By starczyło czasu na miłość

Ksiądz orionista - rekolekcjonista i poeta - opowiada o swoim kapłaństwie, które jest cudem, sensie cierpienia i zaufaniu woli Bożej

Z ks. dr. Markiem Chrzanowskim ze Zgromadzenia Księży Orionistów, rekolekcjonistą, poetą i pisarzem, rozmawia Jolanta Krasnowska-Dyńka.

Czym według Księdza jest cud?

To bezinteresowne działanie Boga - zarówno bezpośrednie, jak i pośrednie - które ma przynieść człowiekowi łaski lub dary będące dla tej osoby w tym momencie bardzo ważne. To działanie zaskakujące, niebywałe, niewytłumaczalne, sprawiające, iż szeroko otwiera się oczy, mówiąc: „dziękuję Ci, Panie Boże, że jesteś dla mnie tak dobry.

Doświadczył Ksiądz takiej cudownej łaski?

Od momentu mojego urodzenia aż do dzisiaj moje życie to pasmo cudów. I wciąż nie mogę się nadziwić, że Bóg tak mnie kocha. W chwili przyjścia na świat doznałem wylewu krwi do mózgu. Lekarze nie dawali mi wielkich szans. Tymczasem przeżyłem. To był pierwszy cud. Potem okazało się, iż wylew spowodował paraliż prawej części ciała, przez co kilka lat praktycznie nie chodziłem. Do tego doszła ciężka choroba oczu. Dzisiaj chodzę i widzę, choć prawdopodobieństwo tego było raczej znikome. Bóg postawił na mojej drodze wspaniałych lekarzy, którzy pomogli mi stanąć na nogi i po wielu latach zobaczyć świat. Stało się to m.in. dzięki młodemu człowiekowi, który przeprowadził na moich oczach pięć operacji, chociaż inni specjaliści twierdzili, że to bez sensu. On jednak zaryzykował. Po piątej operacji zacząłem wiedzieć.

Jak to jest zobaczyć świat po dziewięciu latach?

Czujesz się tak, jakby na głowę spadł ci wodospad szczęścia.

Kapłaństwo również jest cudem?

Zdecydowanie. Kiedy skończyłem liceum, zapragnąłem zostać księdzem. Chciałem ofiarować Bogu swoje życie za wszystko, co mi uczynił. Zacząłem szukać dla siebie miejsca, gdzie mógłbym zrealizować swoje powołanie. Myślałem, że to prosta sprawa. Poszedłem więc do pierwszego seminarium, jakie znałem. Tam usłyszałem, że kandydat na kapłana musi być zdrowy, silny, mieć dobry wzrok, bo trzeba dużo studiować, dlatego mnie nie przyjmą. Postanowiłem spróbować w innym seminarium, potem w kolejnym i jeszcze kolejnym... W sumie pukałem do ponad 20. Nigdzie mnie nie przyjęli. Z jednej strony czułem ogromne pragnienie bycia kapłanem, a z drugiej - wszędzie, gdzie się zgłosiłem, słyszałem odmowę. Było mi naprawdę bardzo trudno. Wtedy tego nie rozumiałem, dzisiaj już wiem, że każdy musi znaleźć swoje miejsce przy sercu Jezusa. Szukanie jednak zawsze łączy się z pokonywaniem trudności. Trzeba zapukać do wielu drzwi i potknąć się na niejednej nierówności. W tym moim szukaniu spotkałem bp. Władysława Miziołka, który bardzo chciał mi pomóc. Podarował mi różaniec, polecając się na nim modlić, i stwierdził, że jeśli kapłaństwo jest moją drogą, Bóg na pewno wskaże mi rozwiązanie. Dał mi też listę z seminariami duchownymi, do których mógłbym się zgłosić. Z jeszcze większą gorliwością zacząłem odmawiać Różaniec i rzeczywiście Pan mnie wysłuchał. Ostatecznie znalazłem swoje miejsce w Zgromadzeniu Księży Orionistów, gdzie od 30 lat jestem kapłanem, i jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. To kolejny cud. Patrząc bowiem po ludzku, nie miałem szans, by zostać księdzem. Tylko Bóg mi to umożliwił.

Bogu - siebie, ludziom - miłość, sobie - krzyż. To słowa, jakie znalazły się na Księdza obrazku prymicyjnym.

To moje credo. Staram się być wiernym tym słowom.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że wypełniają się one w Księdza życiu w niemal w 100%.

Rzeczywiście tak to wygląda. Chciałbym, oczywiście, Bogu bardziej oddawać siebie i bardziej kochać ludzi, bo takie jest moje powołanie. Natomiast krzyż od zawsze towarzyszy mojemu życiu. Wiem jednak, że to droga, na której Bóg czyni wiele znaków i cudów.

Nigdy Ksiądz nie „kłócił się” z Bogiem?

Często, ale zwykle o innych ludzi. Rzadko „kłócę się” o swoje sprawy. Chociaż kiedy dwa lata temu zdiagnozowano u mnie nowotwór i pierwsza diagnoza oraz wyniki badań nie pozostawiały złudzeń, miałem taki moment, iż bardzo spierałem się z Bogiem. Gdy mi powiedziano, że przede mną kilka tygodni życia, pytałem: „dlaczego”, „komu to potrzebne”, „jaki jest tego sens”. Ten bunt trwał zaledwie noc, ale była to naprawdę potężna walka duchowa. Rano przyszedł spokój. Powiedziałem Bogu „bądź wola Twoja” i przyjąłem to doświadczenie, ponieważ wierzę, że kiedy człowiek powie Panu „fiat”, powierzając Mu swój krzyż, i - choć to trudne - zaufa, gdy zgodzi się na wszystko, co jest, daje Bogu ogromną przestrzeń do działania. Daje szansę na cud.

Wiele osób nie potrafi jednak zaufać Bogu do końca, bojąc się, czego może od nas zażądać.

Każdy człowiek boi się cierpienia, choroby, śmierci. Wzdrygamy się przed tym, buntujemy. Rozumiem takich ludzi, którzy nie potrafią, przynajmniej na pewnym etapie swojego życia godzić się na wszystko. To jest łatwe jedynie w teorii. W praktyce to wewnętrzna walka. Jednak, podkreślę to raz jeszcze, gdy człowiek powie „fiat”, „rozwiązuje” Bogu ręce, a wtedy On wkracza do akcji i wyprowadza człowieka z najtrudniejszych momentów w jego życiu, z cierpienia wyprowadza dobro.

Ostatnio w ręce wpadła mi książka o Chiarze Corbelli Petrillo. Pragnęła zostać mamą. Urodziła dwoje chorych dzieci, które zmarły tuż po przyjściu na świat. Kiedy była w trzeciej ciąży, okazało się, że jest chora na nowotwór. Synek był zdrowy, jednak ona zmarła kilka tygodni przed jego pierwszymi urodzinami. Jakie dobro może z tego wynikać? Nie rozumiem sensu takiego cierpienia.

Podczas swojej choroby spotkałem takie matki. Ich postawa to heroizm. Miłość połączona z męczeństwem. Jednak nawet w tak trudnych momentach nie obwiniałbym Boga, bo to równoznaczne z traktowaniem Go jak tyrana chcącego śmierci. On nie jest taki. Nie jest ojcem zła, choroby, śmierci. On naprawdę z każdego cierpienia, sytuacji po ludzku beznadziejnej potrafi wyciągnąć dobro. Dobro w sensie zbawczym. W przypadku Chiary dobrem jest to, że jej dziecko żyje. Poza tym w trudnych doświadczeniach Bóg daje chorym szczególną łaskę. Nikt nie wie, co kryje się w ich sercu. Może pojawiają się w ich życiu jakieś szczególne znaki Bożej obecności? Może On w niepojęty dla nas sposób wynagradza ich ból? Po ludzku to trudne do zrozumienia.

Choroba zmienia życie i perspektywę?

Były takie momenty, że otarłem się o śmierć. Podczas chemioterapii jedyne, co mogłem zrobić, to kilka kroków do toalety. Nawet nie miałem siły, by się modlić. Powtarzałem tylko akty strzeliste. Dopiero gdy mój stan się poprawiał, uświadamiałem sobie, jak blisko byłem przejścia na tamtą stronę życia. Jednak nie czułem lęku. Dzięki Bogu potrafiłem zachować wewnętrzny pokój, a nawet - mimo swojej bezsilności - pomóc innym. Nie modlitwą, ale cierpieniem. W trudnych chwilach, by nie patrzeć w sufit i nie myśleć o swojej chorobie, ratowały mnie proste rzeczy, np. oglądałem mecze, gdyż jestem pasjonatem piłki nożnej. Choroba sprawiła, że musiałem nauczyć się żyć na nowo, inaczej, w nowym położeniu. Teraz wróciłem w miarę do normalności i robię to, co wcześniej. Jestem szczęśliwy, że mogę znowu głosić Chrystusa, jeździć na rekolekcje, spotykać się z ludźmi na wieczorach autorskich, pisać książki. Zewnętrznie moje życie raczej się nie zmieniło. Wciąż się spieszę, by starczyło czasu. Na miłość.

Ona jest najważniejsza.

Największa, jak głosi „Hymn o miłości”. I to miłość sprawia, że samemu chorować jest chyba łatwiej niż obserwować i pogodzić się z cierpieniem najbliższej osoby, towarzyszyć jej w odchodzeniu. Gdyby spotkało to kogoś z moich bliskich, nie wiem, jak bym sobie poradził. Miałem to szczęście, że cały okres leczenia i najtrudniejsze dni spędziłem w rodzinnym domu. Byłem otoczony miłością najbliższej rodziny i moich współbraci ze zgromadzenia. Stanowiło to dla mnie wielki skarb, ale wiem, jak dużo ich to kosztowało. Bardzo przeżyli moją chorobę. Dlatego jestem pewien, iż pomimo cierpienia, które na mnie spadło, mi było łatwiej niż moim najbliższym.

Ksiądz jest szczęściarzem. Ma rodzinę, współbraci i wielu przyjaciół, na których mógł liczyć. Tymczasem wiele osób choruje w samotności.

Zawsze powtarzam, że jestem dzieckiem szczęścia, choć na pozór może tego nie widać. Bóg stawia na mojej drodze wspaniałych ludzi. Jednak rzeczywiście w czasie choroby i leczenia spotkałem wiele osób, które z powodu osamotnienia cierpiały o wiele bardziej niż z bólu.

Jak Ksiądz ich pocieszał?

Jedyną receptą, jaką znam, jest mocna wiara w Boga i zaufanie Bożemu miłosierdziu.

Nie wyobrażam sobie, jak można przechodzić taką próbę bez wiary.

To prawda - osoby wierzące mają w czasie choroby łatwiej. Mają modlitwę. I choć nie jest ona poukładana, bo często przerywana łzami, to przynosi ukojenie. Spotkałem w swoim życiu także tych, którzy deklarowali się jako niewierzący. I wiem, że kiedy w oczy zagląda śmierć, zmienia się perspektywa myślenia tych osób. Zaczynają zastanawiać się, co dalej. Jeżeli człowiek nie wierzy w Boga, godzi się na to, iż po tamtej stronie życia nie ma nic, że po kilkudziesięciu latach spędzonych na ziemi pozostaje jedynie pustka i dół.

To smutne.

To jest tragiczne. Bo tym samym godzi się też na to, że nigdy nie zobaczy już swoich najbliższych, których tak bardzo kochał i których tak żal zostawiać tu, na ziemi.

Podczas choroby mógł też Ksiądz liczyć na modlitewne wsparcie wielu ludzi. To modlitwa sprawiła, że - jak napisał Ksiądz na swoim facebookowym profilu - „lekarze są zadziwieni, guz nowotworowy cudownie zniknął”?

Mocno w to wierzę. Mam ogromną łaskę od Boga, że mnóstwo ludzi się za mnie modli. To mój kapitał. Gdyby nie te modlitwy, to - przypuszczam - nie byłoby mnie już na tym świecie.

Widocznie ma Ksiądz tu jeszcze wiele do zrobienia. Chociażby napisać kolejne książki, wiersze o miłości.

Każdy człowiek ma powołanie w powołaniu, nosząc w sobie szczególne dary Boże. Dziękuję Mu, że dał mi zdolność pisania, twórczości. Mam nadzieję, że jeżeli Bóg da mi czas, to jeszcze niejedną rzecz napiszę. O miłości także. Ja po prostu nie mogę nie pisać. Zresztą robiłem to także podczas choroby. Nawet kiedy fizycznie nie byłem w stanie usiąść przy biurku, to w głowie wciąż pojawiały się pomysły.

Czy w tych utworach znalazły się emocje z tego trudnego czasu?

Kiedy moi znajomi dowiadywali się, że wciąż piszę, byli pewni, iż głównie o cierpieniu, chorobie, odchodzeniu. Gdy mówiłem, że nie, pytali zdziwieni: „to o czym ksiądz pisze?”. Odpowiadałem: „jak zwykle o miłości”. Bo jeśli coś może nas uzdrowić, w sensie różnych cierpień czy schorzeń wewnętrznych, to jest to właśnie miłość. Przecież Bóg jest miłością. Nie wykluczam jednak, że kiedyś napiszę o cierpieniu. Na razie jednak muszę się do tego zdystansować. Będzie, co Bóg da. On wie najlepiej, co człowiekowi może przynieść szczęście i prowadzić do zbawienia. Trzeba tylko serce przekonać, by zaufało Bogu i w Nim pokładało nadzieję.

Dziękuję za rozmowę.

 

O ROZMÓWCY

Ks. dr M. Chrzanowski FDP urodził się 20 czerwca 1962 r. w Rawie Mazowieckiej. W 1981 r. wstąpił do Zgromadzenia Księży Orionistów, a siedem lat później przyjął święcenia kapłańskie. Na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie w 1991 r. uzyskał stopień licencjata teologii, a na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w 1998 r. - tytuł doktora. Przez wiele lat był ojcem duchownym i wykładowcą w Wyższym Seminarium Duchownym Księży Orionistów w Zduńskiej Woli. Od kilku lat pisze. Autor dziewięciu tomików poezji, powieści pt. „Spotkaliśmy się za wcześnie”, zbioru komentarzy do Ewangelii na każdy dzień pt.: „Kawa z niebem”. W 2018 r. ukazała się druga powieść pt.: „Pod niebem pełnym zapytania”. W radiowej Jedynce prowadzi nocną audycję pt. „Idę do ciebie z Miłością”.

Echo Katolickie 44/2018

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama