Syndrom de Gaulle'a

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (47/99)

Przed laty pobierałem lekcje angielskiego u pana Sz. Miał na imię Kazimierz, ale wtedy było nie do pomyślenia, żeby zwracać się do osób starszych familiarnym "panie Kazimierzu", więc pozostaliśmy przy "proszę pana". Angielski angielskim, ale wizyty w domu pana Sz., którego do udzielania lekcji skłaniała nie najlepsza sytuacja materialna, były zarazem wyprawami do egzotycznego świata, w którym upłynęły dzieciństwo i młodość mojego nauczyciela. Nieraz w trakcie skrupulatnej analizy czytanki z podręcznika Berlitza, jakieś skojarzenie uruchamiało program wspomnieniowy i przenosiliśmy się znad Tamizy nad Wisłę, albo San w Przemyślu, skąd pan Sz. relacjonował automobilowy rajd Pekin-Paryż sprzed stu lat. Czasem dorożką ciągniętą przez gawędę zabierał mnie jako młody adiutant polskiego generała do Fukiera, gdzie w roku 1918 podejmowano oficerów winem tak starym, że zmienionym w galaretkę. Próbowaliśmy też bywać w teatrach. Pan Sz. otwierał niekiedy "Życie Warszawy" i stwierdzał, że np. Teatr Adekwatny (on czytał "edikłejtny") jest nieczynny. "Nic dziwnego, proszę pana, pewnie nikt nie chodzi do teatru z taką nazwą". Słowa "paragon" też nie lubił. Nie wiem, jak by sobie poradził z dzisiejszą inwazją dziwnomowy. Odwiedzaliśmy też znane przedwojenne lokale warszawskie, po których zostały już tylko nazwy. Gdy je wymieniał, chciałem i ja się pochwalić, więc rzuciłem nazwisko Blikle. "Proszę pana - usłyszałem - to była wtedy drugorzędna cukiernia". "Jak to? - zaprotestowałem uzbrojony w wiedzę z peerelowskich magazynów. - A de Gaulle? Przecież de Gaulle chadzał do Bliklego, gdy jako młody oficer rezydował w Warszawie!". "Proszę pana!". Świat moich młodzieńczych wyobrażeń zachwiał się w posadach, bo według pana Sz., de Gaulle, ucieleśnienie idealnego męża stanu, wyróżniał się wyłącznie wzrostem. "Z punktu widzenia wojskowości on był, proszę pana, mierny. I dlatego w końcu zajął się polityką". Rzecz jasna, pan Sz. nie był nieomylną wyrocznią, a jego wspomnienia i opinie nie pretendowały do obiektywizmu. Jednak takie obrazoburcze poglądy jak ten o de Gaulle'u, poruszały młodego człowieka, który pierwszy raz je słyszał. Oczywiście można, a nawet trzeba dyskutować z ocenianiem ludzkich kompetencji "z punktu widzenia wojskowości", ale problem negatywnej selekcji polityków istnieje chyba realnie, i to nie tylko we Francji, a nawet nie tylko w Polsce. Skąd się w naszym młodym kraju biorą politycy? Część to efekt recyclingu kadr peerelowskich - nieźle w politycznym rzemiośle wykształconych i tą ogładą maskujących brak rzeczywistych umiejętności wyprowadzenia kraju ze ślepej kiszki, do której wepchnęli nas ich poprzednicy. Niewielu, coraz mniej niestety, jest wśród polskich polityków szlachetnych amatorów, którzy traktują udział w polityce jako służbę społeczną, ale mają swoje zawody i mają dokąd wrócić po zakończeniu kadencji. Zwiększa się za to liczba ludzi, którzy chcą uprawiać politykę zawodowo. Ci z prawej strony są najczęściej politycznymi samoukami i pewnie dlatego, mimo pewnych wrodzonych zdolności, nie umieją ustrzec się błędów, które w polityce bywają gorsze od zbrodni (Talleyrand). Są też i tacy, którzy uciekli do polityki, bo są, proszę pana, mierni. Byłoby nieźle, gdyby z nich choć jeden de Gaulle wyrósł.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama