Mroźnym świtem Apokalipsy

Pierwszy rozdział political fiction

Mroźnym świtem Apokalipsy

Andrzej Rekiel

Mroźnym świtem Apokalipsy. Political fiction

ISBN: 978-83-7580-238-2
wyd.: Wydawnictwo Salwator 2012

Wybrany fragment
Rozdział I

1

Duży parking z czerwonej kostki powoli zapełniał się samochodami. Był czerwcowy słoneczny poranek, a błękitu nieba nie mąciła najlżejsza chmurka, mimo to pojazdy zbliżające się do przypisanych im miejsc traciły ostrość i wyrazistość barw. Pozbawione wcześniejszego blasku wjeżdżały za bramę monitorowaną przez kamerę. Brama otwierała i zamykała się, błyskając żółtym pulsującym światłem. Światło letniego poranka rozpraszało się w przyjemnym, ciepłym dotyku początku dnia. Jego łagodność, rześkość i delikatność zakłócała jednak sylwetka uzbrojonego i zamaskowanego wartownika, który podchodził do zatrzymujących się aut i spoglądając zza czarnej kominiarki lodowatym wzrokiem, sprawdzał okazywane przez kierowców przepustki i służbowe legitymacje. Od srebrzystych liter wytłoczonych na ich czarnej skórzanej powierzchni odbijały się promienie słońca.

— Nie poznaje mnie pan? Codziennie od lat wjeżdżam tą bramą o tej samej godzinie. — Mężczyzna zza kierownicy zdjął okulary przeciwsłoneczne. — Poznaję pana po głosie! W ubiegłym tygodniu pełnił pan służbę rano! — uśmiechnął się do wartownika. Ten odpowiedział zimnym spojrzeniem — szybko, lecz bardzo uważnie — kierując wzrok ku twarzy i zdjęciu na przepustce i w legitymacji.

— Pan kapitan wybaczy! Tego wymaga ustawa o bezpieczeństwie ważnych obiektów państwa!

— Skąd pan wie, że jestem kapitanem? Nigdy nie widział mnie pan w mundurze, na dokumentach jest tylko moje zdjęcie, imię i nazwisko. Może nieprawdziwe? — żartował ubrany w elegancki garnitur oficer.

Wartownik zawahał się przed oddaniem dokumentów.

— Pana pytanie oraz zdziwienie są niestosowne! Czynię to z wyrażonej w demokratycznych wyborach woli narodu! Czyżby żywił pan wątpliwości co do ładu prawnego naszego państwa i podstaw jego porządku konstytucyjnego? Nie powinien pan zwracać uwagi na rytm mojej służby! Czy interesuje się pan także innymi wartownikami? Ministerstwo Kontroli i Ochrony Wewnętrznej Państwa z pewnością zaciekawi się moim raportem w tej sprawie! Oraz pana zainteresowaniem posiadaną przeze mnie — niewątpliwie ograniczoną, jednak dozwoloną w ramach przepisów prawa — wiedzą na pana temat.

Krople potu, które pojawiły się na czole kierowcy, szybko zostały osuszone przez zimny wzrok wartownika.

— Nie wziął pan pod uwagę możliwości, że po prostu pana sprawdzam? I że też mógłbym — gdyby do tego doszło — zameldować o pana uchybieniu? — odpowiedział stanowczym i spokojnym głosem.

— Na szczęście nie jest to potrzebne. Pełnimy służbę, rozumiemy tajemnice, które nas wiążą i zobowiązują, ich wagę i naszą odpowiedzialność. Jeszcze tylko przepustka na samochód! Widzę, jest za szybą! Dziękuję, może pan wjechać! — czerwony przed chwilą samochód poszarzał, wjeżdżając na parking.

Podobnie działo się ze wszystkimi, którzy zbliżali się do gmachu. Garnitury, krawaty i koszule, sukienki, spódnice i żakiety nabierały jednolitej szarości, upodabniając się do siebie.

Dla zewnętrznego obserwatora, gdyby taki się pojawił, a nie mógł, gdyż zabraniała tego parlamentarna ustawa, stałoby się jasne, że przyczyną tego dziwnego zjawiska jest niepozorny pięciopiętrowy, szary — normalnie byłby żółty — gmach z tabliczką „Urząd Policji i Państwowych Tajemnic” wiszącą obok drzwi, do których wiodły szerokie betonowe schody. Ich szyby wytrzymałyby impet pistoletowej kuli albo pocisku karabinu. Za nimi, za przestronną, również kuloodporną szybą, dwaj uzbrojeni żołnierze, jak znieruchomiałe, przyczajone do ataku drapieżne ryby w obszernym akwarium, przyglądali się wchodzącym. Ich twarzy nie zasłaniały czarne kominiarki. Przyciemniona szyba, za którą chronili swe tajne oblicza, pozwalała im widzieć wchodzących, dla których świat za szkłem pozostawał tajemniczym, niepokojącym mrokiem.

Nie było tu legitymacji i przepustek. Sprawdzano tylko czipowe karty przysuwane do elektronicznego czytnika. Diody migotały zielenią i czerwienią, podczas otwierania drzwi rozlegał się charakterystyczny pisk. W podobny sposób zabezpieczone były wszystkie piętra. Najtajniejsze z tajnych części budynku dodatkowo chronione były grubymi kratami. To za nimi pracowali ludzie oddani państwu, jego bezpieczeństwu i porządkowi konstytucyjnemu. Kierowano tam zazwyczaj najbardziej doświadczonych i najsilniejszych psychicznie: sprawdzanie reakcji organizmu na trzask zamykanych krat było jednym z elementów badań i testów psychiczno-fizjologicznych. Zarekomendowała je parlamentarna Komisja ds. Bezpieczeństwa Państwa.

Na pierwszym piętrze w przestronnym gabinecie, wokoło dużego, owalnego, szarego stołu spacerował ubrany w równie szary garnitur mężczyzna. Jego strój pasował do szczupłej sylwetki, jasnych włosów i złocistych oprawek okularów. Noszone przez niego koszule i garnitury nie podlegały jednak grze kolorów, którą wywoływał dziwny budynek. Zielone, granatowe, czarne czy brązowe już w sklepowej przymierzalni nabierały odcienia szarości, nie traciły jej, gdy mężczyzna opuszczał gmach, takie też pozostawały w domowych szafach.

— Mamo, dlaczego tatuś ma takie szare smutne marynarki? — pytał kilkuletni syn.

— Zapytaj go!

— Synku, nie pytaj, nie mogę ci powiedzieć. To tajemnica! — odpowiadał ojciec, zaciskając usta i przykładając do nich pionowo wzniesiony palec.

— Chodź, pobawimy się razem.

Chłopczyk pokręcił głową.

— Nie. Zabawy z tobą są nudne! Wszystko, co namaluję, narysuję, zbuduję, i tak zamkniesz na klucz w szafie. Jak wielką tajemnicę! Wolę bawić się z mamą!

Tak jak co dzień Lucjan Bażant przebywał już od kilku godzin w miejscu służby. Lubił ciszę, kiedy w spokoju mógł przemyśleć wiele zawodowych spraw. Inne dawno przestały go interesować.

W gabinecie oprócz stołu stało podobnie szare biurko — dumnie wisiało nad nim godło państwowe — kilka pancernych zimnych szaf, radio, telewizor, wysoki skórzany fotel. Mężczyzna — chociaż młody — sprawiał wrażenie bardzo znużonego. Zagłębił się w fotelu, zmęczone ręce oparł bezwładnie na drewnianych śliskich oparciach. Spoglądał wprost przed siebie na drzwi obite dźwiękoszczelną wykładziną.

— Do kiedy mają ważny atest? Dobrze, jeszcze dwa lata — uważnie, strona po stronie przeglądał książkę kontroli bezpieczeństwa i przeglądu technicznego drzwi, badał pieczątki, daty i podpisy.

— Nie zaszkodzi jednak, jak sprawdzę. Przepisy przepisami, ale rozsądek rozsądkiem! — pomyślał.

Włączył głośniki radiowe, zatrzasnął drzwi i nasłuchiwał z drugiej strony, dotykając uchem śliskiej powierzchni. Sunął nim w górę i dół, lewo i prawo.

— W porządku. Cisza, żadna tajemnica nie uleci. Dźwięko­szczelne okna w całym budynku wymieniane są zgodnie z instrukcją o ochronie informacji niejawnych co trzy lata. Zrobiliśmy to na wiosnę.

— Włączę jeszcze telewizor.

Grymas bólu wykrzywił mu twarz, gdy energicznie wciskał przycisk telewizyjnego pilota. Odrzucony na stół — jak kawałek rozgrzanego, parzącego metalu — ześlizgnął się, spadając na miękki, oczywiście szary dywan. Kiedy zatrzasnął drzwi, całym sobą poczuł błogi dotyk ciszy.

— Doskonale — odetchnął z ulgą. Niestety, muszę tam wrócić i wyłączyć ten huk! W dodatku pilot spadł na dywan! Kilka sekund zajmie, zanim się po niego schylę. Łeb mi pęknie! — z przerażeniem pomyślał o czekającym za chwilę kłuciu w uszy.

— Lucek, uważaj. Zaczyna ci walić w tak zwany dekiel! — otaczającą go ciszę przeszył ostry głos.

— Kim jesteś? — zapytał.

— Tobą samym. Możesz mnie nazwać sumieniem.

— Pieprzysz, nie istniejesz!

— Istnieję, przecież gadasz ze mną.

— Być może, nie będę teraz tego roztrząsał. Mam dużo innych ważnych spraw na głowie, nie mam czasu na spór o twoje istnienie. „Jesteś to jesteś, a jak cię nie ma, to też niewielki kram” — zanucił. A tak poważnie, jak zwykle muszę przeczytać stertę raportów, informacji, wydać rozkazy i polecenia, poprowadzić codzienną odprawę. I — westchnął — jak co dzień zameldować się u Kosodrzewiny.

— U tego bęcwała?

— To mój szef.

— Być może, ale to zwykły bęcwał. Palant, debil, idiota — sam go tak nieraz w duchu nazywałeś.

— Czasami rzeczywiście przesadza! Ale to troska o bezpieczeństwo państwa i jego tajemnice. Gorliwość go zżera.

— Ciebie też.

— Chyba mi się nie dziwisz. Wykonuję obowiązki najlepiej, jak potrafię. Teraz jestem w kropce, nie wiem co mu zameldować. Szuka nowych tematów, zagadnień, interesujących osób, mamy kontrolować coraz więcej obszarów życia. A przecież wiemy już wszystko o wszystkich! Półki w szafach uginają się pod ciężarem segregatorów. Pancerne sejfy puchną i pęcznieją, stawia się nowe w piwnicach i na korytarzach. Komputery zawieszają się od nadmiaru danych! A on wrzeszczy w najlepsze.

 

* * *

— Mało, Bażant, mało! Ilu mamy informatorów?

— Sporo, gdyby policzyć urzędników administracji. Do współpracy z nami zobowiązuje ich ustawa. Jak pan wie, różnie z tym bywa!

Zimny wzrok Kosodrzewiny przeszył Bażanta, któremu mimo ciepłego, kwietniowego dnia zadrżały łydki.

— Bażant! Mnie interesują tajni, niekoniecznie świadomi współpracownicy! Nie jest tak, jak myślicie, że wiemy wszystko o wszystkich! Zawsze można pogłębić posiadaną już wiedzę! Nawet o zmarłych! Bierzcie się do roboty! W nieprzekraczalnym terminie — do 15 czerwca zameldujecie mi, jakie zamierzacie podjąć działania, aby wyrwać się z tego marazmu! Marazmu, Bażant! Urząd Policji i Państwowych Tajemnic nie może tak pracować! — ryczał Kosodrzewina. — Zapominacie, jakim zaufaniem obdarzył was premier, ostatecznie naród! Jesteście leniwi, Bażant! Jesteście gnuśnym, skostniałym leniem! Ile godzin dziennie oddajecie się służbie? Jakie są tego efekty? — zapytał nagle dobrotliwie i cicho. — Nie odpowiadajcie! — wrzasnął. — Żadne! Krew mnie zalewa, jak na was patrzę!

Na jego pociągłej, bladej i chudej twarzy pojawiły się czerwone plamy irytacji oraz gniewu.

— Wyjść! — krzyknął, zapatrzony w pokreśloną przez siebie kartkę papieru.

 

* * *

— A od północy jest 15 czerwca — westchnął Bażant.

— Przejąłeś się gadaniem tego idioty?

— A co mam robić? Idź już, nie przeszkadzaj. Myślę.

— Myślisz, że myślisz? Nie wiesz, jak bardzo się mylisz!

— Nie mylę się! Myślę o tajemnicach. Tajemnice to moje życie.

— Wiem, nawet z dzieckiem nie umiesz się bawić! Wszystko staje się tajemnicą zamykaną w szafie! Nawet jego rysunki i niezgrabnie stawiane litery. Na szczęście jeszcze zupełnie nie zwariowałeś, chociaż boję się o ciebie. Przeceniasz siebie i traktujesz zbyt poważnie. A przecież to wujek załatwił ci ten stołek! Dzwonił w tej sprawie do premiera, a premier do szefa. Wiem też, że wszystko, z czym masz do czynienia, to żadne tajemnice. Prawdziwa ­tajemnica dopiero przed tobą. Spotkasz ją. Na razie odchodzę, chociaż pozostaję przy tobie. Jeśli będziesz mnie potrzebował, wołaj. Tylko przypadkiem nie krzycz! Uciekam przed hałasem i krzykiem! Jestem milczeniem i ciszą! Idź, wyłącz ten przeraźliwy jazgot!

Trąc obolałą głowę i uszy, wrócił do sekretariatu. Ściany gabinetu jeszcze drgały. Za oknem rosły wysokie tuje. Na parapecie w doniczkach kwitły poszarzałe kwiaty. W szarym pomieszczeniu stało kilka pancernych szaf, niszczarki papieru, płyty DVD i elektroniczne nośniki danych. Blat szarego biurka przypominał taflę uśpionego jeziora. Nad jego spokojną, odkurzoną powierzchnią wznosiło się kilka klocków kartek.

— A to co? Beata się zapomniała? Dobra doświadczona sekretarka?

Pod podniesionym bloczkiem pozostała kartka zgięta na pół.

— Jej imię, nazwisko i adres?! To szaleństwo! Złamała dwie ustawy: o ochronie danych osobowych i informacji niejawnych.

Podszedł do niszczarki. Już miał wsunąć skrawek papieru w obracające się, dudniące ostrza. Gdyby tylko umiały mówić i czytać! O iluż tajemnicach państwa mogłyby opowiedzieć? Zawahał się.

— Powinienem zameldować o tym fakcie: niezarejestrowany dokument zawierający tajne dane! To bez wątpienia jest pismo Beaty. Sprawdzają mnie? Ktoś kopie pode mną, chce podłożyć mi świnię? Kto wie — wsunął papier do kieszeni spodni.

— Poczekam. Jeśli to ochrona podłożyła ten przeklęty papier, Kosodrzewina wie o tym i nawet jego końska gęba tego przede mną nie ukryje. Znam się na ludziach! Liznąłem trochę psychologii, lata praktyki zrobiły swoje. Nikt mnie nie oszuka! Czytam z twarzy.

Uśmiechnął się smutno.

— Jak to zrobić, aby czytać w myślach i sercach, wnikać w ten zamknięty świat. Stać się jego panem i władcą?

— Marzy ci się taki full wypas poligraf? — zapytało sumienie.

— Mówiłem ci, żebyś odszedł!

— Tak, ale zaczynasz bełkotać i bredzić! Telewizja już wam nie wystarczy? To za pomocą jej ekranu władacie masami!

— Masy, masy! Nie interesują mnie masy, chcę na przykład wiedzieć, co myśli Kosodrzewina.

Sumienie roześmiało się.

— Lucek, nie rozumiesz politycznej zmiany, jaka kiedyś dokonała się na świecie! Twardy totalitaryzm się skończył! Wasz totalitaryzm — nowoczesny i miękki — dysponuje narzędziami, sposobami i metodami skuteczniejszymi niż terror. I jednostkę zostawiliście w spokoju!

— Teraz ty bredzisz. Żyjemy w demokratycznym państwie prawa!

Śmiech sumienia stał się głośniejszy.

— Manipulujecie masami pod sztandarem demokracji! Tak naprawdę nimi gardzicie! Oszukujecie i okradacie! Strzelać do nich jeszcze się nie odważyliście. Zresztą nie musicie! Macie narzędzia, jakimi nie dysponowały systemy zbrodnicze. Jednak kto wie, co zrobicie, gdy masy się zbuntują! Pamiętasz tajną naradę w kancelarii premiera?

— Skąd o tym wiesz? Byłeś tam?

Sumienie zamilkło.

— Mów dalej. Słucham — nalegał Bażant.

— Za chwilę.

— Dlaczego nie teraz?

— Bo nie rozumiesz, z kim rozmawiasz.

— No tak. Kapuję — uderzył się w czoło.

— I co, jak ci się spodobała myśl premiera? Wypiłeś z nim przecież trochę alkoholu?

* * *

— Panowie, musimy przyspieszyć prace nad powszechnym oczipowaniem obywateli. Zrobimy to demokratycznie. Uruchomimy medialne kampanie. Mamy doświadczone, sprawdzone w takich sytuacjach autorytety, zagramy na strunach powszechnego pragnienia ładu i bezpieczeństwa. Może przywołamy niewyjaśnione nigdy głośne zabójstwa, zaginięcia bez śladu? Wyobraźcie sobie, panowie, argumentację profesorów w głównych wydaniach wiadomości wszystkich stacji telewizyjnych: „gdyby istniał taki system, sprawcy byliby schwytani, osądzeni i ukarani! Do takich zbrodni nigdy by nie doszło!”. Zaproponujemy system społeczno-polityczny wolny od przestępstw i zbrodni! Taki — wiecie panowie — raj. Rozpiszemy nawet w tej sprawie referendum. I uczciwie wygramy! — Premier z lampką wykwintnego szampana w ręce ujawniał najtajniejsze plany rządu przed ministrami i oficerami Urzędu Policji i Państwowych Tajemnic.

— Wykorzystamy zdobycze cywilizacji technicznej, opanowane przez nas kwantowe i podkwantowe struktury! Takiego politycznego projektu społeczeństwo nie odrzuci. A potem nigdy już się nam nie wywinie! — w oczach premiera błyskały złowrogie ogniki.

— Żadnych kryzysów, przeludnienia, problemów z emeryturami i ubezpieczeniem społecznym! Centralny serwer będzie liczył, wybiegał w odległą przyszłość, przewidywał. Jeśli zajdzie potrzeba, wejdziemy nawet do łóżek! Przyrost naturalny będzie pod naszą kontrolą. Raz większy, raz mniejszy! Żadna tam miłość czy podobne bzdury! Zwyczajna stymulacja popędów! W zależności od potrzeb gospodarki — większa, mniejsza, wygaszona!

Ministrowie wybuchnęli śmiechem.

— Oczywiście, panowie, nasze czipy wyłączymy, zwłaszcza w czasach sterowanej prohibicji! Albo zaczipujemy się na niby!

— Panie premierze, a co będzie z nami, jeśli opozycja przejmie władzę? — zapytał rzecznik prasowy.

Szef rządu spoważniał.

— Panowie ministrowie, panowie oficerowie! System społeczno-
-polityczny kraju wymaga śmiałych, radykalnych i nowoczesnych rozwiązań. Zaczyna się chwiać! Gdybyśmy teraz mieli takie możliwości, rozwiązalibyśmy problem emerytur.

— W jaki sposób, panie premierze? — zapytał stojący obok premiera Bażant. Szef rządu zmierzył go wzrokiem.

— Pan nie jest ministrem?

— Nie. Lucjan Bażant. Urząd Policji i Państwowych Tajemnic. Moja matka ma przejść na emeryturę. Mam nadzieję, że uspokoję ją po rozmowie z panem. Fundusze emerytalne bezkarnie przepuściły jej pieniądze! Ale wszystko rozumiem. Współczesna demokracja — jak rzekł kiedyś jeden z klasyków myślenia politycznego — to system uświadomionej konieczności.

Premier odpowiedział kurtuazyjnym skłonem głowy i uśmiechem.

— Trafne i prawdziwe stwierdzenie! A wracając do pana pytania: bardzo prosto, komputerową myszą i klawiszem delete! Czy na zaznaczonych numerach PESEL byłoby możliwe, na przykład, wywołanie transferu erytrocytów do osocza krwi, panie ministrze zdrowia?

— Pan premier myśli o hemolizie? Myślę, że będzie to wykonalne. Należałoby tylko zabezpieczyć system przed możliwością przypadkowego „zaznacz wszystko”.

Premier uniósł do góry lampkę szampana.

— Panowie, za pomyślność naszego państwa, jego wzrost gospodarczy, postęp i demokrację! Muszę przyznać, że śpię spokojnie! Prezydent — o ile wiem — także! Nic nam nie zagraża, czytam codzienne raporty Urzędu Policji i Państwowych Tajemnic! Chociaż wczorajsza informacja trochę mnie zaniepokoiła.

— Pan premier myśli o spekulacjach na giełdzie? — zapytał minister finansów.

— Nie, panie ministrze! Zaniepokoił mnie komunikat o wystawionych na śmietnik telewizorach.

— Pana premiera niepokoją „wystawki”? Rośnie standard życia obywateli, ich zamożność i dobrobyt. Niestety, popyt na telewizory znacząco spada, będziemy zmuszeni wprowadzić telewizyjny podatek utylizacyjno-ekologiczny — wtrącił minister ochrony środowiska.

Premier spojrzał na szefa służb policyjnych kraju. Jego oczy zasłaniały czarne okulary, na twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Gdyby nie poruszane rytmicznym, równym oddechem spięte poły marynarki, można by odnieść wrażenie, że to kamienny posąg stoi wśród ministrów. Głęboko westchnął i przemówił:

— Wśród rzeczywiście przestarzałych modeli stwierdziliśmy obecność telewizorów plazmowych. Z kartami gwarancyjnymi i rachunkami. Zanotowano przypadek, że rachunek kasy fiskalnej został wystawiony trzy dni wcześniej.

Zapadła cisza.

— O czym to może świadczyć? — zapytał minister spraw wewnętrznych.

— Nad zagadnieniem pracują nasi analitycy. Pan premier otrzyma memorandum w tej sprawie.

— Ale co pan już zrobił, jakie kroki pan podjął?! — krzyknął premier. — Sytuacja może stać się poważna!

— Mam tego pełną świadomość! Dla podkreślenia powagi działań nakazałem, aby podlegli mi urzędnicy wykonywali swoje zadania w garniturach i krawatach!

Głośno, z całego serca zaśmiał się minister spraw wewnętrznych.

— Pisały o tym pismaki! Podległe panu służby są jak „Titanic” po uderzeniu w górę lodową. Przeciekają!

— Prowadzimy postępowanie w tej sprawie. Źródło przecieku zostanie wykryte, surowo i przykładnie ukarane! — wydusił przez zęby szef.

— I co ty, Lucek, na to wszystko? — zapytało sumienie.

— To był głupi żart szefa rządu.

— Nie, to nie żart. Ten system zmierza w tę stronę. Jednak wykażesz jego fundamentalną słabość.

— Ja? Pleciesz bzdury.

— Tak, właśnie ty. W zasadzie tajemnica. Wiem coś o tym.

— Wiesz? Wokół mnie same tajemnice!

— Tajemnica dopiero przed tobą. Dziś zaczniesz drogę w jej stronę. Na jej końcu zmądrzejesz!

Bażant wzruszył ramionami.

— Uważasz mnie za głupiego?

— Tego nie powiedziałem. Powiedziałem tylko, że zmądrzejesz.

Bażant śmiejąc się w duchu z sumienia — ucichło tak nagle, jak się pojawiło — zagłębił się w fotelu i zaciągał dymem. Wypuszczał raz większe, raz mniejsze kółka. Frunęły leniwie ku uchylonemu oknu i ulatywały wąską szczeliną. Podążył za nimi wzrokiem.

— Co oni robią? Dlaczego przychodzą, co wiedzie tam tych ludzi? — wpatrywał się w sylwetki powoli przesuwające się za murem. Mimo bliskości dziwnego budynku stare, popękane, zmurszałe, oblepione mchem cegły pozostały czerwone.

— Czego szukają? Młodzi, starsi, czasem dzieci prowadzone za rękę? Zatrzymują się, przystają, niekiedy w skupieniu i zadumie siedzą na małych ławeczkach.

 

* * *

Bażanta mógłby zrozumieć tylko ten, kto zmęczony nużącym myśleniem nieoczekiwanie znalazł rozwiązanie. Czuł się, jakby po długim samotnym marszu ścieżką w zamglonym świerkowym lesie wyszedł na otwartą przestrzeń górskiej hali. Wiedział, że gdzieś w pobliżu jest schronisko. Rozglądał się wokoło, prosił Boga o cud: o rozwianie mgły. Wysoko, spoza mlecznej poświaty bezskutecznie przebijało się słońce. Nagle zupełnie niespodziewanie bardzo blisko i głośno zaszczekał pies.

Wewnątrz było pusto. Zmęczony, rzucił plecak na kamienną posadzkę. Poplamiona herbatą i kawą, cuchnęła rozlanym piwem. Zdjął kurtkę i spoconą bluzę. Ciemne podrapane stoliki oraz krzesła pachniały drewnem i dymem.

— Proszę o kubek wrzątku! — krzyknął opierając się o bufet.

Krzątający się przy kuchni wysoki chudy mężczyzna podniósł z kuchenki parujący czajnik. Jego dżinsy i czerwony sweter górskiego ratownika były podarte i poprzecierane, tenisówki popękane i sparciałe. Odwrócił się.

— No jesteście, czekałem na was. Spotkaliście coś godnego uwagi na waszej drodze myślenia? — zapytał Kosodrzewina.

Bażant zaniemówił. Chociaż chciał wykrzyczeć „eureka”, nie mógł wykrztusić słowa. Obręcz ściskała i zgniatała krtań. Struny głosowe skamieniały. Przytaknął.

— Zaskoczyłem was? Nie odpowiadajcie, widzę żeście zaniemówili. Wyśpijcie się i odpocznijcie. Jutro wszystko mi zreferujecie.

 

* * *

Bażant zapatrzony w okno sięgnął po kolejnego papierosa i niedbale wsunął go do ust. Na wygolonej, pachnącej brodzie poczuł ukłucie ognia! Syknął z bólu.

— Dobrze, że ją zgoliłem, spaliłbym się!

Druga próba skończyła się powodzeniem, zapalił papierosa i zaciągnął się dymem.

— Mówiłem, wali ci w dekiel.

— Ty znowu tutaj? Już wiem, co zamelduję Kosodrzewinie!

— Znalazłeś odpowiedź na jego idiotyczne polecenie? Jak je wypełnisz, pogadamy!

— Będziesz gadał z szefem! Zobaczysz! Zrobię karierę!

— Tak, tak. Będziesz premierem, może jakiś stołek w Brukseli? Jakiś ty naiwny!

— Nie mówisz, że głupi?

— Nie. Ale zaczynasz niebezpieczną grę. Jakby co, wołaj. Tylko pamiętaj: jestem milczeniem i ciszą.

— Nie sądzę, że będziesz mi potrzebny! Ale skoro się spotkaliś­my! Kto wie, może przyda mi się ten kontakt?

— Cieszę się. Pozyskaj mnie! Podpiszę zobowiązanie do współpracy, jej fakt zachowam w tajemnicy!

Bażant zaśmiał się.

— Mówisz poważnie? Bez opracowania, sprawdzenia twoich kontaktów, możliwości, bez kontroli i podsłuchów? Bez wynagrodzenia?

— Tak, bez tego wszystkiego. A moje możliwości są bardzo duże. Przekonasz się.

Bażant zapatrzony za okno, za czerwony mur, przesuwające się za nim sylwetki poważniał z każdą chwilą. Czuł się i nieswojo. Nie znał jeszcze tego uczucia! Do zadań stawianych przez kierownictwo państwa i urzędu zawsze przystępował pełen energii, wigoru, entuzjazmu, które zaszczepiał podwładnym. Teraz tego brakowało. Czuł w sobie dziwną, nieznaną pustkę, jakieś nieznane falowanie poruszonej, nienazwanej jeszcze duszy. Miał wrażenie, że pierwszy raz w jego zawodowej karierze sytuacja wymyka mu się z rąk, że nad nią nie panuje, że to ona przejmuje nad nim kontrolę!

Mimo to nie bał się. Było to bardzo dziwne. Zawsze metodycznie, punkt po punkcie, krok po kroku budował zaplanowaną przez siebie sytuację. Ona była tworzywem poddanym jego władzy. Teraz, nie wiedząc dlaczego, miał przekonanie, że tym razem nie będzie tak jak zazwyczaj, że rzeczywistość, ku której zamierzał sięgnąć, stawi mu opór. Intuicyjnie czuł, że choć silny i mocny, będzie to opór na miarę jego możliwości, że broniąc się i skrywając, będzie cofać się przed nim tak, aby rosły jego duchowe siły i moce, że wciągnie go w dziwną, nie do końca zrozumiałą grę, w której — w znanej mu terminologii — nastąpi odwrócenie: oficer prowadzący stanie się agentem, a agent prowadzącym.

— Tak mówisz, aby mnie przestraszyć i powstrzymać? Nie mam wyjścia. Polecenie Kosodrzewiny.

Sumienie westchnęło głęboko i głośno jak ktoś stojący na progu bezpiecznego domostwa żegna wędrowca wyruszającego w trudną i niebezpieczną drogę.

— Sięgasz bardzo daleko i głęboko! Mimo to pomogę ci. Podpisałem zobowiązanie do współpracy. Tylko nie składaj mnie do archiwum! — powiedziało zamyślone. Po chwili zaśmiało się serdecznie.

— Mój Szef na to ci nie pozwoli! Każdy twój raport z prośbą o zakończenie współpracy ze mną wyląduje w jego koszu!

Pisk drzwi otwieranych kartą czipową wyrwał pogrążonego w śmiałym, ściśle tajnym i niebezpiecznym projekcie Bażanta. Energiczny stuk obcasów zapowiadał Beatę.

— Powiedz mi jeszcze tylko, ale szybko, zanim pojawi się tu moja sekretarka: ja zwerbowałem ciebie czy ty mnie? Jeżeli wykryją fakt naszej współpracy, pójdę siedzieć!

— Lucek, spokojnie! W razie czego pójdziemy do pierdla razem! Zapomniałeś, że jestem twoim sumieniem? Ja ciebie nie sypnę, wszystko zostaje między nami. I nie wrzeszcz na Beatę! Nie możesz mieć pretensji, że nie zgłupiała!

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama