Mój lek na rany [GN]

O patriotyzmie i ładnym życiu z Emilianem Kamińskim rozmawia Barbara Gruszka-Zych

Mój lek na rany [GN]

Autor zdjęcia: Jakub Szymczuk

O patriotyzmie i ładnym życiu z Emilianem Kamińskim rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Barbara Gruszka-Zych: Czym dziś jest patriotyzm?

Emilian Kamiński: — Patriotyzm jest zawsze taki sam. Dla mnie jest to utożsamianie się z czymkolwiek innym niż my sami. Dlatego możemy mówić o patriotyzmie rodzinnym, domowym, małej ojczyzny, państwa. To pewien stan ducha, odwrotność egotyzmu, sytuacja, kiedy wychodzę z siebie i staję obok czegoś lub kogoś. Egotyzm bywa silniejszy od nas, bo jest zapisany w ludzkiej naturze. Dlatego trzeba pewnej dojrzałości, żeby odkryć w sobie potrzebę działania na rzecz innych, w imię jakiejś sprawy. Jesteśmy zdolni do patriotyzmu, kiedy uzyskujemy samoświadomość, że możemy się czymś podzielić z innymi.

Pytałam o patriotyzm dziś, bo Jan Nowak-Jeziorański powiedział mi kiedyś, że od uzyskania niepodległości zmieniło się pojęcie patriotyzmu odnoszącego się do ojczyzny — nie trzeba za nią ginąć, ale wystarczy dobrze pracować dla kraju...

Nie tylko ogólnie dla kraju, ale przede wszystkim dla ludzi w nim mieszkających. Bo opieka na przykład nad powodzianami jest dziś dla mnie oznaką patriotyzmu.

W swoim teatrze realizuje Pan spektakle patriotyczne.

Sztuki „Pamiętnik z powstania warszawskiego” Białoszewskiego czy „Apel Katyński” wynikły z moich ran na duszy, które odkryłem już w dzieciństwie. W PRL-u komuniści skrzętnie ukrywali prawdę o powstaniu warszawskim i Katyniu. Już jako dziecko zastanawiałem się, jak to możliwe, że rządzą nami takie „gęby”. Dla mnie twarz człowieka to jego kronika i trzeba umieć ją czytać. Niby patrzysz na nią dwoma oczyma, a tak naprawdę bierze w tym udział tzw. trzecie oko intuicji. W minionym ustroju pełen niechęci patrzyłem na te gombrowiczowskie gęby wielu prominentów. To z ich powodu bez odpowiedzi pozostawały moje pytania o Katyń czy powstanie warszawskie. Dociekanie, dlaczego o tym się nie mówi, rosło we mnie jak drożdże. Kiedy dziś chodzę po Warszawie, wracają do mnie duchy przeszłości. Myślę — tu jedzie tramwaj, tu coś sprzedają, a przecież kilkadziesiąt lat temu tu rozgrywał się jeden wielki koszmar.

Tablice, które wiszą w różnych miejscach, przywołują tamte wspomnienia. Dobrze myślę?

Budynek, w którym mieści się nasz teatr „Kamienica”, przy dawnej ulicy Leszno 13, ma 101 lat. On to wszystko pamięta, to wymowny pomnik tamtych czasów. Podczas wojny był mocno wypalony, ale cudem ją przeżył. Tutaj się inaczej próbuje, inaczej gra, tak działa jego genius loci.

Pewnie na waszej widowni pojawiają się duchy dawnych mieszkańców...

Oczywiście (śmiech). Podczas próby generalnej „Apelu Katyńskiego”, która odbywała się dzień przed katastrofą w Smoleńsku, działy się u nas „dziwne rzeczy”.

Jak się gra w sztukach takich jak „Apel Katyński”, których temat tkwi w Panu jak rana? Czy udaje się zdystansować do roli, czy raczej żyje się nią?

Moja gra w tym spektaklu jest lekiem na rany. Ale też wykorzystuję tam swój warsztat, żeby podzielić się z widzem emocjami, stworzyć atmosferę. „Apel Katyński” odbywa się w sosenkach i piachu, tak jak to było naprawdę. W piachu leżą stare walizki, rzeczy osobiste — wszystko otoczone drutem kolczastym. Specjalnie pożyczyłem od wojska szynele oficerskie i żeby nie pokazywać krwi, ciał czy manekinów, powiesiłem te szynele na drutach. W trakcie spektaklu spadały z drutów, jak duchy tamtych rozstrzelanych oficerów.

Ojciec Kuczmik, który był świadkiem katyńskich ekshumacji, opowiadał mi, że widział wielką armię kości — szkielety w szynelach wydobywane spod ziemi...

W finale naszego skromnego przedstawienia, kiedy podnosi się ekran ze zdjęciami archiwalnymi zamordowanych, widać krzyż z ukrzyżowanym szynelem. Takiej ciszy na widowni jak przy „Apelu Katyńskim” nie pamiętam.

Obok tych patriotycznych spektakli ostatnio zrealizował Pan „Testament cnotliwego rozpustnika”.

To sztuka Anatolija Kryma, dramaturga z Ukrainy. Opowieść o umierającym Don Juanie, który w bójce dostał ranę i odchodząc, dokonuje résumé życia. Znajdziemy tam piękne kwestie o kobietach, Bogu, Kościele. Mimo że to sztuka o człowieku, który odchodzi, to przecież mówi o miłości do życia i przekazuje widzom energię. Po spektaklu mamy dla widzów lekcję flamenco, na której ostatnio ku mojemu zdumieniu została cała widownia. Tak jak marzyłem — z „Kamienicy” zrobił się teatr towarzyski. Ludzie przychodzą wcześniej, zostają po spektaklach, rozmawiają w restauracji. Tak było w Warszawie w międzywojniu — mojej ulubionej epoce. Sam tęsknię za tamtymi czasami i dlatego dużo miejsca w repertuarze poświęcam Warszawie, choćby wystawiając „Ordonkę”, „Botox” czy „I tak cię kocham”.

Można powiedzieć, że stale walczy Pan z egotyzmem, a więc jest patriotą. W swoim teatrze robi Pan wiele dla innych, na przykład dla dzieci i dorosłych niepełnosprawnych...

Zawsze oddaję im bezpłatnie salę i ludzi. Uważam, że tak trzeba, bo to często środowiska bardzo biedne. Niedawno 12 grup dzieci z zespołem Downa przyjechało do naszego teatru na swój festiwal. Przyglądając się ich prezentacjom, zrewidowałem swoje poglądy na temat ich możliwości, nie tylko artystycznych. Chociaż już ponad 30 lat pracuję w tym fachu, to występujący zaskoczyli mnie energią i swoistą wrażliwością. Patrzyłem jak urzeczony, a łzy ciekły mi po policzkach. Jedna z ich opiekunek wytłumaczyła mi, że tak jak niewidomi nie widzą, ale bardzo dobrze słyszą, tak dzieci z zespołem Downa potrafią uzewnętrznić swoją specyficzną, ukrytą wrażliwość. Wśród opiekunów występujących było kilka zakonnic z trudnymi dziećmi. Jeden z chłopców na scenie miał za zadanie przesuwanie różnych przedmiotów. Za każdym razem kiedy to robił, pytał zakonnicę, jakby prosząc ją o akceptację: „mama, dobrze?”. A ona uśmiechała się i dawała mu do zrozumienia, że wszystko jest w porządku. Stale też gościmy w teatrze dzieci z przedszkoli, szkół na specjalnych zajęciach ogólnie rozwijających. Wspieramy budowę jadłodajni dla bezdomnych, realizowaną przez ojców kapucynów przy Miodowej. Dochód ze spektaklu „Ta cisza to ja” poświęcamy na tę inicjatywę.

Dlaczego do teatru zaprasza Pan bezdomnych?

Kiedyś przyszli całą grupą na „Mszę wędrującego” Stachury. To normalni ludzie, tylko nie mają domu i czasem są zaniedbani. Ale to przecież normalne — nieupiększone życie. Kiedyś przeraziła mnie pewna pani pracująca w dziale promocji jednego z teatrów. Otrzymała list od widza, mającego abonament w tym teatrze, w którym on protestował, że nie życzy sobie, aby obok niego siedział niepełnosprawny na wózku. Wtedy ta pani napisała do tego niepełnosprawnego, który też miał abonament, żeby ograniczył swoje wizyty w teatrze. Jak tak można patrzeć na świat? Przecież nie znamy dnia ani godziny! Wystarczy jeden moment i możemy stać się bezdomni albo niepełnosprawni. Przyjdzie powódź, samochód potrąci nas na ulicy. I co wtedy zrobi tamta pani?

Działania charytatywne są ważne, ale żeby utrzymać prywatny teatr, trzeba przecież zarabiać pieniądze...

Chciałbym mniej wagi przykładać do bycia menedżerem i znaleźć mecenasa, który by nas wsparł finansowo. Z zazdrością patrzę na teatry miejskie, które mają porządne źródło finansowania. W „Kamienicy” trzeba zwracać uwagę na szczegóły, bo każde zaniedbanie może być zgubne. Dla mnie osobiście pieniądz nie jest najważniejszy, żyję skromnie.

Skromnie? Artyści zwykle żyją na pewnym poziomie.

Jestem aktorem, reżyserem, menedżerem, budowlańcem, trochę piszę. Przepraszam, ale nie pozwalam, by nazywano mnie „artystą”. W wymienionych branżach staram się być po prostu fachowcem, dobrze wykonywać swoje rzemiosło. Artysta — to dla mnie słowo trochę podejrzane. Znam wielu, którzy nazywają siebie artystami i — jeśli nie robią tego przypadkowo — uważam, że mają z tym problem. Skoro nie zostali tak przez nikogo nazwani, to muszą to robić sami. Wielcy i skromni byli moi majstrowie, dla mnie artyści — Tadeusz Łomnicki, Aleksander Bardini, Janusz Warmiński, Helmut Kajzar, Zofia Mrozowska, Kazimierz Dejmek.

— Ale wróćmy do pieniędzy.

W życiu prywatnym nie są dla mnie najważniejsze. Żona często mówi „kup sobie nowe buty, marynarkę”, a ja jej na to — „przecież ta jest dobra”. Dla mnie kult pieniądza jest podejrzany. Przecież Bóg nie jest pieniądzem. W tym odwiecznym konkursie „mieć” czy „być” — zdecydowanie ważniejsze jest „być”. Przed laty w Nowym Jorku pod Rockefeller Center spotkałem faceta grającego na organkach różne polskie melodie. Spytałem: „ty Polak jesteś?”, a kiedy potwierdził, usiadłem obok niego i zaczęliśmy rozmawiać. Wydawało mi się, że usłyszę skargi nieszczęsnego kloszarda. A on mi powiedział, że jest szczęśliwy, bo przecież robi to, co lubi — gra na organkach, a na dodatek ludzie wrzucają mu za to pieniądze, jest zdrowy jak byk, siedzi w centrum świata. „A ten facet na górze, który ma Rockefeller Center, w tej chwili umiera na raka. No to kto jest szczęśliwszy, ja czy on?” — zapytał mnie wtedy. „Oczywiście, że ty, z tym wszystkim, co masz” — musiałem mu przyznać.

Co jest dla Pana najważniejsze?

Ładne życie i dzielenie się z innymi jego urodą.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama