Rzekomy rygoryzm katolickiej etyki seksualnej

Z cyklu "Poszukiwania w wierze"

Wiem, że wybujały seks przynosi szkody, ale tłumiony również nie mniejsze szkody przynosi. Natura dała nam (a właściwie Bóg) ten popęd tak jak inne i trzeba go niestety uwzględniać, a nie zwalczać. Można temperować, kształtować, ale nie widzieć w nim przyczynę rozłamu z Bogiem! Buntuję się i nie zgadzam się, że mam grzech, ale się spowiadam, bo tak przewidują normy Kościoła. Mówi się, że przeciwko szóstemu przykazaniu nie ma grzechów lekkich, lecz tylko śmiertelne, z utratą przyjaźni i łaski Boga.

Seks nie przesłania mi świata, ale skoro już dojdzie do niego, chciałabym mieć satysfakcję. To nie jest pogoń za rozkoszą, ale potrzeba odprężenia, wyrównania napięcia. Mąż stara się bardzo, jednak z pewnych powodów, nie od niego i nie ode mnie zależnych, czasem zostawi mnie „w pół drogi”. Najlepiej nie zaczynać, skoro ma być tak — ale dla męża nie mam prawa myśleć tylko o tym, co dla mnie byłoby lepiej. Szczera rozmowa nic tu nie da, najwyżej zepsuje nasze pożycie, bo zaciąży świadomość przeszkody. Zresztą mąż daje tyle dobrej woli, nie chcę przeciągać struny. Ale koniec końców zostaję ze swoim problemem, pozostawiana „w pół drogi”, czasem bardzo niewiele trzeba. Ratuję się tzw. onanizmem, samozadowoleniem, bo kiedyś muszę szczytować, nie mogę ciągle w pół drogi zostawać. To się nawarstwia, a tak... problem znika.

Nie mam wyrzutów sumienia względem męża. Kocham go i szanuję. Wiem, że bardzo chce naszego wspólnego szczęścia. Nie on jest winien i nie ja. Pozostaje tylko problem, że dla Kościoła miłość tzw. autonomiczna nie istnieje. Ja wiem, że to jest niebezpieczne, bo może przerodzić się w samowystarczalność, egoizm, zboczenie czy jeszcze coś. Wszakże czasem balansowanie na granicy niebezpieczeństwa wydaje mi się lepsze od bierności i zaniechania.

Spróbuję rzucić parę uwag ogólnych, które być może pomogą Pani spojrzeć na nowo na swój konkretny problem. Najpierw dwa słowa na temat argumentu podnoszonego niekiedy przez ludzi, którzy pragną żyć w zgodzie z szóstym przykazaniem, ale jakoś to im nie wychodzi. Przecież to sam Pan Bóg — powiadają — wyposażył nas w popęd seksualny! Otóż warto zauważyć, że popęd seksualny a jego nieuporządkowanie to dwie gruntownie różne sprawy.

Zobaczymy to na przykładzie innego popędu, mianowicie instynktu samozachowawczego. Wyobraźmy sobie, że sumienie wyrzucało mi bardzo moje zachowanie w kolejce po mięso czy w zdobywaniu wolnych miejsc w pociągu, albo w ubieganiu się o większy udział w rozdzielanej premii. Niezadowolony z samego siebie postanawiam sobie solennie: na przyszły raz w podobnej sytuacji zachowam się jak człowiek! Przychodzi następny raz, a ja znowu zachowuję się w sposób, którego sam przed sobą się wstydzę. Czyż powiem sobie wówczas: To nie moja wina! To sam Bóg wyposażył mnie w popęd samozachowawczy, nakazujący mi troszczyć się o moje potrzeby!

Nie, tak nie powiem, raczej rozpocznę poważną pracę nad sobą, aby potężny — całe szczęście, że potężny — popęd samozachowawczy poddawać sobie, stawać się jego panem. Zapewne jeszcze niejeden raz wyjdzie ze mnie moja słabość, po wielekroć przekonam się, że grzech ogarnął mnie bardzo głęboko i nie wykorzeni się go całkowicie za pomocą najlepszych nawet postanowień. Zarazem do dwóch postaw będę się starał bezwzględnie w sobie nie dopuścić. Po pierwsze, nigdy nie będę sobie wmawiał, że egoizm jest dla człowieka czymś naturalnym. Po wtóre, moja słabość nigdy nie stanie się przyczyną ciężkiej krzywdy zadanej bliźniemu. Będzie natomiast moim nieustannym pragnieniem, żeby rosła we mnie bezinteresowna miłość do innych, żeby Bóg uzdolnił mnie do takiej miłości, która dorówna instynktowi samozachowawczemu lub będzie od niego większa.

Gdyby całkowity porządek w sferze seksualnej był łatwy do osiągnięcia, prawo Boże obowiązujące w tej dziedzinie zapewne uznawano by powszechnie. Stawia ono bowiem cele, do których dusza człowiecza dosłownie się wyrywa. Cóż piękniejszego, niż być w pełni panem samego siebie, popędy uczynić doskonale posłusznymi sługami miłości i uszanować w pełni ich fundamentalną celowość? Dopiero gdy okazuje się, że w realizowaniu tego programu trzeba pokonywać swoją grzeszność i zaznawać różnych goryczy, jakie wynikają z naszej słabości, wielu ludzi odrzuca prawo Boże i tłumaczy sobie, że ponieważ popęd seksualny stanowi cząstkę naszej natury, więc należy okazywać mu posłuszeństwo. A przecież popęd seksualny a jego nieuporządkowanie to naprawdę dwie gruntownie różne sprawy.

Co osiąga człowiek, który choć grzeszny, stara się liczyć z prawem Bożym? Owszem, niejeden raz przyjdzie mu wstydzić się przed Panem Bogiem z powodu swojej słabości, ale nie będzie przynajmniej zła nazywał dobrem, nie będzie naturą usprawiedliwiał swojego nieuporządkowania. Przeciwnie, taki człowiek stara się, jak umie, sprostać wymogom Bożym, nawet jeśli wydają się one przekraczać jego możliwości. Bo rozumie, że sytuacji obecnej nie da się zatrzymać: albo będzie w nim wzrastało nieuporządkowanie, albo będzie się dokonywał proces powrotu do porządku. Ponieważ człowiek taki szuka na ogół pomocy nadprzyrodzonej — przez modlitwę, sakramenty oraz inne czyny wiary — można ufać, że Pan Bóg, mimo całej jego obecnej słabości, uchroni go przynajmniej od grzechu ciężkiego.

Właśnie, jak to jest z grzechem ciężkim w dziedzinie szóstego przykazania? Grzech ciężki, czyli śmiertelny jest to świadome i dobrowolne przekroczenie prawa Bożego w rzeczy ważnej. Zatem nie są grzechem ciężkim te wszystkie przejawy nieporządku w doświadczaniu naszej płciowości, które nie są w pełni świadome i dobrowolne. Faktem jest jednak, że niezgodnie z porządkiem moralnym pożądania i zachowania seksualne, które człowiek podejmuje świadomie i dobrowolnie, nauka katolicka rozpoznaje jako grzechy ciężkie. Z jednym ważnym wyjątkiem, o czym za chwilę.

Dlaczego tak ostro? Któż z nas nie spotkał się ze zdziwieniem, jakie na temat tej postawy Kościoła wyrażali ludzie wcale do niego nie uprzedzeni? Któż z nas nie słyszał szyderstw, do jakich nauka ta pobudzała ludzi nie lubiących Kościoła? Albo żalów formułowanych przez tych, którzy chcieliby być jego wiernymi synami? Katolicką etykę seksualną dość powszechnie uważa się za rygorystyczną. Uważam, że niesłusznie.

Bo cóż to takiego jest rygoryzm? Przez rygoryzm rozumiem utrudnianie życia za pomocą niepotrzebnych przepisów, a także stawianie przepisu ponad człowiekiem, wierność przepisowi, skądinąd pożytecznemu, również w takich przypadkach, kiedy nie broni on już żadnego dobra, a nawet wówczas kiedy jego przestrzeganie przyniesie szkodę.

Jednak nie nazwiemy rygoryzmem nakładania przepisów, choćby uciążliwych, które mają niewątpliwy sens. I tak chirurg, a nawet dentysta, mają ścisły obowiązek starannego umycia rąk przed przystąpieniem do zabiegu. Pilot czy saper, i w ogóle każdy, kto obsługuje jakiekolwiek wysoce skomplikowane lub niebezpieczne urządzenia, musi z całą skrupulatnością podporządkować się drobiazgowo ustalonym zasadom postępowania. Ba, także pracownikowi wylęgarni kurcząt nie wolno pozwolić sobie na dowolność przy ustalaniu temperatury w inkubatorze. Nawet jeśli tego rodzaju wymagania niekiedy nazywamy rygorystycznymi, to w każdym razie nie jest to rygoryzm jałowy i bezduszny. Wręcz przeciwnie, właśnie pedantyczne przepisy pozwalają w takich sytuacjach osiągnąć pożądane dobro i chronią przed szkodą, niekiedy nawet przed katastrofą.

Otóż celowość zasad moralnych, porządkujących przeżywanie naszej seksualności, dotyczy dobra szczególnie wielkiego. Chodzi przecież o porządek w tym wymiarze naszego człowieczeństwa, w którym poczynają się nowi ludzie. Warto zauważyć, że cały rzekomy rygoryzm katolickiej etyki seksualnej ma swoje źródło w bardzo wysokim myśleniu o człowieku i o jego godności. My, chrześcijanie, wierzymy, że człowiek jest osobą, kimś niepowtarzalnym, przyszłym dziedzicem życia wiecznego. Toteż nasza płciowość stanowi świadectwo niewiarygodnego wręcz zaufania, jakie nam okazuje Stwórca: oto ja mogę stać się ojcem lub matką nowego człowieka, niepowtarzalnej osoby, godnej miłości samego Boga, miłości posuwającej się aż do Wcielenia i Krzyża!

Nie będę rozwijał tych intuicji, bo list niniejszy nie może być zanadto obszerny, a są to rzeczy na ogół znane. Zwrócę tylko uwagę na to, że większa świadomość tego — jeśli się tak można wyrazić — sakralnego charakteru ludzkiej płciowości może istotnie dopomóc w pracy nad uporządkowaniem w sobie tej dziedziny. Dla wielu małżonków i rodziców najbardziej skutecznym argumentem, który przekonuje ich do pełnego realizowania w swoim pożyciu zasad etyki katolickiej, jest myśl następująca: „Naszym dzieciom należy się to, żeby miały czystych rodziców!”

Liczni zaś ludzie może nie buntowaliby się przeciwko tym zasadom, gdyby uświadomili sobie bardziej rzecz przecież oczywistą: że w tej dziedzinie ujawniają się szczególnie wyraźnie nasze skłonności do posługiwania się drugim człowiekiem oraz nasza gotowość do nieszanowania samego siebie. A wobec tego szacunek dla osoby — swojej i bliźniego — w doświadczaniu własnej płciowości kształtuje istotnie moją miłość bliźniego. Pan Jezus powiada: „Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa” (Mt 5,28). Otóż z pewnością nie jest On rygorystą, tylko dla naszego dobra chce w nas oczyścić źródła miłości bliźniego.

Przypatrzmy się dokładniej temu słowu Pana Jezusa. Obraz Chrystusa, nakładającego wędzidło na nasz nieuporządkowany popęd, nakazującego tłumić spontaniczne odruchy, pomimo napięć, które się mogą z tego powodu nawarstwiać w człowieku — zupełnie nie odpowiada prawdziwemu Chrystusowi, który się nam objawia w Ewangelii. Co zatem znaczą te Jego słowa: „Każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już w swoim sercu dopuścił się cudzołóstwa”? Bo owszem, jest w tych słowach zakaz, ale jako coś pomocniczego i tymczasowego. Logika tej wypowiedzi zmierza do ukształtowania w człowieku takiego szacunku dla drugiej osoby i dla samego siebie, że zachowanie niegodne coraz bardziej będzie schodziło z pola naszej wyobraźni, a nawet — odważę się powiedzieć — fizjologii.

To jest chyba jakoś tak: Na razie potrzebny jest jeszcze tobie, człowiecze, zakaz, ale staraj się nie dopuścić do tego, żeby przez posłuszeństwo zakazowi kumulowały się w tobie napięcia i niedosyty. Staraj się raczej w taki sposób doświadczać swojej płciowości, żeby zakazy się w tobie uniepotrzebniały. Katolicka etyka seksualna traci swoją duszę, jeśli widzimy ją głównie w perspektywie zakazów. Wówczas słusznie budzi nieufność, a nawet odrazę, bo nie jest już sobą, jest tylko jakimś bezdusznym trupem. Otóż duszą tej etyki jest przeświadczenie o ponadziemskiej godności człowieka oraz o niezwykłym zaufaniu, jakie okazał nam Bóg, stwarzając nas istotami płciowymi, zdolnymi dać początek nowym ludziom, podobnie jak my wezwanym do przyjaźni z Nim i do życia wiecznego.

Taka jest tradycyjna nauka Kościoła. Św. Tomasz z Akwinu przedstawiał ją za pomocą rozróżnienia cnoty czystości i cnoty powściągliwości. Czystością nazywał porządek, który już immanentnie panuje w dziedzinie mojej płciowości. Powściągliwość zaś jest to cnota pomocnicza, której zadaniem jest opanowanie tego wszystkiego, co w mojej płciowości wciąż jeszcze nie uporządkowane. Konieczność powściągania nie poddanych rozumowi pożądań przypomina mi o tym, że jestem człowiekiem grzesznym. Trzeba jednak uczyć się takiego powściągania, które prowadzi nie do wzrostu nie rozładowanych napięć, tylko do wzrostu czystości. Sztuki tej łatwiej się nauczyć, jeśli dostrzegam wewnętrzną logikę etyki seksualnej, ale jest tu niezbędna pomoc nadprzyrodzona. Bo ja naprawdę wciąż jeszcze jestem człowiekiem grzesznym — o tym zapominać mi nie wolno.

Współżycie małżonków nie tylko nie sprzeciwia się czystości, ale może i powinno być aktem tej cnoty. Przecież właśnie po to Bóg stworzył człowieka istotą płciową, aby po związaniu się ze swoim partnerem w dozgonną jedność człowiek mógł stać się ojcem lub matką następnych ludzi. Zarazem małżonkowie — podobnie jak wszyscy inni ludzie — są grzesznikami. Zatem podlegają pokusom wprowadzenia elementów nieczystości w swoje małżeńskie pożycie i wówczas porządek moralny winni ratować przez uruchomienie cnoty powściągliwości.

W swoim nauczaniu na ten temat Kościół stara się zachować jak najwięcej taktu i dyskrecji, zasady ogólne formułuje jednak wyraźnie. Otóż Kościół naucza jednoznacznie, że ciężkim naruszeniem porządku moralnego jest wszelkie rozmyślne rozdzielanie złączenia małżeńskiego od samej nawet możliwości poczęcia nowego życia. Nauczyciele Kościoła wskazują ponadto na moralną absurdalność takich sytuacji, kiedy złączenie małżeńskie, zamiast być wyrazem wzajemnej autentycznej miłości, staje się okazją do ujawnienia autentycznego egoizmu, nieliczenia się ze współmałżonkiem, a nawet aktywnego wyrządzania mu krzywdy i poniżania go. „We czci niech będzie małżeństwo pod każdym względem i łoże nieskalane” — powiada słowo Boże (Hbr 13,4).

Istota porządku moralnego w pożyciu małżeńskim zasadza się na tych dwóch filarach: na obustronnym, przynajmniej niedoskonałym, przekraczaniu własnego egoizmu oraz na uszanowaniu pierwotnej celowości aktu seksualnego, tzn. na nieingerencji w jego ukierunkowanie ku poczęciu nowego życia. Jeśli wewnątrz tych granic zdarza się jakieś naruszenie moralnego porządku, to mimo że jest ono zazwyczaj w pełni świadome i dobrowolne, stanowi jedynie grzech powszedni. To jest ów jedyny wyjątek, o którym wspomniałem wyżej.

Natomiast według najważniejszych podręczników teologii moralnej nie popełnia żadnego grzechu, nawet powszedniego, żona, która wskutek egoizmu lub nieświadomości swojego męża, czy może nawet z jakichś innych powodów, została pozostawiona przez niego — jak to Pani nazywa — „w pół drogi” i sama po odbytym stosunku doprowadza się do szczytowania. Osoba taka nie uprawia wówczas żadnego onanizmu, orgazm stanowi bowiem naturalne uwieńczenie małżeńskiego zjednoczenia, szkoda tylko, że niektórzy mężowie nawet w takich momentach pamiętają bardziej o sobie niż o własnej żonie. Rzecz jasna, powyższe rozstrzygnięcie dotyczy jedynie stosunku naturalnego, albowiem stosunek sztucznie ubezpłodniony czy onanizm we dwoje już z innych przyczyn stanowią ciężkie naruszenie porządku moralnego.

Rozumie się samo przez się, że samotne dokończenie sytuacji najściślej małżeńskiej jest czymś wysoce niepożądanym i należy jednak dążyć do tego, ażeby nigdy nie trzeba było z takiego rozwiązania korzystać. Podczas pisania tego listu radziłem się kilkorga znajomych małżeństw, których poziomu duchowego oraz zrozumienia dla zasad katolickiej etyki małżeńskiej jestem pewien. Wszyscy sugerowali, że jednak najlepiej byłoby, ażeby znalazła Pani jakiś sposób na otwarte i nie raniące porozmawianie o tym ze swoim mężem. A być może — sugerowano ponadto — problem rozwiązałby się samorzutnie, gdyby próbowała Pani przedłużać grę miłosną, poprzedzającą pełne zjednoczenie.

Skorzystam z okazji, żeby powiedzieć parę słów na temat prawdziwego onanizmu. Poprosił mnie ktoś, żebym opowiedział publicznie o tym, jak udało mu się wyrwać z tego grzechu, który uprawiał już nałogowo. Momentem przełomowym był sen, który go niezwykle poruszył. Śniło mu się mianowicie, że oto woda zalewa mu piwnicę, a zarazem zawaliły się schody, łączące piwnicę z parterem domu. On podstawiał pod strumień, zalewający piwnicę, dziecięce wiaderko do zabawy, co oczywiście było jednocześnie czymś śmiesznym i całkowicie nieskutecznym. Kiedy to sobie uświadomił, zaczął podstawiać pod strumień normalne duże wiadro, a po każdorazowym jego wylaniu miał parę chwil na naprawienie kranu i schodów. I dopiero w ten sposób sytuację opanował.

Otóż człowiek ten zrozumiał, że sen ów ujawnił symbolicznie zagrożenie, płynące z jego nałogu. Mianowicie w obrazie zerwanych schodów odczytał niepokojącą informację, że płciowość się w nim zautonomizowała i nie prowadzi go wyżej, jak to być powinno — tzn. nie prowadzi go do przezwyciężania ciemnych skłonności, żeby innych ludzi nie traktować przedmiotowo, do dostrzegania w każdym drugim człowieku osoby, nie prowadzi go też do zdobywania własnej wewnętrznej wolności. Krótko mówiąc, zrozumiał, że swojej płciowości doświadcza w taki sposób, iż nie buduje to w nim postawy prawdziwej miłości ani wolności. Wręcz przeciwnie, niszczy go ona duchowo, choć na razie w piwnicy, w taki sposób, że tego jeszcze nie widać. Wylewanie wody za pomocą dziecinnego wiaderka odczytał ów człowiek jako iluzję, jakoby napięcie seksualne można było na dłuższą metę zlikwidować spowodowaniem fizjologicznego rozładowania. Daleko skuteczniejsze — ale tylko prowizorycznie, dopóki nie opanuje się źródła owego zalewającego strumienia — jest zastosowanie adekwatnego do tej sytuacji wiadra, czyli po prostu powściągliwości. Celem jest jednak opanowanie awarii i odbudowanie schodów.

Nie śmiałem zapytać tego człowieka, czy spotkał się kiedyś z Tomaszowym rozróżnieniem cnoty czystości i cnoty powściągliwości. Faktem jest, że ten błogosławiony sen pomógł mu zrozumieć, iż płciowość ludzka jest nie tylko świętą przestrzenią, w której poczynają się nowi ludzie, ale może stać się zarówno dla małżonków, jak dla osób samotnych — narzędziem pomagającym osiągnąć to, co duchowe. Człowiek ów zrozumiał zarazem, że dopóki nie osiągniemy doskonałej czystości, tzn. dopóki nie staniemy się w pełni panami swojej własnej płciowości, należy sobie dopomagać powściągliwością.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama