Tylko raz miałem w domu choinkę

Wspomnienie z dzieciństwa

Tylko raz miałem w domu choinkę

Pamiętam religijny i poważny nastrój Świąt Bożego Narodzenia spędzanych już w Polsce, po powrocie mojej rodziny z Syberii. Ojciec wkładał pod obrus siano, a mama dbała o to, żeby na stole nigdy nie zabrakło kutii - ulubionego dania z jej dzieciństwa. W wigilijny wieczór zasiadaliśmy uroczyście do pięknie nakrytego stołu. Jako pierwsza życzenia składała babcia, trzymając w ręku talerzyk z opłatkami. Nie mówiła wiele. W oczach wszystkich zawsze pojawiały się łzy wzruszenia, być może głęboko przeżywali każde święta i wracali pamięcią do znanej mi tylko z obrazu Jacka Malczewskiego „Wigilii zesłańców”, którą obchodzili na Syberii.

Tam się urodziłem - w głębi Rosji, w miejscowości Złotoust. Tam też zostałem ochrzczony w katolickim kościele św. św. Piotra i Pawła. Niewiele pamiętam z tego okresu. Mam w oczach jedynie swego łotyskiego przyjaciela Oswalda, z którym chętnie się bawiłem. Pamiętam też Chińczyków z ogolonymi głowami i warkoczami do połowy pleców, którzy sprzedawali przepiękną zabawkę. Wyglądała jak duża różnokolorowa pastylka; rzucało się ją na spodek z wodą i wtedy rozwijała się w obraz. Z tego obrazu zapamiętałem sobie pełną owoców jabłonkę.

Miałem pięć lat, kiedy udało nam się przekroczyć granice wolnej Polski. Było to w listopadzie 1921 roku. Ten dzień pamiętam dobrze. Pełen napięcia i wzruszenia, zaraz po przekroczeniu granicy w Stołpcach odśpiewałem „Mazurek Dąbrowskiego”, na co muzykalny ojciec zareagował: „Fałszujesz”. Moja rodzina od trzech pokoleń żyła na zesłaniu, a mimo to dobrze znałem język polski i polską tradycję. Ojciec urodził się w Smoleńsku, mama na terenie dzisiejszej Besarabii. W domu zawsze rozmawialiśmy po polsku. Znałem też język rosyjski ze względu na nianię i otoczenie, ale gdy przekraczaliśmy polską granicę, ojciec zabronił mi używać tego języka. Uszanowałem zakaz ojcowski, do dziś rzadko odzywam się po rosyjsku.

Dalsze lata dzieciństwa spędziłem w Toruniu. Jak każde dziecko bardzo przeżywałem święta Bożego Narodzenia. Pisałem list do Anioła

Stróża z prośbą o prezenty i wyglądałem pierwszej gwiazdki, jak większość dzieci w tym wieku. Jednak nigdy nie miałem choinki. Ojciec wytłumaczył mi, że choinka to niepotrzebny luksus. Co prawda nie byliśmy biedni, ale trzeba było żyć oszczędnie. Przyjąłem to spokojnie, nie czułem się przez to gorszy od innych dzieci.
Któregoś dnia zdarzyła się piękna historia. W naszej kamienicy, piętro niżej, mieszkał doktor Wybicki, potomek autora „Mazurka Dąbrowskiego”, zarazem, jak się wtedy mówiło, „minister byłej dzielnicy pruskiej” (dzielnica pruska miała w tamtym czasie swojego ministra, co było wyrazem jej pewnej niezależności). Jako chłopiec często chodziłem do państwa Wybickich na pogawędki, poznałem tam m.in. gen. Józefa Hallera. Kiedyś, w czasie jednej z takich wizyt, wygadałem się, że nie mamy w domu choinki. Państwo Wybiccy zdziwili się bardzo.

- Jak można spędzać święta bez choinki? - zapytali. 
- Ano, można. Ale choć nie mam choinki, to prezenty i tak dostaję - odpowiedziałem. 
- A jakie prezenty otrzymujesz? - zapytał minister Wybicki.
- Takie, o jakie poproszę aniołka - odparłem
i wytłumaczyłem, że co roku zawieszam na balkonie listę życzeń, które zawsze się spełniają. 

Tak było i tym razem, lecz doszła jeszcze miła niespodzianka - prezenty znalazłem pod pięknie ozdobioną choinką. Jak się później okazało, „aniołkami” tego roku byli państwo Wybiccy. Szofer ministra, który ważył prawie sto kg wszedł po drabinie i zabrał mój list.
To były moje jedyne święta z choinką w dzieciństwie. Może, dlatego tak miło je wspominam.




opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama