Poznań? Chciało mi się płakać

W Krakowie, takich jak my dwaj, to mają na pęczki - usłyszał o. Jan Góra OP, gdy przenosił się do Poznania

- W Krakowie, takich jak my dwaj, to mają na pęczki — stwierdził Roman Brandstaetter rozmawiając z młodziutkim ojcem Górą. - Bylibyśmy tam, co najwyżej, jednymi z wielu. A tu? Tutaj, to my możemy być kimś! Tu możemy się dopiero wykazać! — powiedział. I choć początkowo Jan Góra traktował Poznań jak zesłańcy Syberię, słowa jego mistrza miały okazać się prorocze. 21 grudnia minęła trzecia rocznica jego śmierci.

Na wieść o przeniesieniu do Poznania młody dominikanin, o nikomu nic jeszcze wtedy nie mówiącym nazwisku Jan Góra, zapłakał. Po latach wspominał, że płakał jeszcze w pociągu w relacji stolica Polski — stolica Wielkopolski, rosząc łzami torbę, w której wiózł pół litra wódki i kilka pęt kiełbasy. Rarytasy, którymi miał się zwyczajowo wkupić w łaski poznańskiego klasztoru, a które dostał w warszawskim od ojca Stefana Matogi.

Nie wiem ile konkretnie łez miało wypłynąć tamtego dnia z oczu ojca Góry i wcale nie zdziwiłabym się gdyby ostatecznie okazało się, że miały one wyłącznie wymiar metaforyczny, nie mniej, bardzo lubię tę historię: młody, smutny zakonnik mknie wprost w objęcia największej przygody swego życia i swego powołania, nie zdając sobie z tego w ogóle sprawy.

Stary nie martw się, rozwalisz to duszpasterstwo

„Jechałem do Poznania jak na zesłanie” - podkreślał później z lubością w licznych wspomnieniach. „Do tego przerwano mi doktorat. Ojciec Andrzej Płachta powiedział mi: Stary, nie martw się, jak rozwalisz to duszpasterstwo szkół średnich po Piusie, to będzie bardzo dobrze. Klasztor nie jest na to przygotowany. Rozpuścisz młodzież, będziesz robił swój doktorat i wszyscy będą zadowoleni. Klasztor ma już dosyć wysiadujących na schodach hippisów, wagarowiczów i uciekinierów z domu” — czytamy w książce Jana Grzegorczyka „Święty i błazen”.

Gdy „zesłaniec” z Warszawy rozgościł się już w poznańskim klasztorze wyciągnął z torby kiełbasę i jadł ją do spółki z ówczesnymi duszpasterzami akademickimi Janem Spieżem i Honoriuszem Kowalczykiem. W dziejach smętnych, poznańskich początków ojca Góry, pojawia się jeszcze jedna wybitna postać, Roman Brandstaetter, który co warte uwagi, trafił całe lata wcześniej do Poznania również wbrew sobie.

Jakiś czas później Brandstaetter i zakonnik rozmawiali z nostalgią o Krakowie. Tak pierwszy, jak i drugi, mieszkał i działał już wcześniej w tym mieście, a do tego świetnie się w nim odnajdywał. Ojciec Góra westchnął, że gdyby obaj mieszkali w magicznym Krakowie, zamiast w tym „niemieckim” Poznaniu, to wiedliby teraz cudowne życie. Był pewien, że Brandstaetter mu przytaknie, że rzuci coś o tym, że w Poznaniu się marnują. Tymczasem autor „Jezusa z Nazarethu” wyprostował się dumnie i odparł: „Nic z tych rzeczy. W Krakowie, takich jak my dwaj, to mają na pęczki. Bylibyśmy tam co najwyżej jednymi z wielu. A tu? Tutaj, to my możemy być kimś! Tu możemy się dopiero wykazać!” I choć prawdopodobnie w czasie tamtej rozmowy ojciec Jan potraktował te słowa jako pobożne życzenia, przyszłość miała pokazać, że okażą się one głęboko profetyczne. W książce Grzegorczyka ojciec Jan mówi, że Brandstaetter przeżył swe życie w większości w Poznaniu i stworzył tu wszystkie najważniejsze swe dzieła. „Zesłanie bywa bardzo trwałe i owocne. Ale ja wtedy tego nie wiedziałem. Chciało mi się płakać. (...) Nie zdawałem sobie sprawy, że to miasto obdarzy mnie najpiękniejszą pojemnością duchową. Że to będzie dla mnie największą łaską. Darem Bożym i największą przygodą”.

Lodowate początki

Dziś wydaje się to nie do pomyślenia, ale pierwsze spotkanie ojca Góry z poznańską młodzieżą było jak sam określał: lodowate. Zresztą był to czas, kiedy nie znosił, gdy młodzi zwracali się do niego per „ojcze”. Próby ocieplenia wzajemnych stosunków skończyły się klepnięciem w ramię niejakiej Marysi Kołodziejówny i propozycją: „Mów mi Janek! Będziemy tu robić duszpasterstwo”. Marysia jednak nie była zachwycona tego typu perspektywą. „Janków to ja mam dosyć w klasie - odparła. - Wolałabym, żeby ksiądz był dla nas ojcem”. „A ja przecież zupełnie nie wiedziałem, co znaczy być ojcem! — przyznawał się po latach dziennikarzom ojciec Jan. — Wydawało mi się to niepoważne. Tak jak niedorosły chłopak denerwuje się i wstydzi na widok karmiącej kobiety, tak ja wstydziłem się ojcostwa. Jak ja mogłem być dla nich ojcem, kiedy byłem od nich niewiele starszy? Pamiętam, że kiedyś zasypiałem i zastanawiałem się, dlaczego oni się mnie czepiają? Czego chcą ode mnie? Ciągle zwracali się do mnie „ojcze” i „ojcze”, podczas gdy ja mówiłem im po imieniu. Nacierali na mnie, a ja się cofałem. I jak na prawdziwego mężczyznę przystało, zestresowany, uciekłem od pierwszego spotkania z Poznaniem w chorobę — wyznał dominikanin Grzegorczykowi. — Migdałki, przegroda nosowa, Zabiegi kosmetyczne”. Wkrótce okazało się, że małolaty nie zamierzają dać spokoju dominikaninowi nawet w szpitalu. Odwiedzali go i przynosili słodycze. Ojciec Góra mówiąc o tym lubił podkreślać, że w tamtym czasie mógł pochłaniać cukierki i ciastka w każdych ilościach, bo był jeszcze chudzielcem. Więc pochłaniał i słuchał jednocześnie zwierzeń swoich podopiecznych. Gdy zakonnik opuszczał szpital, oznajmił pacjentom leżącym z nim na jednej sali, że odtąd już będą mieli spokój. Bo wraz z jego wypisem skończą się pielgrzymki nastolatków. Ku swemu zaskoczeniu usłyszał od szpitalnych towarzyszy, że właściwie to smutno im, że młodzież nie będzie już przychodzić i opowiadać księdzu o swych problemach. Pacjenci lubili podsłuchiwać te opowieści. Słuchali i żałowali, że ich dzieci nie mają z nimi takiej więzi, jak ci młodzi ze swoim duszpasterzem. Jeden z chorych powiedział nawet do ojca Góry: „Musi być ksiądz bardzo szczęśliwy”. Dla pozbawionego właśnie migdałków dominikanina chwila, w której wybrzmiały przytoczone słowa, stała się przełomową. Wszystko zaczęło się odmieniać. Z czasem wyrosnąć miały w jego „duszpasterskim ogrodzie” tak spektakularne owoce jak Jamna, Hermanice czy opus magnum Lednica.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama