To nie moja ręka

O samousprawiedliwianiu w polityce


ks. Jacek Wł. Świątek

To nie moja ręka

Stara zasada złodziejska mówi, że złapany na kradzieży człowiek we własnej obronie musi używać wszelkich środków, w desperacji posługującą się nawet krzykiem: „To nie moja ręka!”.

Chodzi oczywiście o rękę trzymającą skradziony przedmiot. Wydaje się, iż ta sama zasada obowiązuje nie tylko w światku przestępczym. Mechanizm wypierania jest tak dobrym narzędziem samousprawiedliwienia, że sięgają po niego zarówno politycy, jak i dziennikarze. Niestety, dziecięca metoda zaciągnięcia na siebie kołdry i powtarzania, że mnie nie ma, podobnie jak świat za zasłoną nie istnieje, jest także jakoś akceptowana społecznie. Najbardziej widać to w przypadku mordu politycznego, który dokonał się w Łodzi, ale nie tylko.

Dziennikarski bełkot

Dla wielu dzisiejszych uczestników sceny społecznej w Polsce ważniejszym od dochodzenia prawdy jest użycie właściwej narracji. Innymi słowy należy opisywać świat w odpowiednim, ustalonym przez jakieś gremia kluczu, nie wyłamując się z niego i nie podważając go. Jeśli ktokolwiek poważy się na taki zamiar, wówczas spotka go zasłużona kara, w której towarzyski ostracyzm wydaje się najmniej bolesnym i najmniej dotkliwym. Przyłapana na zwykłym kłamstwie i zdaje się zamierzonej manipulacji, ale wpisującej się w narrację oskarżania Kaczyńskiego o faszyzm, redaktor TVN24 Katarzyna Kolenda-Zaleska, po kilku dniach milczenia, na łamach „gościnnej” gazety jedynie słusznej oświadcza, że chociaż prezes PiS-u nie wypowiedziała frazy o „prawdziwych Polakach, którzy szykują się do przejęcia władzy, to jednak w swoim felietonie po fali krytyki, jaka na nią spadła, wcale nie przyznaje się do błędu, ale pisze, że prezes „nie musiał używać słowa prawdziwi. Ludzie pod Pałacem doskonale rozumieją kontekst.” A potem już dalej znana tyrada: „Czy to nie jest skandal? Tak zachowują się ludzie dobrzy? Ludzie wolni i manifestacyjnie podkreślający swoją religijność? Tego nauczyła ich wiara?” Z linii obrony pani Zaleskiej wynika wyraźnie, że nie jest ważna prawda, której ona się w swoim reportażu sprzeniewierzyła, ale ważna jest wymyślona wcześniej narracja, która każe za wszelką cenę określać PiSowców jako faszystów, antysemitów, ludzi antysystemowych, antydemokratycznych, zaciekłych i zapienionych, w ogóle jako największe zło wszechświata. Ładu w tym nie ma żadnego, logiki także, ale przecież nie o to chodzi. Zresztą reakcja większości światka dziennikarsko-politycznego uznała, że za zabicie pracownika biura Prawa i Sprawiedliwości w Łodzi odpowiedzialny jest nie kto inny, ale sam Jarosław Kaczyński. Odnoszę wrażenie, że największym błędem tegoż polityka w oczach „salonu medialno-politykierskiego” jest to, iż nie wsiadł 10 kwietnia do feralnego samolotu, a co za tym idzie - najgorszą jego wadą jest to, że żyje. Ambiwalencja w traktowaniu Jarosława Kaczyńskiego przez establishment widoczna jest również w potępianiu go za wypowiedzi na temat urzędującego prezydenta. Łajany jest za niechęć w okazywaniu szacunku Bronisławowi Komorowskiemu, a największym i najważniejszym argumentem w tejże połajance jest przytaczane stwierdzenie, że w końcu jest to prezydent wybrany przez naród. Cóż, że takiego oburzenia nie było, gdy sam Bronisław Komorowski po wyborze śp. Lecha Kaczyńskiego był stwierdził: „Szkoda Polski!”, a Donald Tusk z rozbrajającą szczerością wyznawał pismakom, że „prezydent jest mu niepotrzebny”.

Bez zbędnego żalu

Nie chodzi mi jednak, by użalać się nad nieszczęsnym losem jednej z formacji na polskiej scenie politycznej. Od tego posiada ona doradców medialnych i społecznych, aby wskazywali oni jej sposoby wyjścia z niezbyt przyjaznych sytuacji. Zasadniczą kanwą mojego zastanawiania się jest pytanie, jak głęboko owo przywiązanie do narracji, a nie do prawdy, wniknęło w mentalność naszego społeczeństwa. Przeglądając komentarze na różnych forach internetowych doszedłem do wniosku, że żyjemy w świecie całkowitej narracji. Częstotliwość pojawiania się wpisów typu: „Ale i tak dobrze, że nie rządzi PiS”, przy całej swej bezradności argumentacyjnej, wskazuje również na bezradność intelektualną, ponieważ niemożność podania kontrargumentów w różnorakich dziedzinach oceny naszych rządzących zastępowana jest idealistycznym marzeniem o wygnaniu złego czarnoksiężnika. Nawet przygwożdżeni argumentami przeciwników obecnej koalicji, pocieszać się będą jak mantrą ideą „państwa wolnego od PiS-u”. Jakby to samo miało zastąpić realną politykę. Trudności, jeśli nie klęski, jakie zarysowują się coraz wyraźniej jako wynik prowadzonych przez dzisiejszych rządzących działań, nie tylko w dziedzinie gospodarczej, ale również na polu międzynarodowym, stają się tym samym drugorzędne w porównaniu z zapewnieniem ciągłości władzy PO, bo jesteśmy ciągle zagrożeni PiS-em. Idąc tą ścieżką łatwo natrafić na ścianę, która każe nam dokonywać innego wyboru: czy rozkładać państwo, czy też wybrać PiS. Oczywiście partyjne mutacje palikotopodobne będą starać się nam zapewniać „komfort wyborczy”, ale na dłuższą metę to nie wystarczy. Można będzie oczywiście zacząć atakować coraz to nowych potencjalnych „wrogów”, np. Kościół, rolników, ZUS-y i KRUS-y, ale tu natrafimy na granicę podkręcania adrenaliny. A wszystko to dlatego, że nie potrafimy się przyznać do błędu, do pozwolenia wpuszczenia nas w maliny wyborcze przez partię „oświeconych i lepszych”. I dlatego będziemy udawać, że ręka wrzucająca kartkę do urny nie była nasza.

Zagrożeni faszyzmem? Ale skąd?

Oskarżanie formacji Jarosława Kaczyńskiego o faszyzację życia publicznego w Polsce tylko z powodu używania przez manifestujących pochodni jest cokolwiek śmiesznawe i głupawe. Równie dobrze można ganiać po ulicy i tropić ludzi ubranych w brunatne i czarne koszule lub używających czerwonych apaszek. Prawdziwym zagrożeniem, niosącym ze sobą faszyzm lub inną totalitarną zagładę, jest pielęgnowanie uznania każdego słowa przywódcy partyjnego za objawienie i przyjmowanie, że jest on zbawicielem kraju od jakiejś zarazy, choćby „PiS-owskiej”. Ponieważ nie jest wówczas ważne, co wódz mówi lub robi, ale ważne jest, że „całym sobą nas broni”. Programy gospodarcze i społeczne, priorytety międzynarodowe i geopolityka, istnienie interesu narodowego czy państwowego, a nawet ochrona kultury i dziedzictwa naszego narodu stają się czymś dodatkowym, wręcz nieistotnym. Dzisiaj nikt nie zwraca uwagi na jakieś tam programy wyborcze, na idee i imponderabilia. Najważniejsze jest podpięcie się pod jedynie słuszną linię. I tak analfabetyzm polityczny wydaje politycznych troglodytów.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama