Powroty. Wokół listu byłego księdza

Wypowiedzi czytelników "Znaku" na temat listu byłego księdza (kolejna część)

W listopadowym numerze "Znaku"(510) zamieściliśmy List od byłego księdza, uzupełniony o dyskusję redakcyjną. Tekst ten wzbudził duży rezonans. Pierwsze reakcje opublikowaliśmy w numerze 513. Dziś drukujemy kolejne. Zachęcamy naszych Czytelników do kontynuowania tej dyskusji - nie tylko zresztą wokół wspomnianego Listu..., ale również wokół innych problemów poruszanych w numerze Być księdzem dzisiaj.

 


 

Józefa Hennelowa

NAD LISTEM BYŁEGO KSIĘDZA

 

Większość dyskutantów komentujących opublikowany w "Znaku" tekst wychodzi z diagnozy: oto przykład grzechu i winy, a teraz szukajmy przyczyn. Stąd te rozważania o błędach czy brakach wychowania seminaryjnego, które moim zdaniem całkowicie rozmijają się z rzeczywistością Listu. A jest on niesłychanie ważny. To krzyk o pomoc ze strony człowieka, który czuje się w pułapce bez wyjścia, a nie może w to uwierzyć, bo nie przestaje wierzyć w coś, w co wierzymy wszyscy: że takiej sytuacji w Bożym planie po prostu nie ma i być nie może. Przekonuje nas o tym przecież cała Ewangelia.

To trzeba koniecznie dopowiedzieć: nie mamy tu do czynienia z sytuacją syna marnotrawnego, który powinien tylko zdecydować się na powrót, a wszystko będzie dobrze. Tu nie chodzi o fakt sponiewierania kapłaństwa przez kolejne grzechy: popadnięcia w nałogi, konflikty z prawem, zdradę Boga i człowieka przez przyjęcie na przykład funkcji agenta, tym bardziej nie chodzi o demonstracyjne zgorszenie przez przejście na pozycje wrogie Kościołowi (znamy takie wypadki w historii PRL). Wtedy faktycznie natychmiast wskazać można szeroką bramę żalu, pokuty i powrotu, zawsze otwartą.

Tutaj zaczyna się od wyłamania się w pewnej chwili z obowiązku celibatu i to można nazwać zdradą. Ale potem jest ciąg dalszy i on rozstrzyga: bo pojawia się nowa odpowiedzialność za człowieka, za dwoje ludzi, w tym jednego powołanego do życia - i to ta odpowiedzialność zostaje wybrana jako jedynie uczciwa. To właśnie jej odrzucenie zostaje subiektywnie ocenione jako prawdziwa zdrada Boga.

To nie kaprys i nie samooszukiwanie się. To wybór, któremu nikt nie ma prawa odmówić wewnętrznej uczciwości, bo nikt nie wedrze się do cudzego sumienia, a jedynym widocznym świadectwem będzie właśnie wierność dokonanemu wyborowi i jego konsekwencjom. I tu zaczyna się ten wstrząsający dramat. Bo wybierający ma prawo do pytania: czy w tej jego sytuacji, która nie będzie przecież chwilą, tylko ciągiem życia, jest, albo przynajmniej może być, jakiekolwiek otwarcie na Boga, który przecież - to mówi wiara - obecny jest w każdym człowieku i w każdym pragnieniu uczciwego służenia Mu, a który - jeśli zgodzić się z wyrokami ludzkimi - jakby tej sytuacji sam nie był w mocy przeniknąć?

Wielu dyskutantów postrzega ten fakt jako zwykłą dezercję. Wszystko im wyjaśnia i usprawiedliwia ich potępienie metafora frontu i munduru. Może nawet schroniliby się chętnie, choć milcząco za instytucję dyskretnych alimentów dla dzieci księży (kobietę-matkę równie milcząco potępiając, bo tylko wtedy można przestać pytać, co z nią ma być).

Ja mam tu całą grupę pytań zgoła naiwnych. Po pierwsze prawnych: czy złamanie celibatu jest w kategorii prawa kanonicznego tym samym co złamanie ślubów zakonnych i -  per analogiam - ślubu wierności w małżeństwie sakramentalnym? Po drugie - w jakim sensie i zakresie można mówić o "byłym kapłaństwie", skoro, tak się przynajmniej uczyłam, moc odpuszczania grzechów i przemienienia chleba w Ciało Pańskie nie ustaje aż do śmierci człowieka? (Na marginesie - ta tajemnica tak fascynowała kiedyś Grahama Greene’a, który powracał do niej kilkakrotnie w najlepszych swoich powieściach.) Po trzecie - pod jakimi warunkami władza kościelna dokonuje lub nie dokonuje reductio ad statum laicalem i co wtedy jest możliwe, a co nie, w zakresie przede wszystkim wchodzenia lub niemożności wchodzenia w związek małżeński, a także - co najważniejsze - prawa lub braku prawa do otrzymania rozgrzeszenia i przyjmowania Eucharystii. Przecież dramat przedstawiony nam w Liście od byłego księdza ma i ten drastycznie praktyczny wymiar, że - w przeciwieństwie do życia naprawdę grzesznego, zdradzającego kapłaństwo dzień po dniu - tutaj mamy decyzję, która w wypadku nieobowiązywania celibatu nie musiałaby w ogóle być postrzegana jako zdrada... A dla wołającego o pomoc oczywisty jest fakt, iż w wielu analogicznych sytuacjach jego bracia w kapłaństwie (jak owi nawracający się z anglikanizmu) nie potrzebują być rozdzierani pomiędzy dwiema wiernościami, ponieważ Kościół powiedział im, że może przyjąć obie ich wierności razem.

Wiem, pozostaje kwestia niebezpieczeństwa - zupełnie realnego - że wyrozumiałość i współczucie pośpiesznie objawiane przez władzę kościelną oznaczałyby rozmycie dramatu, fałszywy sygnał "nic się nie stało", groźny - podobnie jak w rodzinie łatwa akceptacja niesakramentalnych związków któregoś z członków, godzenie się z każdym przypadkowym "partnerem" wprowadzonym w rodzinny krąg. Ale to już kwestia pedagogiki użytkowej, by tak rzec, i to na użytek innych ludzi, których dramat żywego bliźniego ma prawo nic nie obchodzić. Tymczasem w imię tej pedagogiki użytkowej podejmuje się wiele rozstrzygnięć, w których ten żywy bliźni zostaje całkowicie odsunięty na bok, a jego los zostaje w ogóle uznany za mało ważny. A wtedy dramat ma przed sobą perspektywę zmienienia się w tragedię, jaką za każdym razem w dziejach jest wizja czarnej pułapki bez wyjścia na Boga, poddanie się pokusie uwierzenia, że gdziekolwiek na świecie może Go nie być.

JÓZEFA HENNELOWA, ur. 1925, zastępca redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego".

 

 


PYTAJĄC SAMEGO SIEBIE

 

 

 

Bycie kapłanem w zmieniającym się historycznym krajobrazie jest sprawą fascynującą. Przekonuje o tym także listopadowy numer "Znaku" i jego bardzo interesująca ankieta. Ileż tam świadectw, opisów samoświadomości księży, którzy czują się potrzebni, zrealizowani, po prostu - szczęśliwi. Odpowiadając na podobną ankietę, sam pewnie odpowiedziałbym równie radośnie i optymistycznie.

I oto w tymże "Znaku" pojawia się list od byłego księdza, od kogoś, kto świadomie i dobrowolnie przestał być księdzem. To znaczy przestał spełniać funkcje księdza; przeszedł, jak się wyraził, na "drugą stronę" i z tej drugiej strony przygląda się swemu i innych kapłaństwu. Przygląda się mądrze, choć jego mądrość z bólu zrodzona.

Dla mnie jest to najciekawszy tekst w całym numerze "Znaku". Ciekawszy nawet od dyskusji. Zastanawiając się nad przyczyną zainteresowania tym anonimowym tekstem, myślę, że leży ona w jego prawdziwości.

Pomyślałem sobie: a ja? Jak ja bym zareagował, gdyby przyszło mi przejść na "drugą stronę"? Wiem, że to nie jest pytanie retoryczne. Zwłaszcza dzisiaj, gdy to przechodzenie zdarza się nawet biskupom. Nie wiem, nie potrafię i obym nie musiał na to pytanie odpowiadać.

Ale ono we mnie jest i uczy mnie mądrości płynącej z pokory, ze świadomości, że w każdej chwili mogę stanąć wobec konieczności odpowiedzi na nie. Powiem więcej - każdy z nas, księży, może być w każdej chwili z takim pytaniem konfrontowany. I to niekoniecznie z powodu, który większość ma na myśli. A jeśli utracę wiarę? Jeśli nagle przestanę widzieć sens porannego wstawania, sięgania po brewiarz, odprawiania Mszy świętej, głoszenia kazań, uczenia... To naprawdę może się zdarzyć, moje życie naprawdę może się z dnia na dzień rozsypać... Ci, co "księżują" wystarczająco długo, wiedzą, że nie są to pytania retoryczne. A jeśli, no dobrze, dotknijmy sprawy celibatu, jeśli się zakocham, i to z wzajemnością, jeśli nagle tylko o niej będę myślał, kładąc się spać i budząc się na moim księżowskim posłaniu wielokrotnie w nocy - to co wtedy? A to naprawdę może się zdarzyć. A może już się zdarzyło, albo się zdarza właśnie teraz. To co wtedy? Czy umiem mądrze przeżyć takie zakochanie, czy potrafię nie skrzywdzić drugiego człowieka moim byciem księdzem i moim celibatem? Czy sam potrafię i czy będę umiał pomóc drugiemu w przeżyciu miłości większej - bo czystszej?

Wielu księży wie, o czym mówię. I pewnie nie tylko księży. Również kobiety, które spotykają księży i które w pewnej chwili przestały widzieć w nich księży, tylko po prostu mężczyzn. Pytanie: czy to bez udziału księży znika owo bycie postrzeganym jako ksiądz, kapłan i prezbiter? Piszę, myślę, bom sam pełen winy, bo czuję, że niekiedy zatracam linie podziału i wiem, że nie jest to dobre. Próbuję wracać, przywracać właściwe role i nie zawsze jest to dla mnie powrót uszczęśliwiający. Podejrzewam, że i dla drugiej strony bywa to bolesne. Czy można uniknąć owego zacierania ról, owych dwuznaczności?

Prawdopodobnie nie. Wierzę wszak, że powrót jest zawsze możliwy.

List od byłego księdza

stawia wiele pytań. Noszę je w sobie i ja. Choć jestem z "tej" strony, choć dziękuję Bogu za to, że ciągle trzyma mniej po "tej" stronie, wiem, że są to i moje pytania. Ból, który je zrodził, jest również  moim - choć innym - bólem. Może kiedyś będzie okazja podjęcia tych pytań w gronie księży i eks-księży. Bez poczucia wyższości i bez poczucia winy. Po prostu - rozmowy dzieci Bożych.

(nazwisko i adres Autora znane redakcji)


Inne wypowiedzi na ten sam temat:
Znak 7/98
Znak 4/98
Znak 2/98

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama