Mamo, czy ja jestem z kimś spokrewniona?

Najpierw były moje marzenia o dużej, szczęśliwej rodzinie. Piękne marzenia. Potem przyszła wielka, romantyczna miłość i małżeństwo. Nadszedł czas realizacji marzeń, tak po bożemu, naturalnie, żeby dziecko się u nas pojawiło. I nic

Daję moim dzieciom dom, rodzinę, stałość relacji, czułość i bliskość, lecz nie uchronię ich przed poczuciem wyobcowania, osamotnienia, nie uratuję ich przed porzuceniem, które się dokonało. Będą się zmagać ze swoim lękiem, gniewem, smutkiem.

Mamo, czy ja jestem z kimś spokrewniona?

Najpierw były moje marzenia o dużej, szczęśliwej rodzinie. Piękne marzenia. Potem przyszła wielka, romantyczna miłość i małżeństwo. Nadszedł czas realizacji marzeń, tak po bożemu, naturalnie, żeby dziecko się u nas pojawiło. I nic.

Lata mijały, napięcie rosło. Niby normalnie żyłam, pracowałam, odwiedzałam rodziców, miałam przyjaciół i znajomych. Najsilniejszym nurtem było jednak pragnienie dziecka, ono zabarwiało napięciem i niepewnością każdy mój dzień. Żyłam jak w rytmie cyklu nie-płodności. Choć wtedy miałam jeszcze nadzieję, że to jednak cykl płodności. Zaburzony, rozchwiany, ale przecież płodności. Trzeba cierpliwie czekać. Wszystko będzie dobrze. Tak mówili moi bliscy. Powtarzałam to za nimi. Lekarz jeden, drugi, trzeci, życie na huśtawce rozbujanej od nadziei do rozpaczy, w górę i w dół, ciągle i ciągle na nowo, od nadziei do rozpaczy aż po mdłości, lecz nie te upragnione, ciążowe. Nie, te nie nadeszły nigdy.

Przyszedł czas zmęczenia. Jak długo można karmić się złudzeniami. Po kilku latach leczenia zamknęliśmy czas biologicznych starań, mieliśmy już tego dość. Rozpoczęliśmy starania o dziecko na drodze adopcji. Ta decyzja była jak wyzwolenie, jak otwarcie nowych drzwi, wybór nowej, obiecującej spełnienie drogi. Miałam wrażenie, że przechytrzyłam los, że znalazłam sposób, by spełnić marzenie o normalnej, szczęśliwej rodzinie w sytuacji, gdy biologia i Bóg zdawali się mi mówić: „Nie. Nie będziesz matką”. Biologicznie nie będę, lecz dzięki adopcji tak.

Ktoś odrzucił, ktoś pokochał

Po kolejnych dwóch latach zostaliśmy rodzicami dzięki adopcji. Pawełek, gdy trafił do naszej rodziny, miał dwa miesiące. Był duży, blady i napięty. Mój syn. Uczynił mnie matką. Tak to wtedy przeżywałam. Byłam dumna i szczęśliwa. Na trzy lata wpadłam w rytm macierzyństwa idealnie realizowanego. Stały rytm posiłków, drzemek i spacerów. Bliskość, dotyk, noszenie na rękach, kontakt wzrokowy, przemawianie do maluszka. Bardzo się starałam. Miałam poczucie, że dostałam skarb, o który muszę się teraz troszczyć i go chronić. Po dwóch latach ponownie poszliśmy do ośrodka adopcyjnego. Chcieliśmy, by nasza rodzina się powiększyła. I pojawiła się córeczka, czteromiesięczny maluszek. Śliczna, słodka, delikatna Natalia. Znów przerwałam pracę. Zostałam w domu na kolejne dwa lata. Ogarniałam naszą rodzinę. Aż do czasu, gdy dzieci podrosły, poszły do przedszkola, szkoły, a ja wróciłam do pracy.

Dziś, po kilkunastu latach od pierwszej adopcji, razem z mężem z ogromnym trudem ciągniemy wózek życia rodzinnego. Dzieci nas nie oszczędzają. Znają prawdę o swojej historii. Wiedzą, że urodziła je inna mama, a my je adoptowaliśmy. Z historią ich życia zapoznawaliśmy ich od maleńkości, gotowi dzielić ich uczucia, odpowiadać na pytania adekwatnie do wieku, nazywać świat i emocje, z którymi się mierzą.

Syn mierzy się głównie z lękiem, córka – z gniewem. Oboje mają w sobie wielkie pokłady złości. Syn kieruje złość na siebie, mnie ochrania, bo się boi, że go porzucę, choć ja nigdy nie dałam mu podstaw, by mógł mnie o to podejrzewać. Córka swój gniew kieruje na mnie, prowokuje mnie do złości, żeby sprawdzić, czy ją porzucę. Bo moje dzieci wiedzą, że matka porzuca swoje dzieci. To jest ich historia. Sama im ją opowiedziałam. A matka to ja. Innej matki nie ma w pobliżu. Więc w ich rozumieniu to ja jestem matką, która porzuca, i do mnie adresowany jest ich potężny gniew.

Ze zdumieniem odkrywam, że moje słowa mają niewielkie znaczenie. Gdy opowiadam dzieciom ich historię, gdy odpowiadam na ich pytania, starannie dobieram słowa, by nie odmalowywać rzeczywistości w brutalnych barwach. Moje intencje nie mają jednak znaczenia. Oni słyszą swoje. Słyszą okrucieństwo życia, w którym matka porzuca swoje dzieci.

Ja mam odwagę mówić im prawdę, bo wiem, że odrzucenie nie jest całą ich historią. Ktoś ich porzucił i ktoś, konkretnie ja i mąż, ich przyjął, pokochał, uczynił swoimi dziećmi. Dla mnie historia o przyjęciu, włączeniu do rodziny, pokochaniu i kochaniu „już zawsze na zawsze” jest ważniejsza niż odrzucenie, które było wcześniej. Lecz to moja perspektywa. Moje dzieci dziś nie chcą tego widzieć. Przeżywają swoje odrzucenie.

Mama przyszywana

Pierwszy raz córka wykrzyczała mi w twarz: „Nie jesteś moją prawdziwą mamą!” chwilę po tym, gdy odmówiłam jej kupienia żelków. Wtedy nie umiałam zareagować tak, jak bym chciała. Pierwszy raz był jak cios. Zupełnie niespodziewany. Broniłam się z pozycji silniejszego. Dziś jestem już chyba uodporniona. Pozwalam córce, by nazywała rzeczywistość po swojemu. Ze skrzywdzonym, walecznym dzieckiem nie ma co walczyć. Ono uruchomi cały arsenał dostępnych sobie środków – zbluzga, pobije, pokopie, podrapie, a ja przecież jestem dorosła, nie przekroczę pewnych granic. Nie ma co walczyć, bo albo dziecko okaże się silniejsze, albo ja je skrzywdzę.

Ja dla niej jestem Agą. Gdy robiła swoje pierwsze laurki, obrazek dla mnie zawsze zatytułowany był „Aga”. „Mama” pisze do mnie rzadko i od niedawna. Mam wrażenie, że działa tu przykład koleżanek. One piszą „Kocham mamę”, więc moja córka też. Choć w mowie od zawsze zwraca się do mnie „mama”, to w piśmie jestem „Agą”. Gdy pyta teraz o swoją matkę biologiczną, mówi o niej „prawdziwa mama”. Robi to bez intencji, by mi dokuczyć. Po prostu nazywa świat. Ja jestem mamą przyszywaną lub adoptowaną. W swojej narracji tak mnie nazywa. Bardzo mnie to boli. Adoptowałam dzieci, żeby mieć normalną, szczęśliwą rodzinę. A mam rodzinę pozszywaną, patchworkową. Taką mam.

Najmocniejsze pytanie, które padło z ust córki, to: „Mamo, czy ja jestem z kimś spokrewniona?”. Umiem odpowiadać na pytania moich dzieci, znam prawdziwe i bezpieczne odpowiedzi o tym, że kocham „już zawsze na zawsze”, że jesteśmy rodziną według prawa i według serca, lecz wobec tego pytania wszystko wydało mi się małe. Pytanie o pokrewieństwo, pytanie, w którym dopuściła do siebie myśl, że być może nie jest spokrewniona z nikim, zabrzmiało w moich uszach jak potężna skarga na samotność, jak niewyobrażalny lęk przed prawdopodobieństwem, że być może z nikim nie jest spokrewniona, lecz sama jedna w wielkim świecie. To pytanie uświadomiło mi daremność moich wysiłków. Daję moim dzieciom dom, rodzinę, stałość relacji, czułość i bliskość, lecz nie uchronię ich przed poczuciem wyobcowania, osamotnienia, nie uratuję ich przed porzuceniem, które się dokonało. Będą się zmagać ze swoim lękiem, gniewem, smutkiem. Ja mogę im towarzyszyć. Nazywać. Rozbrajać śmiechem, co się da rozbroić. Głaskać, przytulać, gdy pozwolą się obdarzyć czułością. Być blisko. Być czułą, uważną, obecną. Zastępcza matka. Matka jak plasterek na ranę, która jest większa, niż chciałoby się przyznać.

Gdy o tym wszystkim myślę, to gniew córki, kierowany do mnie, czasem mi pochlebia. Może jestem w desperacji i szukam jasnych stron w sytuacji, która jest mrokiem, lecz myślę sobie, że z uczuciami trzeba się mierzyć, by je oswoić i nauczyć się z nimi żyć. Córka właśnie się tego uczy. Trenuje w relacji ze mną. Przy kim ma się tego uczyć, jeśli nie przy mnie? W końcu jestem jej mamą.

Powiedz, kogo wybierasz

Syn doświadcza swojego życia inaczej. Mało mówi, nie walczy ze mną ani z ojcem. Często pogrąża się w smutku, wycofuje się z relacji, zamyka w swoim świecie i trudno z nim nawiązać kontakt. Czasem jednak znajduje sposób, by powiedzieć, co przeżywa. W jeden z wakacyjnych dni, gdy dużo czasu spędzałam z dziećmi w domu, syn zawołał mnie do pokoju na przedstawienie. Przedstawienie rozgrywało się na piętrowym łóżku, na górnym posłaniu. Były tam moje dzieci, siedziały naprzeciw siebie otoczone mnóstwem pluszowych zabawek. Ja usiadłam na podłodze koło łóżka. Przedstawienie się rozpoczęło.

Paweł brał dwie pluszowe zabawki, każdą w jedną rękę, pokazywał je Natalce i pytał:

– Powiedz, kogo wybierasz?

Natalia wskazywała palcem jedną zabawkę, Paweł drugą wyrzucał za barierkę łóżka. Zabawka upadała na ziemię. Scena się powtarzała. Było tam wiele pluszaków.

– Powiedz, kogo wybierasz?

Siedziałam pod tym łóżkiem, obserwowałam moment wyboru, wyrzucanie, lot w dół i upadek pluszaków na ziemię. Moje przerażenie rosło. Zrozumiałam, że to przedstawienie dla mnie, że ja mogę mieć w nim swój udział. Zaczęłam więc wyciągać ręce w stronę spadających pluszaków, chciałam je łapać, ratować je przed upadkiem i przygarniać do siebie. Wtedy jednak Paweł zaczął wyrzucać niechciane pluszaki w inną stronę. Tam już nie sięgałam. Siedziałam przecież na swoim miejscu i nie chciałam się miotać po całym pokoju, bo nikogo bym nie uratowała. Niektóre pluszaki spadały i w domyśle roztrzaskiwały się o podłogę, kilka złapałam i przygarnęłam. Widziałam, jak Paweł podejmuje decyzję, w którą stronę zrzucić niechcianego pluszaka: czy spuścić go tam, gdzie ja siedzę i dać mu szansę na ratunek, czy też pozbawić go wszelkich szans.

To było niezwykłe przedstawienie. Miałam poczucie, że uczestniczę w czymś bardzo ważnym i wyjątkowym. Były w tym przedstawieniu dzieci chciane i niechciane. Byli rodzice podejmujący decyzję, które dziecko zostawić, a które porzucić. Było miejsce na naukę, że od sposobu, w jaki się to dziecko porzuci, zależy jego los. Byłam ja, matka zastępcza, która wyłapywała spadające dzieci. Nie wszystkie niestety. Niektóre. Kilka.

To przedstawienie wymyśliły i odegrały moje dzieci. Tak się bawią. Miałam przywilej uczestniczyć w tej zabawie. Dzieci włączyły mnie w nią. Razem przeżyliśmy coś bardzo ważnego. Takie chwile dają mi nadzieję, że nasze rodzinne sprawy idą w dobrym kierunku, że wspólnie zdążamy do dojrzałości, do przyjęcia swoich historii życia, do odnalezienia w nich źródeł siły.

Czasem mam wrażenie, że nasza rodzina jest bardzo liczna. Dużo liczniejsza niż nas czworo, którzy siadamy razem do stołu i mijamy się w drzwiach. Jakby żyli z nami biologiczni rodzice i rodzeństwo naszych dzieci. Bo to się w głowie nie mieści, by ten nadmiar uczuć, trudności i kłopotów, z którymi się zmagamy, pochodził tylko od nas. Syn się zmaga z nieprawdopodobnie niskim poczuciem własnej wartości. Gdzieś w samym środku siebie ma przekonanie, że jest nic niewart, godzien pogardy, że zasługuje tylko na brudne, pogniecione ubrania, zniszczone buty i marne zabawki. Wyraża zadowolenie i satysfakcję, gdy nic się nie układa po jego myśli: „Tak będzie biedniej i żałośniej”. Czerpie przyjemność z postawy użalania się nad sobą. Gdy otrzymał nowe, markowe buty, nie chciał ich nosić: „Są zbyt ładne. Nie zasługuję na nie”.

Dużą trudnością dla niego i dla nas jest lęk, z którym żyje. Czasem opowiada o swoich fantazjach i wyobrażeniach. Można się wtedy przerazić. Zagrożenie czai się wszędzie. Jest potężne i nieuchronne. Ciśnie mi się wtedy na usta zakaz: „Nie myśl tak. To jest okrutne i nieprawdziwe. To tylko twoja wyobraźnia. Rzeczywistość jest inna”. Często czuję się wtedy bezradna. Wiem, że moje słowa mają ograniczoną moc. Nie zmienię wewnętrznego świata syna, nie przeprogramuję jego wspomnień, wyobrażeń, fantazji. Zakazami i nakazami mogę doprowadzić do tego, że przestanie opowiadać mi cokolwiek, stracę kontakt z jego wewnętrznym światem. A jednocześnie nie mogę znieść myśli, że on widzi wszędzie zagrożenie, pogardę i wrogość. Jakby miał w sercu filtr, który sprawia, że wszystko jawi mu się bardziej niebezpieczne, niż jest w rzeczywistości. O mnie też ma kiepskie wyobrażenie. Wiele razy słyszę słowa, na które nie zasługuję: „Gardzisz mną. Ja się dla ciebie nie liczę. Porzucisz mnie. Zatrzaśniesz drzwi i uciekniesz. Muszę cię pilnować”.

Jest w moim synu przekonanie, że chcę go porzucić, że ciągle szukam sposobu, by uciec, zatrzasnąć drzwi i nie wrócić. Jeśli dotąd tego nie zrobiłam, to tylko dlatego, że on ciągle mnie pilnuje. Rzeczywiście, pilnuje mnie. Choć z mojej perspektywy wygląda to tak, że to on się boi zostać sam. Nawet na chwilę. Nawet w naszym domu.

Światło! Gdzie jest światło?!

Spisałam to wszystko i poczułam, jak wielki ciężar dźwigam. Przeogromny. Patrzę wstecz, na tamtą siebie sprzed lat, gdy podejmowałam decyzję o adopcji. To była moja wolna, świadoma decyzja. Pamiętam, że protestowałam wtedy przeciw postrzeganiu adopcji jako „problemu”. Adopcja to było rozwiązanie, moje szczęśliwe rozwiązanie. Wierzyłam, że miłość wystarczy. Moja wielka miłość, która pokona wszystkie trudności. Naiwna była moja wiara, młodzieńczy idealizm.

Patrzę na drogę, którą przebyliśmy ja, mąż i nasze dzieci. Jak wiele na tej drodze zweryfikowałam swoich pragnień, przekonań, poglądów. Jak wiele się nauczyłam. Konkretnie nauczyłam się czułości. Zwykłej, macierzyńskiej czułości. Mam takie doświadczenie i wyrosłe z niego przekonanie, że czuły dotyk, głaskanie, kołysanie i przytulanie to najlepsze, co można dać dzieciom z doświadczeniem traumy odrzucenia. Kiedyś myślałam, że słowa mają leczniczą moc. Wystarczy znaleźć właściwe słowa, wypowiedzieć je i one zmienią rzeczywistość. Dziś wiem, że czuły dotyk jest lekarstwem. I uważne, łagodne spojrzenie w oczy. Patrzeć dziecku w oczy z miłością. Uważnie i łagodnie. Cokolwiek się dzieje. Szukać tego spojrzenia i szukać kontaktu przez dotyk. Wydaje się, że to tak mało wobec ogromu trudności, z którymi zmagają się nasze dzieci. Owszem, to jest niewiele, lecz mam wrażenie, że to jedyne, co nasze dzieci potrafią przyjąć i przeciw czemu nie protestują. Szczęśliwie potrafię im to dać.

A ja? Gdzie w tym wszystkim jestem ja, ze swoim marzeniem o normalnej, szczęśliwej rodzinie? Ja jestem w drodze. Ze smutkiem akceptuję to, czego nie chciałam widzieć na początku, a co bezceremonialnie pokazują mi moje dzieci, że mama adopcyjna to mama przybrana, przyszywana, inna niż ta „prawdziwa”, która urodziła. A jednak, takie jest moje doświadczenie, mama adopcyjna jest najprawdziwsza, bo obecna, jedyna bliska. Jest w tej samej roli, co matka, która urodziła i porzuciła, więc zbiera niezasłużone cięgi za tamtą. Mama adopcyjna marzy, by być dobrą, kochaną mamą dla swoich dzieci. Mama adopcyjna marzy, by w domu były spokój i harmonia, by dzieci jej ufały, by wierzyły, że są kochane zwyczajną, rodzicielską miłością, i by nie musiały tego ciągle sprawdzać. Czasem mówię o tym swoim dzieciom, a wtedy moja córeczka z rozbrajającą szczerością pyta: „A dlaczego moja prawdziwa mama nie mogła mnie adoptować?”.

AGNIESZKA SZUMSKA – ur. 1976, absolwentka filologii polskiej, nauczycielka, mężatka, mama dzięki adopcji, ma dwoje dzieci.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama