Żyłam w poczuciu niespłaconego długu

„Wszystko to, co wydarzyło się ponad 30 lat temu, dziś przeżywam od nowa” - rozmowa z s. Nullą Lucyną Garlińską, cudownie uzdrowioną za wstawiennictwem bł. kard. Stefana Wyszyńskiego

Z s. Nullą Lucyną Garlińską ze Wspólnoty Sióstr Uczennic Krzyża, cudownie uzdrowioną za wstawiennictwem bł. kard. Stefana Wyszyńskiego, rozmawia Jolanta Krasnowska-Dyńka.

Jak to jest być żywym dowodem na to, że cuda Boże się zdarzają?

Wszystko to, co wydarzyło się ponad 30 lat temu, dziś przeżywam od nowa, jakby pierwszy raz. Wprawdzie cały ten czas nosiłam w sobie to doświadczenie, ale żyłam w poczuciu niespłaconego długu. Aż do teraz. Choć wciąż jestem nieco zażenowana, iż to akurat wobec mnie - zwykłej, prostej dziewczyny, zakonnicy - Pan Bóg uczynił taki cud.

Czy przed chorobą i cudownym uzdrowieniem za przyczyną prymasa Wyszyńskiego znała go Siostra?

Nie osobiście. Z jego osobą zetknęłam się w kilku sytuacjach. Pochodzę z Przybiernowa, miejscowości położonej między Szczecinem a Świnoujściem. W 1952 r. kard. Wyszyński po raz pierwszy przyjechał na Pomorze Zachodnie i w mojej rodzinnej parafii udzielił bierzmowania m.in. rodzeństwu mojego taty, o czym w rodzinie często się mówiło. Poza tym w moim kościele znajdował się Milenijny Akt Oddania. Nie wiedziałam, co to jest, ale w swojej małej głowie wydedukowałam, że musi być bardzo ważne, skoro umieszczono to w tak widocznym miejscu i podpisał to sam prymas Wyszyński. Kolejne zetknięcie: pogrzeb kardynała w 1981 r. Byłam wtedy w siódmej klasie szkoły podstawowej. Ta uroczysta ceremonia i obecność tłumów bardzo mnie poruszyły. A gdy w 1986 r. wstąpiłam do Wspólnoty Sióstr Uczennic Krzyża, to modlitwa o beatyfikację prymasa była już w niej obecna.

I niemal na początku zakonnej drogi przyszła choroba. Jak to się zaczęło?

Byłam wtedy na początkowym etapie formacji, w postulacie. Przymierzając sukienkę postulantki, zauważyłam na szyi guzek. Dotknęłam, ale nie bolało. Pomyślałam, że może miałam go od zawsze, tylko nie zwróciłam uwagi. Zbagatelizowałam sprawę. Po niespełna dwóch latach coraz częściej zaczęto mnie pytać, czy boli mnie szyja, dlaczego przekrzywiam głowę, czy jestem zdrowa. W końcu bardziej dla świętego spokoju niż z dolegliwości postanowiłam zdiagnozować tę narośl. W 1988 r. dowiedziałam się, że mam nowotwór tarczycy. To były lata, kiedy pacjentowi nie mówiło się o chorobie nowotworowej. Dowiedziałam się o tym, czekając na karetkę, która miała mnie zawieźć do szpitala na operację. Zajrzałam do teczki z dokumentacją medyczną, którą miałam przekazać na oddziale chirurgicznym, i przeczytałam, że to nowotwór i są już zajęte węzły chłonne.

Jak Siostra to przyjęła?

Ze spokojem. Poza tym nie czułam się tak źle, jak wskazywała dokumentacja. Operacja przebiegła pomyślnie i wypisano mnie do domu z zaleceniem leczenia na oddziale onkologicznym szpitala w Szczecinie i konsultacji w Instytucie Onkologii w Gliwicach. Zostałam poddana terapii radioaktywnym jodem i było na tyle dobrze, że rozpoczęłam kolejny etap formacji - nowicjat. Jednak pod koniec roku zaczęłam bardzo źle się czuć. Trudności sprawiało mi oddychanie, jedzenie, praktycznie nie mogłam spać w pozycji leżącej. Trafiłam do szczecińskiego szpitala. Po dwóch dniach było już wiadomo, że jest wznowa: przerzut do gardła. Guz miał ponad 4 cm, ale bardzo szybko się powiększał. Był widoczny po otwarciu ust, wypełniając całą szparę głośni. Profesor mówił o operacji, jednocześnie nie dając gwarancji, iż ją przeżyję. W dodatku wiązała się ona z nieodwracalnymi powikłaniami, jak przecięcie żuchwy, usunięcie części podniebienia, tracheotomia. To oznaczało karmienie dojelitowe do końca życia. Lekarze dawali mi maksymalnie trzy miesiące życia.

Co się czuje, słysząc takie słowa?

Współsiostry ze wspólnoty mówiły mi, abym nie zmarnowała żadnej łaski i wszystko ofiarowywała za tych, którzy są najdalej od Boga, bo to jest nasz charyzmat. Nie unikałyśmy rozmów o śmierci, ale o śmierci, która prowadzi do wieczności, co daje zupełnie inną perspektywę. Jako że nie zgodziłam się na operację w Szczecinie, skierowano mnie do Gliwic, gdzie powtórzono badania. Diagnoza i prognozy były identyczne. Po konsultacjach podano mi zwiększoną dawkę radioaktywnego jodu. Noc z 14 na 15 marca miała być decydująca. Wieczorem doktor powiedział towarzyszącej mi siostrze, że najprawdopodobniej nie przeżyję.

Co Siostra pamięta z tamtej nocy?

Wydawało mi się, że umieram. Dostałam krwotoku i bardzo się dusiłam. Miałam wrażenie, iż każdy oddech jest tym ostatnim. Wszystko się w takim momencie oczyszcza, różne pragnienia także. We mnie właściwie zostało tylko jedno - by umrzeć wśród sióstr. Tylko o to prosiłam Boga.

Przez czas choroby współsiostry szturmowały niebo za wstawiennictwem prymasa. Dlaczego na orędownika w modlitwie o Siostry zdrowie wybrano właśnie Prymasa Tysiąclecia?

We Wspólnocie Sióstr Uczennic Krzyża, w której jestem od 35 lat, obficie czerpiemy z duchowości kard. Wyszyńskiego. Charyzmatem jest modlitwa i ofiara za tych, którzy są najdalej od Boga, a także formowanie apostołów świeckich. Nasza założycielka s. Helena Christiana Mickiewicz odnalazła te elementy w Ruchu Pomocników Matki Kościoła, który zainicjował prymas. To dla nas ważna postać i modliłyśmy się o jego beatyfikację, odkąd Kościół zatwierdził tę modlitwę. Gdy zachorowałam, wybór tego orędownika był oczywisty. Siostry, prosząc o umocnienie dla mnie, o pomyślny przebieg leczenia i kompetentnych lekarzy, odmawiały modlitwę beatyfikacyjną, a po wznowie dołożyły nowennę za przyczyną kard. Wyszyńskiego, którą odprawiały dziewięć razy w ciągu każdego dnia. To wszystko trwało od połowy stycznia do 21 marca, kiedy wróciłam ze szpitala. Zatem przez kilka tygodni trwał naprawdę modlitewny szturm za wstawiennictwem jednego orędownika.

Jak zareagowali lekarze, którzy twierdzili, że Siostra nie przeżyje tamtej krytycznej nocy?

Rano lekarz powiedział mojej współsiostrze, że stał się cud. Chociaż w naszej wspólnocie wszystkie wydarzenia związane z moją chorobą traktowałyśmy w kategorii cudu. Natomiast kiedy Kościół zaczął badać sprawę, okazało się, że trzeba wskazać konkretny moment, w którym nastąpiło ewidentne ocalenie życia. Uznano, że była to noc z 14 na 15 marca, gdyż z medycznego punktu widzenia nie miałam prawa jej przeżyć, bo wszystko wskazywało na to, że się uduszę. Lekarze niejednokrotnie mówili, że przyjęli mnie na oddział tylko dlatego, bym się nie załamała.

Rzeczywiście nastąpiła tak nagła poprawa stanu zdrowia?

Tak, guzy zaczęły znikać. Od tamtej nocy zaczęłam czuć się lepiej. Każda kolejna wizyta na onkologii, gdzie zresztą jeżdżę do dziś na kontrolne badania, była tylko lepszą wiadomością. Wczesną wiosną, tuż przed moimi pierwszymi ślubami w 1990 r., doktor, który był wówczas ordynatorem oddziału, na mój widok powiedział: „Dziecko, na kolanach do Częstochowy!. To nie myśmy to uczynili”. Lekarze potwierdzali to wielokrotnie.

O. Gabriel Bartoszewski OFMCam, wicepostulator procesu beatyfiacyjnego, wspominał, że dość długo zwlekały siostry ze zgłoszeniem cudownego uzdrowienia za przyczyną Prymasa Tysiąclecia.

Przyznam, że z mojej strony to była po prostu pewna nieumiejętność podjęcia tej sprawy. Biskup diecezji szczecińsko-kamieńskiej Kazimierz Majdański wielokrotnie przypominał nam, że skoro potrafiłyśmy prosić prymasa, to powinniśmy mu też podziękować. Zachęcił, bym wzięła od lekarzy, którzy mówili o cudzie, potwierdzenie na piśmie. Poprosiłam o nie podczas jednej z kontrolnych wizyt. Wówczas otrzymałam odpowiedź, że lekarze nie wycofują swoich słów, ale nie są od orzekania cudów. Wtedy mnie i wspólnocie wydawało się, że droga jest zamknięta, bo skoro medycy nie opiszą mojego przypadku, to nie mamy czego zgłaszać. Powiedziałyśmy o tym bp. Majdańskiemu, który do końca swojego życia, ilekroć widział mnie czy moje przełożone, mówił: „Odpowiecie kiedyś przed Bogiem, że nie zrobiłyście wszystkiego, by pomóc w beatyfikacji prymasa”. Jednak nasza bezradność, zwłaszcza moja, była tak wielka, że odpuściłyśmy, ale nigdy nie miałyśmy wątpliwości, że cud uzdrowienia miał miejsce. I dawałyśmy tego świadectwo, ilekroć pojawiała się możliwość. W naszej wspólnocie historia o znaku pieczęci Boga i namacalnym działaniu kard. Wyszyńskiego też była żywa. Dzisiaj przyzwyczailiśmy się, że wszystko powinno dziać się natychmiast, od razu. Tymczasem Boże młyny mielą powoli, bo wszystko ma swój czas. Być może gdybyśmy dały dokumenty zaraz po moim uzdrowieniu, mogłyby zostać odrzucone, gdyż przy chorobach nowotworowych musi minąć minimum pięć, dziesięć lat, by uznać to wydarzenie za cud. Być może ktoś odłożyłby te dokumenty, czekając aż upłyną lata? Jednak jeśli Bóg chce coś przeprowadzić, to zawsze znajdzie sposób. Po 21 latach postawił na naszej drodze o. Bartoszewskiego, człowieka wielkiej wiary. Kiedy poprosił o zgromadzenie całej dokumentacji, okazało się, że nie będzie to możliwe, bo w trzech szpitalach już jej nie było. Odpisałam, że widocznie Bóg nie chce, by mój przypadek ujrzał światło dzienne. Ojciec jednak odpowiedział, żebym się nie martwiła, bo jeśli Bóg chce mieć świętego, to papiery się znajdą. Po kilku dniach zatelefonowano najpierw z jednego szpitala, potem z drugiego, że dokumentacja się odnalazła. Podobną informację wkrótce otrzymałam z kolejnej placówki. Historię mojej choroby znaleziono w stercie przeznaczonych do utylizacji śmieci. To był kolejny cud.

A czy od czasu doświadczenia cudu uzdrowienia prymas Wyszyński był bardziej obecny w Siostry życiu?

Uchwyciłam się słów, które są jednocześnie słowami pierwszego przykazania: „Będziesz miłował”. Były one programem życia prymasa. Słowa te - i to dosłownie - przywiał mu wiatr, kiedy podczas powstania warszawskiego przebywał w Laskach. Gdy wyszedł do lasu na spacer, wiatr unosił skrawki papieru z palącej się Warszawy. Kiedy podniósł jedną z nadpalonych kartek, zobaczył na niej: „Będziesz miłował”. Słowa te i mnie bardzo dotknęły. Ilekroć nie wiem, co zrobić, odpowiadam sobie: „Nulla, w życiu chodzi o miłość!”.

Dziękuję za rozmowę.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama