Siostry

Przemyślenia na temat życia konsekrowanego kobiet - ich miejsca w Kościele i odnowy życia zakonnego po Soborze

 

Wojciech Bonowicz

SIOSTRY

 

 

Kiedy kilka miesięcy temu w swoim felietonie o feminizmie zwracałem uwagę na konieczność szerszego podjęcia kwestii miejsca kobiet konsekrowanych w Kościele, leżał już na moim biurku numer miesięcznika "W drodze" (12/1997) zawierający między innymi rewelacyjny wywiad z s. Celestyną Giertych, wikarią generalną sióstr felicjanek, zatytułowany Bóg nie chce, byśmy były wycieraczkami. Przekonany, że tekst wywoła burzę, odłożyłem temat na później; czekałem na głosy polemistów i na reakcje mediów. Reakcje były, choć nie tak żywe, jak się spodziewałem; burza też - z tego, co wiem - przeszła, tyle że zaledwie otarła się o łamy dominikańskiego miesięcznika... Szkoda, bo jest się nad czym zastanawiać i jest z czego robić rachunek sumienia.

Muszę przyznać, że dość wcześnie zetknąłem się z niechęcią, a nawet agresją wobec sióstr. Miałem w klasie kolegę, który przyznawał, że nie cierpi "pingwinów" i że na ich widok od razu krew uderza mu do głowy. Pytany o przyczyny owej fobii, odpowiadał wymijająco, nie znajdując widocznie żadnego przekonującego uzasadnienia; nie miał w każdym razie żadnych przykrych doświadczeń z zakonnicami. Ta jego niechęć wydała mi się raczej "prymitywna", choć - pamiętam to dobrze - dziwiło mnie, że ktoś może swoją agresję kierować przeciw siostrom; w końcu nie uosabiały one przecież żadnej "władzy", przeciwko której można by się było buntować, a nawet stanowiły w moich oczach bardziej "ludzki" element w Kościele, w odróżnieniu od niektórych duszpasterzy, próbujących nieumiejętność radzenia sobie z młodzieżą "nadrabiać" surowością. Zakonnice, które znałem, były łagodnymi i uduchowionymi katechetkami, pracowitymi zakrystiankami, życzliwymi wszystkim starowinkami. W jakimś sensie były istotami "nie z tego świata", otoczonymi jakąś szczególną aurą, którą miałoby się ochotę nazwać "świętością". Może to zabrzmi trochę jak wyznanie nie w moim stylu, ale było rzeczywiście tak (i w pewnym stopniu jest tak nadal), że traktowałem je jak anioły, jak znaki innej Rzeczywistości - znaki, dodam, bardzo do życia potrzebne. (Z wielkim żalem wypisałem ostatnio mojego synka z przedszkola prowadzonego przez siostry...) Wiem jednak, że nie wszyscy mieli doświadczenia podobne do moich.

"Świat sióstr zakonnych jest światem tajemniczym i pełnym sprzeczności", napisał we wstępie do wspomnianego numeru o. Paweł Kozacki OP, redaktor naczelny miesięcznika "W drodze". "Myślę, że udało mi się go trochę poznać, ale nie mogę powiedzieć, że zrozumieć. Pierwsze spotkania z zakonnicami miały miejsce gdzieś we wczesnym dzieciństwie, podczas katechezy dla przedszkolaków. Są to raczej miłe wspomnienia. Potem z pozycji młodego zbuntowanego patrzyłem na zakonnice jako na postacie sztywne i nieżyciowe. Na przykład podczas jakiejś mszy świętej, gdy dwie siostry podchodziły do ołtarza, by zaśpiewać psalm - równo złożone ręce, starannie wymierzony krok, ten sam sztywny ukłon - z satysfakcją słuchałem, jak któryś z braci szepnął mi do ucha: »To są Oblubienice Chrystusa. Ja Mu współczuję.« Tego typu obserwacje potwierdzały się dość często. Jeden z kleryków próbował zrobić wywiad z siostrą zakonną do gazetki seminaryjnej. Omówił sprawę z rektorem, który zgodził się na to, ostrzegając jednak, że jest to bardzo delikatny teren. Rzeczywiście. Do rozmowy nie doszło, a mój znajomy musiał się tłumaczyć, dlaczego chciał rozmawiać z tą a nie inną siostrą, dlaczego nie zwrócił się do przełożonej czy matki generalnej."

"Później", kontynuuje o. Kozacki, "gdy osobiście poznałem konkretne siostry, moje sądy stały się bardziej wyważone, dostrzegłem wiele piękna w żeńskich powołaniach, wiele wspaniałego zaangażowania. (...) Postanowiliśmy w redakcji podjąć ten temat. (...) Pomyśleliśmy, że skoro bliższe poznanie ukazuje siostry w tak pozytywnym świetle, to postaramy się przybliżyć ich świat. Przytakiwały temu same zainteresowane, zachęcając do podjęcia tematu. Niestety, zbieranie materiału szło dość opornie. Prosiliśmy o napisanie tekstu siostry z różnych zgromadzeń. Bez skutku. Rozpisaliśmy ankietę wśród zakonnic, w której prosiliśmy o opisanie najpiękniejszego i najtrudniejszego momentu w ich życiu. Ankieta miała być anonimowa. Nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. Nawet te siostry, które zachęcały nas do podjęcia tematu, również milczały."

Na szczęście redaktorom "W drodze" - o. Kozackiemu i Janowi Grzegorczykowi - udało się namówić na rozmowę s. Celestynę Giertych, która w 1957 roku wstąpiła do nowicjatu sióstr felicjanek w Kanadzie i o życiu zakonnym opowiada z perspektywy czterdziestu lat spędzonych w tym kraju - lat, w czasie których zaszły ogromne zmiany w stosunkach i zwyczajach panujących w klasztorach. "Straszono mnie, że trzeba będzie na grochu klęczeć i na wszystko mieć pozwolenie. Na grochu się nie klęczało, ale dyscyplina była solidna. Trzeba było klękać i całować stopy przełożonych. (...) Muszę powiedzieć, że nigdy nie całowałam tych butów. Całowałam ziemię przy butach, ale nie mogłam się zdobyć, by pocałować buty. (...) Myślę, że [przełożone] też się czuły skrępowane. (...) Samo całowanie ziemi było z ducha świętego Franciszka. (...) Chodziło (...) o to, że człowiek miał być niczym, ważny był tylko Bóg, ale sens się jakoś wypaczył i także przełożeni byli ważni. (...) Nie można było utrzymywać przyjaźni i kontaktów w świecie. (...) Po dwóch latach mojego nowicjatu przyjechał do Kanady mój brat Maciek. Szedł długo w deszczu. Mistrzyni przyniosła mi jego zabłocone buty do wyczyszczenia. Mogłam wyczyścić jego buty, ale nie mogłam z nim porozmawiać. Wielkodusznością z jej strony było to, iż pozwoliła mi zadzwonić na Anioł Pański, poza moją kolejką, po to, żeby brat mógł na mnie popatrzeć." Siostrom nie zezwalano nawet na wyjazd do umierających rodziców. "W niektórych osobach do dziś tkwi uraz, że nie mogły pożegnać swoich bliskich. (...) To było nieludzkie (...). Rodzice (...) nie składali tego ślubu, a w rezultacie można powiedzieć, że to oni cierpieli z powodu tych różnych dziwactw. (...) Niewielu się przeciw temu buntowało. Ale jak przyszła odnowa, to wielu zdało sobie sprawę, że istniał w nas wewnętrzny bunt."

Odnowa soborowa, która poruszyła cały Kościół, wstrząsnęła również klasztorami. "Mnóstwo osób wówczas wystąpiło. Przedtem taki czyn nie mieścił im się w głowie, choćby z tego powodu, że nie miałyby co w świecie począć. (...) Były osoby, dla których zmiany soborowe szły za wolno, a były i takie, które z wielkim bólem przyjmowały każdą zmianę. Uważały, że wstąpiły do innego zgromadzenia." Według siostry Celestyny zmiany pomogły jednak zgromadzeniom w wyzwoleniu ich charyzmatów oraz pogłębiły rozumienie i przeżywanie poszczególnych ślubów. Siostrom na Zachodzie przyniosły więcej wolności w decydowaniu o sprawach szczegółowych, ale też większą odpowiedzialność za podejmowane decyzje. Siostra Celestyna wyznaje: "mogę odwiedzać swoich przyjaciół, mogę pójść do kina, mogę pójść popływać, mogę wybrać się na wakacje pod namiotem. (...) Konstytucje dozwalają przebrać się w strój absolutnie świecki. Tak jest od 1988 roku. (...) Oczywiście, to niesie [ze sobą] niebezpieczeństwa, bo jeśli się przekroczy pewne granice, to można żyć tak jak każdy człowiek, a nie jak zakonnica. I różnice się zacierają... Ale mimo wszystko jestem za sytuacją, w której każdy podejmuje decyzję. Nie będę na przykład oglądać jakiegoś programu w telewizji, bo jest on dla mnie niedobry, a nie dlatego, że przełożona mi zakazuje." Wskutek "demokratyzowania się" stosunków zmienia się rozumienie posłuszeństwa. "Pan Bóg nie chce tysięcy identycznych felicjanek" - żartuje siostra Celestyna, podkreślając, że zakonnica ma prawo do "bycia sobą", do przedstawiania własnego zdania i że powinna śmielej z tego prawa korzystać. Ostateczne dobrowolne podporządkowanie się decyzji przełożonych - nawet jeżeli jest ona nie po jej myśli - nabiera wtedy większego znaczenia. Taka sytuacja stanowi jednak dla przełożonych nie lada wyzwanie - muszą uczyć się dialogu, przyjmowania otwartej krytyki, respektowania opinii innych. "Największym problemem w Kanadzie czy w Stanach jest znaleźć osoby, które się zgodzą być przełożoną. Nikt tego nie chce. Przedtem przełożona miała pieniądze, podejmowała decyzje, (...) ludzie ją chwalili, dawali kwiatki na imieniny, a dziś przełożona jest sługą."

Pojawiają się też inne wyzwania. "U nas od dziewięciu lat nie ma powołań. W prowincjach amerykańskich średnia wieku wynosi osiemdziesiąt lat. Siostry żyją długo, bardzo długo, bo wiedzą, że nie ma ich kto zastąpić." Krytycy "liberalizacji" zasad życia zakonnego w niej upatrują przyczyn takiego kryzysu. Ale sprawa nie wygląda tak prosto. Siostra Celestyna zwraca uwagę, że na Zachodzie młoda dziewczyna, która chce służyć Bogu i bliźnim, ma wiele innych dróg do wyboru i nie musi wstępować do klasztoru. "Życie zakonne? Po co? - pytają ludzie. Przecież można robić to wszystko nie wstępując do zakonu. Nie ma zrozumienia w społeczeństwie dla celów istnienia zakonu. Kiedyś zakony były siłą roboczą odpowiadającą na potrzeby świata. A przecież my nie wstępujemy po to, by być służącymi dla świata. Wstępujemy, bo zakochałyśmy się w Bogu i chcemy Mu całkowicie służyć. (...) W Polsce nadal, wydaje mi się, wiele osób idzie do zakonu, bo sądzą, że wielu rzeczy nie mogą robić, będąc w świecie. Ale to długo nie potrwa. (...) [Niektórych] zaczyna znów pociągać reguła, ramkowanie, posłuszeństwo, bo to jest inne. Dla mnie to nie jest rozsądne. Dla mnie najważniejsze jest być otwartym na Boga i wiedzieć, czemu jestem tym, kim jestem."

Siostra Celestyna przyznaje, że byłoby jej "bardzo trudno żyć życiem felicjanki w Polsce". Surowo ocenia zwłaszcza sposób traktowania u nas młodych zakonnic: "wydaje mi się, że nie docenia się ich w pełni i szasta się nimi, przenosi z miejsca na miejsce, nie wsłuchuje się w to, co je boli. W pewnym sensie przestawia się siostry jak pionki na szachownicy. (...) Wiem, ile można by z tymi młodymi zrobić. Ale jest bojaźń przed przysyłaniem tych sióstr do nas, jest jakiś lęk, że je przemienimy na gorsze." W jej odczuciu w relacjach między polskimi siostrami jest za mało szczerości i zaufania: "w Polsce naprawdę trudno mi ocenić, czy to, co widzę, jest prawdą czy pozorem. W Kanadzie wiem, jak mnie nie znoszą, wiem, jak się na mnie złoszczą. Wszystko mi powiedzą prosto w oczy. A tu mi kwiatki dają, a ja nie wiem, co o mnie myślą." Jednak najbardziej dotyka ją sposób traktowania sióstr poza zgromadzeniem, szczególnie przez księży. "Z bólem serca muszę powiedzieć, że (...) w wielu wypadkach siostry są niedoceniane i używane raczej jako siła robocza. (...) Sam fakt pracy w kuchni czy w pralni w niczym nie przeszkadza naszemu charyzmatowi, ale jeśli są jakieś potrzeby ważniejsze w Kościele, to trzeba się nimi zająć. Jeżeli jakiś księżulek domaga się, by codziennie prać mu koszulę, to niech pomyśli, by zmieniał ją tak często, jak by sam sobie prał. Nie można sobie stwarzać potrzeb tylko dlatego, że ktoś inny za mnie to robi. (...) Na pewno bardziej uczuciowo podchodzimy do rzeczywistości i jeśli ktoś nas przygniata i poniża, to część sióstr myśli, że trzeba to wszystko przyjmować. Są to konsekwencje tego, że przez długi czas nie uczono sióstr odróżniać posłuszeństwa od bycia poniewieraną i tłamszoną."

Okazywanie siostrom braku szacunku przez księży jest, niestety, zjawiskiem dość powszechnym. "Nieraz księża, którzy uchodzą za bardzo otwartych, kulturalnych, świetnych duszpastersko, wobec sióstr zachowują się jak tyrani", zauważa o. Kozacki. Kilka miesięcy temu byłem świadkiem, jak ksiądz - właśnie taki "otwarty" i "kulturalny" - zbeształ siostrę za to, że nie dość ostrożnie podawała do stołu. Siostra zaś była nieostrożna, ponieważ ze strachu przed owym księdzem trzęsły jej się ręce... Mimo upływu czasu nie potrafię pozbyć się złego wrażenia, jakie zrobiła na mnie ta scena. "Przedstawiciele polskiego duchowieństwa, którzy widzą w zakonnicach równorzędnych partnerów w dziele budowania Królestwa Bożego, nie są zbyt liczni", uważa s. Alina Merdas RSCJ (Będę Ci grał na harfie, "W drodze" 3/1998) "Proboszczowie przez wieki przyzwyczaili się do traktowania ich jako parafiae adscriptae, trzeba było dłuższego okresu, by pojęli, że zakonnica ma prawo do czasu na modlitwę, do przebywania we wspólnocie i do zmęczenia." Autorka zwraca uwagę na istnienie "specyficznej mentalności kapłańskiej", która pozwala wypowiadać się o zakonnicach (a często o kobietach w ogóle) z lekceważeniem czy nawet niechęcią. Nic zatem dziwnego, że w jednej z pierwszych reakcji na omawiany wywiad - liście s. Miriam od Krzyża ("W drodze" jw.) - za sprawę "najbardziej potrzebującą jakiejś pozytywnej przemiany" uznano "stosunek kapłana do zakonnicy, szacunek dla niej samej i tego, co wnosi w naszej wspólnej służbie ludziom (w tym także jest obsługa księży, ale zakonnica nie jest przede wszystkim niskopłatną wygodną służącą) (...). Jest to ważne ze względów oczywistych - chodzi o ewangeliczne świadectwo wobec tych, do których jesteśmy posłani..." Równocześnie autorka listu stara się wyjaśnić, dlaczego siostry unikają zabierania głosu na ten temat: "Niemówienie nie musi być małodusznością. Może być świadomością swojego miejsca, miejsca ludzi ubogich, bez wpływów i znaczenia, z których zdaniem nikt się nie liczy. I pragnieniem pozostania na tym miejscu anawim w solidarności z tymi naszymi świeckimi braćmi, którzy niejednokrotnie odchodzą głęboko upokorzeni z kancelarii parafialnych (niektórych oczywiście!). Ponadto milczenie może być także pragnieniem zachowania siebie w pokoju i miłości, przerobienia wszystkiego na pozytyw - poprzez ofiarę, i próbą dotarcia właśnie drogą ofiary i modlitwy do serc. Wtedy, gdy nie dociera dobre słowo, uśmiech, praca, łza. Wiemy przecież, że przemiany zachowań nie da się wyegzekwować i nie o przemianę tą drogą nam chodzi. Trzeba dotrzeć do serca."

W tym samym numerze ukazały się też zainspirowane wywiadem refleksje s. Filipy Łowczynowskiej (Nowa wolność), dotyczące problemów występujących wewnątrz zgromadzeń. Autorka zwraca uwagę między innymi na znaczenie, jakie dla wzmocnienia więzi między siostrami mają momenty świętowania - spacery lub wspólne spotkania; "nie tworzymy tylko wspólnoty pracy", pisze, "nie chodzi o stworzenie dobrze prosperującego kombinatu, który na zewnątrz będzie się dobrze prezentował pod każdym względem". Nie ma wspólnot doskonałych, uważa siostra Filipa i cytuje słowa adhortacji Vita Consecrata: "od każdego oczekuje się nie tyle sukcesu, co raczej wysiłku wierności". A silne więzi pomagają w wypełnianiu ślubów. "Bolesne jest rozdwojenie, jakie przeżywa wiele sióstr, którym nakazano przeciwstawić własnej kobiecości mnóstwo zakazów i nakazów mających uchronić je od uchybień w dziedzinie czystości. (...) Ten ślub jest obarczony największym chyba bagażem negatywnych doświadczeń, a przecież Bóg, gdy powołuje, nie odbiera nam, nie odcina momentalnie tego, co niesie w sobie kobieca natura. (...) Ośmielę się powiedzieć - jeżeli nie ma się przyjaciół we wspólnocie, wśród sióstr oraz zaufania wobec przełożonych, nie ma szans na dobre przeżywanie ślubu czystości." Istotne jest również pełne oddanie się Jezusowi oraz stałe ponawianie raz dokonanego wyboru: "najnieszczęśliwsza siostra to ta, która dokonuje wyborów połowicznych, z marginesem".

W listach, jakie opublikowano na łamach miesięcznika "W drodze", nie zabrakło też głosów krytycznych. Zdaniem o. Gabriela Bartoszewskiego OFMCap (nr 4/1998) tekst wywiadu dowodzi, "że autorka, mimo iż doszła do stanowiska wikarii generalnej, niewiele wie o życiu zakonnym". Podobnego zdania jest s. Maria Immaculata Kowalska VSM (jw.): "Czytając wywiad, nie odniosłam wrażenia, żeby s. Celestyna była skłonna kierować swe kanadyjskie siostry do Jezusowej szkoły cichości i pokory (...). Natomiast polskie Felicjanki wzięły [sobie] do serca wołanie Jezusa i być może dlatego ustrzegły się, szczególnie po Soborze Watykańskim II, błędów, które popełniły na Zachodzie liczne zgromadzenia zakonne, co zaowocowało masowymi wystąpieniami i brakiem powołań. (...) Bóg im wystarczał i nie potrzebowały tęsknić za »spaniem pod namiotami« czy przebieraniem się w strój świecki, aby fascynować się pięknem przyrody. (...) Uważam, że słabe strony życia zakonnego, o których mówi s. Celestyna, wypływały z jakiegoś głębokiego kryzysu wiary w życiu Sióstr kanadyjskich, przez pryzmat którego s. Wikaria patrzy i ocenia polskie Siostry Felicjanki."

Listów podobnych w tonie musiało być więcej, skoro siostra Celestyna zdecydowała się napisać tekst, w którym wyjaśniła, "co naprawdę oznacza dla mnie być siostrą zakonną oraz jakie są najgłębsze nadzieje i aspiracje mego serca", przepraszając na wstępie "wszystkie siostry felicjanki, szczególnie w Polsce, za ból, który mogłam im zadać moimi wypowiedziami" (Nie jestem wycieraczką, nawet jeśli..., "W drodze" 6/1998). Bardzo trudno ten tekst streścić, ponieważ każde zdanie zostało w nim wielokrotnie rozważone, a słowa dobrane bardzo starannie. S. Celestyna wraca w nim do wątków poruszonych w wywiadzie, wyjaśniając, co to znaczy "być sobą" w przypadku zakonnicy, a następnie omawiając znaczenie poszczególnych ślubów - ubóstwa, czystości i posłuszeństwa - oraz ukazując sposób ich przeżywania we wspólnocie. Podobnie jak w wywiadzie, tak i tu porażające są szczerość i swoboda, z jaką autorka mówi o swoich doświadczeniach. Nie tylko nie potrafię streścić tego tekstu, ale z trudem przyszło mi wybranie jednego fragmentu:

"Jest ważne dla mnie, abym mogła stać bez osłony, bez zabezpieczenia przed Bogiem i przed innymi. (...) Pamiętam taką sytuację, kiedy na spotkaniu podczas weekendu wiele osób wyrażało swoje bóle i przykrości doznane od poprzednich przełożonych, kierując nieżyczliwe słowa do mnie, ich aktualnej przełożonej. Przy końcu spotkania poczułam się tak, jakbym była pobita i zraniona. Jedna z obecnych podeszła do mnie mówiąc, że z własnej winy cierpię te obelgi, gdyż pozwoliłam, by odnoszono się do mnie w ten sposób. Zrozumiałam wówczas, że pomimo cierpienia, którego doświadczyłam, powinnam pozostać bezbronna i wchłonąć gniew innych, nie przekazując go dalej. (...) Jak podaje św. Franciszek: »Kochaj tych, którzy sprawiają ci te trudności. I nie żądaj od nich czego innego, tylko tego, co Bóg da. I kochaj ich za to; i nie pragnij, aby byli lepszymi chrześcijanami« (...). Abym tak postępowała, nie mogę zapomnieć, że przede wszystkim jestem kobietą i muszę kochać jak kobieta. Muszę akceptować wszystkich, muszę ich ogarniać sercem, muszę pozwolić memu sercu, aby się rozszerzało, rozszerzało..."

 

WOJCIECH BONOWICZ, ur. 1967, poeta, krytyk literacki, członek redakcji "Znaku".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama