O zabijaniu zwierząt i jedzeniu mięsa

Z cyklu "Poszukiwania w wierze"

Człowiek zabija zwierzęta bez żadnych skrupułów, zadaje im też wiele cierpień. Twierdzi, że przyroda dana mu jest przez Boga do używania w sensie takim, jak się używa rzeczy martwych. Takie twierdzenia są dla mnie po prostu nielogiczne. Jeżeli Bóg jest miłością, nie może być obojętny na cierpienia żywych istot. Nie może być Jego wolą bezduszna eksploatacja czujących i cierpiących stworzeń przez człowieka. Mówił przecież, że im kto mniejszy, tym bardziej jest pod opieką, że trzeba będzie zdać sprawę z traktowania małych i słabych, i potrzebujących. Doszłam do wniosku, że nie powinnam już więcej jeść mięsa. Zastanawiam się nad tym, czy przykazanie „Nie zabijaj” nie rozciąga się również na zwierzęta.

Sądzę, że ważność poruszonego przez Panią tematu zwiększyła się w wyniku przemian cywilizacyjnych, jakie się dokonały na przestrzeni ostatnich kilku pokoleń. Dość sobie uprzytomnić, że nawet wśród ludności wiejskiej ginie dzisiaj poczucie zbratania z przyrodą i coraz bardziej zwycięża nastawienie czysto produkcyjne. Dawny rolnik lubił swoje świnki, które hodował przecież wyłącznie na mięso, i one lubiły jego. Z krową, która często była najważniejszą żywicielką rodziny, czy z koniem, bez którego nie dałoby się prowadzić gospodarstwa, rolnik czuł się zazwyczaj związany bardzo głęboko.

Nawet ludy łowieckie czuły się związane ze zwierzętami, na które polowały. Oto opis stosunku do zwierząt u Indian Cree: Ludzi i zwierzęta postrzegają oni „jako odmienne istoty żyjące w harmonii i we wzajemnym szacunku w świecie pełnym duchowych znaczeń. Człowiek zabija zwierzęta nie tylko dlatego, że jest dobrym strzelcem lub zręcznym traperem, ale przede wszystkim dlatego, że zwierzę pozwala mu się zabić. Jednakże zwierzę pozwala się zabić tylko wtedy, kiedy traktowane jest z szacunkiem, np. kiedy po zjedzeniu mięsa kości zwierzęcia zostają wrzucone do wody lub ukryte w dziupli drzewa, aby nie mogły się do nich dostać psy. W taki lub inny sposób można sobie zasłużyć na uznanie pana wszelkiej zwierzyny, Wielkiego Łosia czy Wielkiego Królika. Indianie Cree żyją w wielkiej harmonii ze zwierzętami, posługując się «systemem zarządzania», wynikającym z głębokiej więzi duchowej między człowiekiem a światem zwierzęcym” 1.

Zapewne nigdy jeszcze związek człowieka z przyrodą nie uległ tak daleko idącemu rozluźnieniu jak w naszych czasach. Zjawisko to ogarnia nawet ludzi mieszkających na wsi. W wielkich tuczarniach czy fermach zwierzęta dzisiaj nie są już hodowane, ale „produkowane”. Liczy się niemal wyłącznie to, ażeby jak najmniejszym kosztem osiągnęły jak największą wartość ekonomiczną. Podatność hodowanych zwierząt na ból i stresy oraz różne ich potrzeby są zauważane dopiero wówczas, kiedy to wpływa na rachunek ekonomiczny. Kiedy hoduje się setki zwierząt, jakaś zażyłość pomiędzy hodowcą a jego podopiecznymi stała się prawie niemożliwa, nawet jeśli hodowca jest człowiekiem wrażliwym. Wybudowaliśmy gigantyczne rzeźnie, do których zwierzęta są odwożone, jakby były tylko towarem, a ubój dokonywany w wymiarze masowym niebywale zwiększa ich lęk przed śmiercią oraz grozę samego uboju.

Z którego punktu by nie spojrzeć, ten nowy typ naszego stosunku do zwierząt budzi moralny niepokój i woła o uzdrowienie. Przede wszystkim nie wolno nam być obojętnymi na to, co zwierzęta czują i przeżywają. „Człowiek sprawiedliwy uznaje potrzeby swych bydląt — powiada słowo Boże — a serce nieprawych okrutne” (Prz 12,10). Zauważmy ponadto, że okrucieństwo nie tylko wobec ludzi, ale również wobec zwierząt nazywamy nieludzkością. Zatem bardzo głęboko nosimy w sobie przeświadczenie, że również niewłaściwy stosunek do zwierząt nas odczłowiecza i że samo nasze człowieczeństwo zobowiązuje nas do życzliwości wobec stworzeń od nas niższych. Zresztą nawet wdzięczność wobec Stwórcy domaga się od nas tego, żebyśmy starali się docenić współobecność zwierząt na naszej ziemi: bez nich samo życie człowieka na ziemi byłoby prawdopodobnie niemożliwe. Toteż trudno wątpić, że czysto eksploatatorskie traktowanie zwierząt oraz nieliczenie się z ich naturą bardzo Stwórcę obraża.

Z drugiej jednak strony, etyka chrześcijańska — jak wiadomo — nie zabrania zabijania zwierząt ani jedzenia ich mięsa. Stwierdzenie to domaga się jednak natychmiast dwóch dopowiedzeń. Po pierwsze, pozwolenie na jedzenie mięsa otrzymał człowiek dopiero po grzechu pierworodnym (Rdz 9,2n). Jak to pięknie formułuje polska Encyklopedia kościelna sprzed stu lat, „według porządku, pierwotnie danego przez Stwórcę, zarówno świat zwierzęcy, jak i człowiek miał się żywić rzeczami roślinnymi. Zwierzęta miały się żywić trawami, człowiek owocami drzew i krzewów (Rdz 1,29n). Stworzenie miało na celu mnożenie i doskonalenie życia, a nie jego niszczenie. Zabijanie istot żyjących przez inne istoty żyjące celem pożywania z nich mięsa sprzeciwiało się przeznaczeniu stworzenia w jego stanie pierwotnym, i w ogóle nie zgadzało się z pokojem i harmonią, jaka obejmowała i uszczęśliwiała wszystkie istoty przed upadkiem pierwszych ludzi. Dopiero po upadku grzechowym, a zwłaszcza po potopie, człowiek otrzymuje pozwolenie używania także pokarmów mięsnych obok roślinnych” (t. 20, s. 161).

Św. Tomasz z Akwinu († 1274) — który, chociaż sam, tak jak wszyscy ówcześni zakonnicy, był wegetarianinem, nigdy jednak wegetarianizmu nie propagował — tak pisze na ten temat: „Przed potopem ludzie spożywali rośliny oraz inne płody ziemi. Natomiast jedzenie mięsa zostało wprowadzone po potopie, jak o tym czytamy w Rdz 9,3. Otóż było tak dlatego, iż życie proste poprzestaje na pożywieniu z płodów ziemi, jemy zaś mięso z szukania rozkoszy oraz ciekawości życia. Ziemia bowiem sama z siebie rodzi rośliny, albo wystarczy niewielki wysiłek, aby urodziła obfitość płodów. Natomiast zwierzęta wymagają uciążliwej hodowli albo trzeba je upolować” (Suma teologiczna, 1—2 q.102 a.6 ad 2). Dzisiejsi propagatorzy wegetarianizmu zwracają uwagę na to, jak wielkie obszary ziemi przeznaczamy dzisiaj na paszę dla zwierząt rzeźnych, podczas gdy ziemia ta mogłaby rodzić pokarm dla ludzi.

Po wtóre, duchowość chrześcijańska zawsze bardzo wysoko ceniła sobie powstrzymywanie się zarówno od jedzenia mięsa, jak od jakiegokolwiek zabijania. Wśród wielkich chrześcijan znajdziemy również takich, którzy zasadę niezabijania starali się realizować w sposób absolutny. Ograniczę się do przykładów, jakie pozostawili po sobie sami tylko święci dominikańscy. Taki św. Marcin de Porres († 1639) — znany jako założyciel pierwszego w świecie schroniska dla bezdomnych zwierząt, jakby mało mu było niezwykłego wręcz zaangażowania w dzieła miłosierdzia wobec ludzi — otrzymał kiedyś od przeora polecenie rozsypania trutki na szczury. Nie mogąc przekonać przeora, że szczury też chciałyby żyć, zmartwiony idzie do szczurów i powiada im tak: „Kochane szczury, napsociłyście w naszym klasztorze i przeor kazał mi podrzucić wam trutki. Dlatego naprawdę idźcie stąd, poszukajcie sobie takiego miejsca, gdzie nie będziecie nikomu przeszkadzały”. Szczury podobno usłuchały Marcina i same opuściły teren klasztoru, a zdumiony przeor zwolnił Marcina z obowiązku wykonania polecenia.

I jeszcze jedna taka opowieść, która ludziom nazbyt trzeźwym wyda się obrazą zdrowego rozsądku: W pustelni św. Róży z Limy († 1617) „aż huczało od brzęczenia komarów, a jednak żaden z nich nie napastował Róży, lecz oszczędziły ją, jak gdyby się do tego zobowiązały. Kiedy ktoś tam przychodził, natychmiast cały rój rzucał się do ataku. Nieproszone chmary siadały na twarz i ręce, jednego odpędzonego zastępowały cztery następne, a który mógł, ciągnął krew i pozostawiał ślad po ukąszeniu. Dziwiono się, że Róża może spędzać całe dni w samym środku tej egipskiej plagi. Jeszcze więcej zdumiewano się tym, że jej twarz i ręce nie noszą żadnych śladów po ukąszeniu. Dziewica z uśmiechem odpowiadała: «Weszłam w przyjaźń z komarami i umówiłam się z nimi, że nie będziemy się wzajemnie krzywdzić. Postanowiliśmy, że nie tylko będziemy w zgodzie przebywać pod jednym dachem, ale że one w miarę sił będę mnie wspierać w wychwalaniu Boga». Raz pewna zakonnica, która ją odwiedziła w pustelni, broniąc się przed natarczywością komarów, zabiła jednego. «Co czynisz, siostro — powiada Róża — moich gości zabijasz?» «Popatrz — mówi tamta — ile mojej krwi wypił ten komar!» Na co Róża: «Przecież nic się nie stało, że odrobinką krwi nakarmiło się to stworzonko! Stwórca tyle razy karmi nas swoją krwią! Ale jeśli na przyszłość zostawisz moje komary w spokoju, przyrzekam ci, że i one będą żyć z tobą w zgodzie». I stało się tak”.

Nie wiem, czy są to opisy tylko symboliczne, czy może faktycznie nawet komary potrafią rozpoznać prawdziwą życzliwość człowieka. Wiem natomiast, że mnie oraz wielu innym ludziom nawiązanie tak głębokiego kontaktu ze szkodnikami się nie udaje i muszę uznać prawo człowieka do zabijania wszy, moli czy szczurów. Sądzę tylko, że prawo to wypływa nie z tego, że człowiek jest panem stworzeń niższych od siebie, ale raczej z tego, że w znacznej mierze przestał nim być wskutek grzechu, nie przestając jednak być osobą, której sens życia jest nieporównanie większy niż zwierząt. Dopiero grzech sprowadził na człowieka sytuację, że stworzenia niższe mogą mu zagrażać i szkodzić, do zaspokojenia zaś swojego głodu człowiek — zwłaszcza w niektórych okolicznościach — potrzebuje mięsa zwierząt. Nie mogę jednak ukrywać, że w duszy gratuluję człowiekowi, który stara się nie zabijać nawet moli i zdecydował się nie jeść mięsa (jeśli tylko nie manifestuje w ten sposób jakiegoś fałszywego dogmatu ani nie pobudza go to do pychy i do potępiania innych).

Osobiście nie jestem wegetarianinem, choć być może nim zostanę. Ale nawet gdybym był skrajnym wegetarianinem, nie umiałbym powiedzieć marnego słowa przeciwko Indianom kanadyjskim, Eskimosom czy Sybirakom, którzy się żywią prawie wyłącznie mięsem. A wobec tego nie umiałbym potępić nikogo za to tylko, że nie jest wegetarianinem. Nie sądzę też, żeby samo przejście na jarską dietę albo czynna działalność w Towarzystwie Przyjaciół Zwierząt czyniła człowieka mniej grzesznym albo bliższym Bogu. Szersze wyjaśnienie tego stanowiska umieściłem w tekście pt. „Stosunek do zwierząt”, który znajduje się w mojej książce Szukającym drogi.

W środowiskach wegetariańskich twierdzi się niekiedy, że przykazanie „Nie zabijaj” rozciąga się również na zwierzęta. Słychać nawet pretensje pod adresem Kościoła, że nie ogłosi autorytatywnie takiej właśnie interpretacji piątego przykazania. Otóż przykazanie to, w swoim literalnym brzmieniu, nie obejmowało nawet zabijania na wojnie ani wymierzania kary śmierci — te bowiem akty język hebrajski określa słowami haraghemit, podczas gdy w piątym przykazaniu użyto słowa rasah, co odpowiada mniej więcej naszemu słowu „zamordować”. Przykazanie to wspaniale pogłębił Pan Jezus, ale nie można mieć wątpliwości co do tego, że odnosił je tylko do ludzi: „Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj!; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi” (Mt 5,21n).

Owszem, nie umiem sobie wyobrazić (proszę jednak zauważyć, że ja tutaj niczego nie twierdzę, ja tylko nie umiem sobie wyobrazić), żeby Pan Jezus zabił w swoim życiu choćby jedną muszkę. On jednak jest Synem Bożym i w najdosłowniejszym znaczeniu Panem całego stworzenia. My zaś jesteśmy grzesznikami, którzy częściowo utraciliśmy nawet to uczestnictwo w panowaniu nad przyrodą, do jakiego zostaliśmy przez Stwórcę uzdolnieni i powołani. Toteż mogę podziwiać kogoś za to, że stara się nie jeść mięsa, a swoją życzliwością ogarnia nawet pchły, pod warunkiem jednak, że nie uważa się on z tego powodu za lepszego od innych ani nie wmawia innym arbitralnie, jakoby tego wymagało od nas Boże przykazanie. I dopiero pod tymi dwoma warunkami jestem w stanie taką postawę oraz jej propagowanie uznać za pracę na rzecz odzyskiwania naszego panowania nad przyrodą.

Jestem bowiem chrześcijaninem i wierzę, że „Królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość i pokój, i radość w Duchu Świętym” (Rz 14,17). Otóż warto zauważyć, że te właśnie słowa Apostoł Paweł napisał nie w związku z rozróżnianiem zwierząt na czyste i nieczyste, co kontynuowali niektórzy chrześcijanie pochodzenia żydowskiego, ale w odpowiedzi na jakieś tendencje wegetariańskie, które się pojawiły we wspólnocie chrześcijan rzymskich. Na ile, wczytując się w czternasty rozdział Listu do Rzymian, możemy zrekonstruować tamtą sytuację, zapewne owi wegetarianie zaczęli potępiać jedzenie mięsa przez pozostałych chrześcijan i z tego powodu Apostoł ich uznał za słabych w wierze. Żeby więc zażegnać niepokój, jaki owi wegetarianie wprowadzili do wspólnoty, św. Paweł wezwał obie strony do wzajemnej tolerancji, jedzących zaś mięso do ustępstw: „Jeden jest zdania, że można jeść wszystko, drugi — słaby — jada tylko jarzyny. Ten, kto jada [wszystko], niech nie pogardza tym, który nie jada, a ten, który nie jada, niech nie potępia tego, który jada; bo Bóg go łaskawie przygarnął. Kim jesteś ty, co się odważasz sądzić cudzego sługę? (...) Nie burz dzieła Bożego ze względu na pokarmy! Wprawdzie każda rzecz jest czysta, stałaby się jednak zła, jeśli człowiek, spożywając ją, dawał przez to zgorszenie. Dobrą jest rzeczą nie jeść mięsa i nie pić wina, i nie czynić niczego, co twego brata razi” (Rz 14,2—4.20n).

Faktem jest, że w ciągu całego swego istnienia Kościół zachował trwały szacunek dla wegetarianizmu, ale zarazem odrzucał wszelkie próby potępienia lub duchowego dyskryminowania ludzi jedzących mięso. Wobec takich prób Kościół potrafił zająć stanowisko bardzo zdecydowane. „Każdy — orzeka w roku 340 synod w Gangra — kto potępia tego, który w pobożności i z wiarą spożywa mięso (...) i uważa go z tego powodu za pozbawionego nadziei na zbawienie, niech będzie wyłączony z Kościoła” (kan. 2). Toteż reguły zakonne, które nakazywały wszystkim zakonnikom całkowite powstrzymywanie się od mięsa, dopuszczały zazwyczaj dwa wyjątki: wolno było jeść mięso w chorobie oraz poza klasztorem. „Ażeby nie być uciążliwym dla gospodarzy” — wyjaśnia kapituła generalna dominikanów w roku 1249, a za nią kolejne ustawy zakonne aż po pierwszą połowę obecnego stulecia.

To prawda, że wegetarianizm chrześcijański uzasadniano często raczej względami ascetycznymi niż ideą szukania przez nas pojednania ze zwierzętami i z całą przyrodą. Komuś skłonnemu do upadków cielesnych — mówi św. Tomasz w Wykładzie Listu do Rzymian (nr 1088) — „należy radzić, by spożywał jarzyny, czyli pokarmy chude i mizerne, które nie wzmacniają wad, oraz aby się powstrzymywał od tych pokarmów, które pobudzają grzeszny popęd”.

Jednak idea pojednania ze stworzeniami, dla których człowiek powinien być panem, obecna była co najmniej w zbiorowej podświadomości. Jeśli na przykład w posty piątkowe dopuszczano jedzenia ryb, jednym z tego powodów mogła być intuicja, że u ryb zdolność do przeżywania bólu jest znacznie mniejsza niż u zwierząt żyjących na ziemi. Podobną intuicją mógł się kierować św. Benedykt († 548), kiedy w swojej Regule (39,11) zakazywał mnichom „jedzenia mięsa zwierząt czworonożnych” — sądząc zapewne (czy słusznie?), że kury i gęsi, znacznie uboższe psychicznie, mniej przeżywają zgrozę zabijania. Natomiast obowiązujący niegdyś wszystkich chrześcijan zakaz spożywania w okresie Wielkiego Postu nie tylko wszelkiego mięsa, ale również jaj i nabiału, już całkiem wyraźnie bywał uzasadniony ideą tęsknoty za utraconą harmonią z przyrodą, jaka panowała w raju: w okresie Wielkiego Postu — wyjaśnia Synod Trullański z roku 692 — należy „powstrzymywać się od wszystkiego, co jest zabijane, a także od jaj i nabiału, które stanowią owoc i produkt tego, od czego się powstrzymujemy” (kan. 56).

Cała ta tradycja wegetarianizmu chrześcijańskiego niewątpliwie zasługuje na odnowienie i ożywienie we współczesnym Kościele. W ciągu ostatnich czterech — pięciu pokoleń zaszły bowiem w społeczeństwach chrześcijańskich dwa zjawiska bardzo niepokojące. Po pierwsze, ogólne spożycie mięsa wzrosło wielokrotnie, a stało się to w wyniku zastępowania hodowli zwierząt ich „produkcją” (na negatywne aspekty tej przemiany zwróciłem uwagę na początku tego listu). Po wtóre, praktycznie przestaliśmy pościć, i to nawet w okresie Wielkiego Postu. Może dopiero w naszym pokoleniu dokonuje się jakieś przebudzenie pod tym względem, zwłaszcza za sprawą różnych ruchów charyzmatycznych. Wciąż jednak daleko do tego, żeby przebudzenie to ogarnęło cały Kościół albo przynajmniej całe duchowieństwo.

Zarazem jednak trzeba sobie uprzytomnić, że wegetarianizm bywa wyrazem i nośnikiem idei, nie dających się pogodzić z wiarą chrześcijańską. Często na przykład bywał motywowany wiarą w reinkarnację. Tak argumentuje już Owidiusz w słynnym fragmencie piętnastej księgi Przemian, w którym nawołuje do radykalnego zaprzestania uboju zwierząt i spożywania mięsa. Pisarzy chrześcijańskich zachęcało to niekiedy do zgryźliwych uwag, że niejeden poganin „musi się od potraw mięsnych wstrzymać, żeby przypadkiem w pieczeni wołowej nie zjeść jakiegoś swego pradziada” (Tertulian, Apologetyk 48; dzieło napisane pod koniec II wieku). Z kolei św. Augustyn († 430) z ironią zapytywał tych, którzy powodowani wiarą w wędrówkę dusz powstrzymują się od jedzenia mięsa, dlaczego nie modlą się za dusze zwierząt, aby nie musiały już błąkać się po następnych ciałach (Przeciw Faustowi 16,6).

Św. Augustyn polemizował przede wszystkim z wegetarianizmem manichejczyków, który stanowi odrębny problem, gdyż łączyła się z nim niezwykle skomplikowana gnoza na temat pokarmów. Mianowicie manichejczycy wierzyli, że nasza ziemia jest pomieszaniem elementów dobra i zła, w taki jednak sposób, że te pierwsze są uwięzione w tych drugich. Otóż pierwiastki dobra wydobywają się z ziemi za pośrednictwem roślin. Żeby jednak mogły wznieść się ku niebu, jarzyna czy owoc muszą zostać zjedzone przez pobożnego manichejczyka, w którego ciele owe pierwiastki duchowe się uwalniają i wzlatują ku niebu. Kiedy bowiem zjada je kto inny, zawarte w jarskim jedzeniu pierwiastki dobra wplątują się w jakieś następne uzależnienia od materii, a to z powodu zbrukanej duszy owego człowieka. Inaczej mówiąc, filtr destylujący pierwiastki dobra (czyli ciało jedzącego) jest wówczas zatkany. I jak to zwykle z filtrami bywa, ciała zarówno ludzi, jak zwierząt przepełnione są paskudztwami, jakie się w nich zatrzymały — w tym przypadku byłyby to paskudztwa wręcz metafizyczne. Otóż jedząc mięso — mówili manichejczycy — całe to paskudztwo człowiek wchłania w siebie. I jak się wydaje, nie litość dla zwierząt, ale właśnie lęk przed wchłanianiem w siebie owego metafizycznego paskudztwa, jakie jest rzekomo zawarte w mięsie, był decydującym powodem manichejskiego wegetarianizmu. Z tego też powodu manichejczycy potępiali małżeństwo oraz prokreację, wierzyli bowiem, że tylko poprzez powstrzymanie się od rodzenia dzieci można przerwać wchodzenie dusz w okropną niewolę ciała.

Piszę o tym tak szczegółowo (podstawowym źródłem jest tu dla mnie dziełko św. Augustyna pt. Obyczaje manichejczyków), bo inaczej trudno by było zrozumieć, dlaczego starożytny Kościół wypowiadał tak ostre potępienia przeciwko takiemu celibatowi i takim postom od mięsa, jakie są podejmowane „nie dla trudu wstrzemięźliwości, lecz z pogardy dla stworzenia Bożego” (Kanony apostolskie, kan. 51). Synod w Ancyrze z roku 314 ustanawia nawet test antymanichejski dla duchownych, którzy są wegetarianami: „duchowni, którzy powstrzymują się od mięsa, mają je raz spożyć, a potem, jeśli zechcą, mogą się nadal powstrzymywać. A jeśli się do tego nie zastosują, tak że nie zechcą spożywać jarzyn gotowanych z mięsem, niech będą pozbawieni swej godności” (kan. 14). Podobny test zarządził synod w Bradze z roku 561.

A wracając do św. Augustyna, sądzę, że miał on prawo ironizować, że dla manichejczyków żołądek jest głównym narzędziem wybawienia świata od zła. Pytał ich też, jak to się dzieje, że gnój ze zwierząt — czyli paskudztwo, jakiego już nawet „paskudne” ciała zwierząt nie chcą w sobie nosić — tak dobrze wpływa na wzrost roślin, czyli (jak twierdzą manichejczycy) na wydobywanie się z ziemi pierwiastków dobra. Co jednak jest szczególnie interesujące dla naszego tematu, wielokrotnie zarzucał manichejczykom, że ich wegetarianizm prowadzi do bezduszności wobec bliźnich. Mianowicie dogmaty manichejczyków zakazywały im podawać jedzenie ludziom uznanym za duchowo brudnych, gdyż wplątywałoby to zawarte w tym jedzeniu pierwiastki dobra w dalszą niewolę.

Zarzut ten powtarzał Augustyn wielokrotnie, tutaj zacytujmy jego Objaśnienia Psalmów: Manichejczyk „chleba nie poda żebrakowi. Pytasz: dlaczego? Ażeby tego życia, jakie jest w chlebie, a o którym mówią, że jest to życie członków Boga i substancja boska, nie otrzymał żebrak i nie skrępował jej w ciele. A wy, dlaczego jecie? Czy nie macie ciała? Ale my, powiadają, jesteśmy oświeceni przez wiarę i jesteśmy manichejczykami, toteż naszymi modlitwami i śpiewem psalmów — ponieważ jesteśmy wybrani — oczyszczamy życie zawarte w owym chlebie i przekazujemy je do skarbców niebieskich. Oto jacy są ci wybrańcy, którzy nie potrzebują zbawienia od Boga, ale sami mają być zbawicielami Boga! (...) Nie podzieli się bułką z żebrakiem, ponieważ w niej będzie płakała cząstka Boga. Zatem żebrak niech umiera z głodu! Fałszywa litość w stosunku do bułki sprawia, żeś prawdziwym zabójcą człowieka!” (140,12)

Czy współczesny wegetarianizm i współczesna miłość dla zwierząt wolne są od analogicznych aberracji? Ze strony tzw. zwykłych ludzi często słychać prześmiechy, że komuś „odbiła szajba na punkcie zwierząt”, albo ogólne zarzuty, że zbytnie przejmowanie się losem zwierząt zamyka człowieka na potrzeby bliźnich. Sądzę, że za pomocą takich zarzutów próbujemy zagłuszać swoje wyrzuty sumienia. Zarazem jednak nie należy wykluczać tego, że w zarzutach tych może się znajdować ziarno prawdy. Również wielcy przyjaciele zwierząt zwracają na to uwagę. „Z dwojga złego — pisał Adolf Dygasiński w Nędzarzach życia — nie wiadomo, co jest gorsze: okrucieństwo względem zwierząt, czy ckliwy sentymentalizm dla jakiegoś żolka. Uczucie oburzenia wywołuje w nas okrucieństwo ludzkie w obcowaniu ze zwierzętami. Ale prawdziwie wstrętnym i naturze przeciwnym jest poświęcanie psom tych uczuć, do których jedni ludzie tylko mają prawo. Nie zapominajmy nigdy o jednej rzeczy, gdy stajemy w obronie zwierząt — mianowicie też: że człowiek nie może celów swego życia poświęcać dla psów, kotów, itd. On powinien tylko piastować swą ludzką godność w obcowaniu ze zwierzętami”.

Skoro już cytuję Dygasińskiego, warto przypomnieć, jak trzeźwo widział on nasze obowiązki względem zwierząt oraz nasze skandaliczne okrucieństwo wobec nich, niekiedy nawet bezwiedne: „Dziełem prawdziwie godnym człowieka jest otoczyć się zwierzętami, zaspokajać — o ile można — ich potrzeby, poznawać je, lubić, współczuć z nimi, wspierać je swoim wyższym rozumem w sposób właściwy. Prawdziwy monarcha musi być dobrym ojcem, lecz nie przeklinanym tyranem. Chroniąc się przed nami w popłochu, zwierzęta wyrażają nie tylko swój strach przed człowiekiem, ale i wstręt, jaki mają do ludzi. Człowiek jest w mocy zwiększyć sumę szczęścia na świecie; ma on to nawet obowiązek uczynić — a zwiększa sumę niedoli, ponieważ rządzi jak srogi tyran: więzi, zabija, dręczy. (...) Nie mamy nic przeciwko temu, że człowiek musi tępić różnych szkodników, zakradających się do jego obory i kurnika. Zwracamy tylko uwagę, że istota tak potężna pod każdym względem okazuje się być nierozumną i mało szlachetną względem stworzeń, pozostających w jej niewoli. Za brak rozumu uważamy nieznajomość życia zwierząt i rozszerzanie o nich dziwnych plotek, brakiem zaś szlachetności nazywamy uczucia nienawiści i fanatyzm prześladowania zwierząt, które nic a nic nie są temu winne, że je przyroda zwierzętami uczyniła. Każde zwierzę godne jest tego, aby je poznać; ani jedno zaś nie zasługuje na to, aby je nienawidzić i z nienawiścią prześladować. Interesa czysto ludzkiej moralności wymagają, ażebyśmy pod obu względami wznieśli się wyżej, niż to obecnie ma miejsce”.

 

1 K. Valaskis i inni, Propozycje dla przyszłości. Społeczeństwo konserwacyjne, Warszawa 1988, PIW, s. 237.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama