarz-werbista, pracujący w obozie „Bidibidi” w Ugandzie z uchodźcami z Sudanu Południowego.

Piotr Dziubak, KAI: Jak Ojciec poznał s. Veronikę Terézię Rackovą, Słowaczkę ze Zgromadzenia Służebnic Ducha Świętego, która przyjechała na misje do Sudanu Południowego?

O. Andrzej Dzida SVD: Spotkaliśmy się we wrześniu 2013 roku, kiedy miałem pierwszy i bardzo ostry atak malarii i tyfusu w Sudanie Południowym. Zachorowaliśmy wtedy we dwóch, ja i mój współbrat z Indii. Nasze siostry miały dom ok. 60 km od naszej parafii. Tam nas zawieziono. To były początki naszej pracy w tym kraju. Siostry prowadziły też klinikę pw. św. Józefiny Bakhity. Dotarliśmy w nocy. Siostry udostępniły nam jeden ze swoich pokoi. Zaopiekowały się nami. Jedną z nich była siostra Weronika. Dostaliśmy kroplówki. Na drugi dzień to właśnie ona powiedziała nam z uśmiechem: „Witajcie w Sudanie Południowym, bo przeżyliście pierwsze spotkanie z malarią i tyfusem. Wszyscy mogą nazywać was już misjonarzami!”.

S. Weronika często odwiedzała naszą parafię. Nie ograniczała swojej pracy i opieki do osób, które przebywały w klinice „Bakhita” w Yei, głównie trędowatych. Można powiedzieć, że ona pracowała w stylu ojca Beyzyma – jezuity, na Madagaskarze albo ojca Żelazka – werbisty, w Indiach. W Ugandzie z trędowatymi pracowała dr Wanda Błeńska.

Siostra bardzo dużo uwagi poświęcała matkom oczekującym na dzieci. Dbała, żeby „Bakhita” była zawsze doposażana. Tak naprawdę miała dwa powołania: była lekarką internistką ze specjalizacją z położnictwa i siostrą zakonną.

Przyjeżdżała też do naszej parafii, żeby odwiedzić pacjentki w ciąży. Dla tych kobiet najważniejsza była może nie sprawa pomocy, ale to, że ktoś do nich przyjechał i był dla nich. Wszystkich ujmowało jej poświęcanie czasu ludziom. Tutejsi mieszkańcy bardzo to doceniali. S. Weronika miała dar poświęcania uwagi innym. Potrafiła przyjechać karetką do ludzi, udzielić pomocy lekarskiej, poświęcić czas na rozmowę. Przywoziła też nam podstawowe lekarstwa na tyfus, malarię, na gorączkę. W gabinecie pod drzewem mangowca było zawsze bardzo dużo ludzi.

S. Weronika przyjeżdżała do nas w odwiedziny, bo należymy do tej samej rodziny Arnoldowej (św. Arnold Janssen [1837-1909], założyciel werbistów i sióstr Służebnic Ducha Świętego). Pamiętam, że ona często jeździła sama po lekarstwa do stolicy kraju – Dżuby. Musiała pokonać 160 km. Drogi są kiepskie. Czasami podróż w jedną stronę zabierała jej 8-10 godzin, zależnie od tego, czy była to pora sucha czy deszczowa. Kiedy jechała na urlop, pytała: co wam przywieźć? Każdemu z nas przywoziła dużą czekoladę. Jestem jej za to bardzo wdzięczny.

Była bardzo stanowczą osobą. Umiała bronić matek, dzieci, zapewnić opiekę trędowatym. Mogła wydawać się osobą twardą, ale w środku miała dużo wrażliwości. To była kobieta czynu i konkretnej pracy. Nie traciła czasu na zbędne gadanie. Działała.

KAI: Czy ludzie prosili ją tylko o poradę lekarską, czy powierzali jej swoje problemy? Czy tworzyła więzi przyjaźni?

Nie była może osobą zbyt wylewną. Jeśli jednak już ktoś ją poznał, to mógł nawiązać z nią bliższą więź. Ludzie powierzali jej swoje problemy. Byli pewni, że ona nigdy ich nie zawiedzie i nie zdradzi. Wspólne przebywanie, wspólna praca były okazją do nawiązywania przyjaźni. Tworzyła bardzo głębokie relacje z ludźmi. Nikt nie poczuł się u niej odtrącony. Często powtarzała innym siostrom: 'jeśli bym umarła, chcę być pochowana w Sudanie Południowym'. W pewnym sensie jej marzenia się ziściły.

KAI: Czy s. Weronika wspominała kiedykolwiek, że nie czuje się bezpiecznie? To już był przecież okres wojny w Sudanie Południowym. Wiedziała, że łatwo natknąć się na drodze na uzbrojonych bandytów. Czy coś takiego pojawiło się kiedyś w waszych rozmowach?

Czasami siostry dzwoniły do nas, pytając co robić, bo strzelają niedaleko ich domu. Co mogliśmy poradzić? Podpowiadaliśmy aby położyły się na podłodze i starały się przeczekać. Ale s. Weronika nie należała do tej grupy. Nigdy nie pytała, co robić. Nie bała się o własne życie. Jej brat Piotr był księdzem. Zmarł, zanim ona zginęła.

KAI: Jak wyglądał dzień jej śmierci?

W tamten tragiczny dzień, 15 maja 2016 roku, było święto Zesłania Ducha Świętego. To było święto patronalne sióstr, które są służebnicami Ducha Świętego. Po Mszy pojechałem do nich razem z ojcem Romim i bratem Vincentem, żeby wspólnie z nimi świętować. S. Weronika przygotowywała się do urlopu. Miała polecieć do Europy w czerwcu. Bardzo jej zależało, żeby się spotkać ze swoją najstarszą siostrą Pavlą. Tego dnia w klinice nie było położnej. Weronika została sama z personelu medycznego w nocy na dyżurze. Tam od prawie pół roku działała porodówka, ale nie zawsze był tam sprawny sprzęt. Tego dnia przyjechały dwie kobiety z trudnymi porodami. Jednej trzeba było zrobić cesarskie cięcie, druga zaś miała urodzić bliźnięta. Siostra wyjechała z kliniki „Bakhita” z jedną z rodzących do szpitala, który był odległy o 5 km. Wróciła do nas. Nocowałem w tukulu (tradycyjny domek z gliny, kryty suchą trawą) na terenie kliniki sióstr. W nocy słyszałem, że Antonio, jeden ze świeckich wolontariuszy z Włoch, pomagał wyjechać siostrze Weronice karetką. Po raz ostatni słyszałem wtedy jej głos, jak organizowała ten wyjazd. Odwiozła do szpitala „Harvester Hospital” w Yei kobietę z ciążą bliźniaczą. Kiedy wracała drugi raz w ciągu dnia, to już była noc z 15 na 16 maja 2016 roku. Jej ambulans został ostrzelany. To było ok. 1 w nocy. Strzelano do niej z tyłu samochodu i od strony drzwi kierowcy.

KAI: Czy to był oznaczony ambulans?

Tak, samochód miał biały kolor z namalowanym czerwonym krzyżem. Z boku był napis „Klinika «Bakhita»”. Pojazd był znany w okolicy. Problemem raczej mogło być to, że Południowosudańczycy obchodzą 16 maja dzień sił zbrojnych. Może ci żołnierze byli pijani.

Około godz.3 w nocy jakiś anonimowy świadek zdarzenia zadzwonił do jednego z księży w kurii diecezji Yei. Ks. Zacharias Angotuwi Sebit, wikariusz generalny diecezji Yei, przyjechał na miejsce strzelaniny. Powiedział później, że ciało siostry było bardzo zmasakrowane, wszystkie wnętrzności były na zewnątrz, ale ona sama jeszcze żyła, choć straciła bardzo dużo krwi. Zdążyła tylko powiedzieć, że nie wie, dlaczego do niej strzelano. Ks. Zacharias szybko zabrał ją do szpitala. Do ataku doszło niespełna kilometr od „Harvester Hospital”, do którego siostra przywiozła kobietę z ciążą bliźniaczą. Lekarze próbowali ją ratować. Operacja trwała 7 godzin. Kiedy przyjechałem do szpitala po porannej mszy razem z siostrami, ona leżała na sali pooperacyjnej. Niestety już nie odzyskała przytomności.

Lekarze przekazali nam, że tutaj na miejscu nie mogą już nic zrobić, dodając, że trzeba przetransportować siostrę do Nairobi w Kenii. Tam będą mogli pomóc. Trzeba było zorganizować awionetkę. Był problem z pozwoleniami na przelot, ale w końcu udało się to załatwić. Poleciała z nią jedna z jej współsióstr, która była lekarką.

20 maja otrzymaliśmy wiadomość z Nairobi, że s. Veronika Racková zmarła. Razem z siostrami udaliśmy się do stolicy Kenii. Początkowo zamierzano pochować ją właśnie w tym kraju, ale jej przełożeni dowiedzieli się, że pragnęła spocząć wśród swych ludzi w Sudanie Południowym.

Procedura sprowadzenia zwłok była bardzo trudna. To był czas wojny domowej i chaosu. Kiedy mieszkańcy Yei – miasta, w którym ją znano, dowiedzieli się o problemach z pogrzebem „ich” siostry, prawie doszło do starć z policją. Ludzie bardzo ją lubili i też chcieli, żeby została pochowana w Sudanie Południowym. W rozwiązanie sytuacji włączył się miejscowy biskup. Władze bały się, że taki pogrzeb stanie się okazją do nowego buntu ludności. Prezydent Sudanu Południowego wydał zgodę na sprowadzenie ciała siostry i jej pogrzeb. Grób s. Weroniki znajduje się w Lutaya na przedmieściach Yei.

W czasie jej pogrzebu mówiono, że jest męczennicą, że zamordowano ją jako siostrę zakonną i lekarkę, gdy pojechała ratować życie dwóch rodzących kobiet i trójki dzieci. Sąd państwowy stara się dowiedzieć, co kierowało żołnierzami, którzy do niej strzelali.

KAI: Czy sprawców zabójstwa ujęto?

Wytypowano trzech żołnierzy jako sprawców, ale po pewnym czasie ich wypuszczono. Jeden z nich zginął w międzyczasie. Dwóch pozostałych miało ciągle jakieś wytłumaczenie, żeby nie stawić się w sądzie. W ubiegłym tygodniu też miała się odbyć sprawa sądowa, ale znowu nic z tego nie wyszło. To jest bardzo ważna sprawa w kontekście ewentualnego procesu beatyfikacyjnego s. Weroniki. Na razie niczego jeszcze nie rozpoczęto. Wszyscy czekają na to, co powiedzą w sądzie żołnierze, dlaczego strzelali do siostry.

Ludzie i my uważamy ją za męczenniczkę. Ufamy, że będzie się wstawiać za Sudanem Południowym, że nastanie pokój w tym kraju. Mamy nadzieję, że w przyszłości zostanie również ogłoszona patronką Sudanu Południowego, tak jak św. Józefina Bakhita jest patronką Sudanu. One są już w jakiś sposób złączone, ponieważ s. Weronika pracowała w klinice „Bakhita”. Razem ze św. Danielem Combonim będą nas wspierać.

KAI: Czy s. Weronika wspominała kiedyś, że może jej się coś stać?

W Sudanie Południowym panuje taka ogólna świadomość, jeśli jesteś na misji, to może ci się coś stać. Wojna trwała od grudnia 2013 roku. Było niebezpiecznie. Napięcie ciągle rosło. W sierpniu 2020 roku zastrzelono na drodze kolejne dwie siostry zakonne ze zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusowego.

KAI: Czy śmierć jest wpisana, jak ryzyko bycia misjonarzem?

Myślę, że każdy misjonarz jest na to gotowy. Kiedy Arnold Janssen zakładał nasze zgromadzenie, starał się o zgodę Watykanu, żebyśmy mieli czerwone sutanny i pasy, ale Kuria Rzymska nie zgodziła się na to. Mamy czarne habity i pasy. Od wewnątrz pas ma jednak czerwony kolor. W czasie obłóczyn kandydat na misjonarza ma świadomość, że musi być przygotowany na męczeństwo. Historia misji potwierdza taką możliwość, zwłaszcza w Afryce, gdzie jest dużo wojen.

Jeśli ktoś się zgadza na misje w Sudanie Południowym, w kraju, w którym panuje anarchia, to jest duże prawdopodobieństwo, że coś może się zdarzyć. S. Weronika pracowała do końca, oddając życie za innych, za dwie mamy i trójkę dzieci. To było uwiecznieniem jej posługi. Pracowała wśród trędowatych, wśród dzieci, matek – wśród odrzuconych, pozostawionych samym sobie.

KAI: Na grób s. Weroniki trudno dojechać, bo tam ciągle działają rebelianci, uzbrojone bandy.

Kiedy byłem tam w 2019 roku, trzeba było uzyskać pozwolenie i ochronę policji albo wojska na przejazd na grób siostry. Wracając ze spotkania z papieżem Franciszkiem w Dżubie odwiedziłem miejsce pochówku s. Weroniki. Było spokojniej. Nie trzeba było mieć specjalnego pozwolenia, ale policja sprawdzała nas. Rok temu odprawiliśmy mszę przy jej grobie. Był nowy biskup Yei, Alex Lodiong, była też delegacja ze szpitala. 25 marca, w święto Zwiastowania odbędą się pierwsze od wielu lat święcenia kapłańskie kleryka, który pochodzi z parafii, w której jest pochowana. To jest już jakiś owoc jej obecności duchowej.

 


P. Dziubak (KAI) / Rzym

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama