Od lat borykam się z ambiwalentnymi uczuciami związanymi z procesem adopcyjnym. Z jednej strony przyznaję rację tym, którzy chcą ustrzec dzieci przed rozwiązaniem adopcji, z drugiej mam ochotę zgrzytać zębami, gdy wiem, że można wziąć dziecko na próbę. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę pewna, jak być powinno. Jak jest, wiem z własnego doświadczenia.
Kiedy człowiek, niezależnie kobieta czy mężczyzna bardzo pragnie mieć dziecko, a rzeczywistość nie chce wyjść naprzeciw jego marzeniom, jest skłonny zawalczyć. Czasami wystarczy cierpliwość i pomoc medyków. Czasami jedynym wyjściem jest adopcja. Kiedy wybiera się to rozwiązanie, trzeba sobie odpowiedzieć na kilka naprawdę ważnych pytań. Po pierwsze – czy jestem na to gotowy? Czy chcę przyjąć do swojego życia człowieka, z którym niezależnie od okoliczności zwiążę się na zawsze. Czy potrafię otworzyć się na jego inność? Czy jeśli okaże się, że będzie zupełnie inny niż ja i mój współmałżonek, nie będę usiłowała ulepić go na nowo. W końcu – co zrobię, jeśli wbrew wszystkim informacjom ośrodka adopcyjnego, okaże się, że dziecko nie jest takie, jak chciałam? Ale po kolei..
Ośrodki adopcyjne
Procedury adopcyjne – kwalifikowanie dzieci oraz dobór rodziców – prowadzą publiczne i niepubliczne ośrodki. Po reformie w 2012 roku ich liczba w Polsce zmalała o ponad 30 proc. Zarządzanie systemem adopcyjnym w Polsce utrudnia także to, że Ministerstwo Rodziny Pracy i Polityki Społecznej nie wdrożyło ogólnopolskiego systemu teleinformatycznego, Centralnej Aplikacji Statystycznej, do obsługi procedur adopcyjnych. Brak takiej procedury komplikuje gromadzenie i wymianę na bieżąco informacji dotyczących statusu dzieci oraz kandydatów do przysposobienia zarówno w danym ośrodku jak również pomiędzy nimi. Tak czy inaczej jednak ośrodki adopcyjne to instytucje pomagające chcącym przysposobić dziecko przygotować się na ten moment. To proces długotrwały. Podczas jego trwania sprawdza się właściwie wszystko, zaczynając od statusu materialnego, czyli określenia, czy budżet domowy podoła przyjęciu kolejnego członka rodziny, przez weryfikację problemów zdrowotnych, po zaświadczenie z poradni odwykowej, że nigdy nie odbywało się leczenia w tego typu przybytkach. Chociaż akurat to jest moim zdaniem najbardziej wątpliwe. Poszczególne ośrodki terapii uzależnień nie wymieniają się danymi, więc zaświadczenie z jednej poradni nie załatwia sprawy.
Kandydaci muszą poddać się diagnozie psychologicznej i pedagogicznej, odbywają serię spotkań ze specjalistami, opowiadają o swoich problemach i oczekiwaniach. Ten okres kończy się opinią komisji kwalifikacyjnej. Pozytywna opinia to dopiero początek drogi. Potem niemal w nieskończoność, z punktu widzenia zainteresowanych, trwają spotkania warsztatowe w grupach, składających się zwykle z 7-8 par. Podczas tych spotkań, odbywanych zwykle weekendowo, prowadzący przekazują wiedzę o podstawach prawnych adopcji, pielęgnacji dziecka, a także niektórych zaburzeniach, np. chorobie sierocej. Pojawiają się też wątki dotyczące sposobów rozmawiania o adopcji z rodziną i znajomymi.
Kolejne tematy opracowuje się wykwalifikowanych trenerów jako kolaże, plakaty, psychodramy. Pracuje się w parach, indywidualnie i na forum całej grupy. Niektóre zadania zabiera się ze sobą do domu, by szczegółowo przeanalizować różne aspekty poruszanych zagadnień. W końcu przychodzi moment wizyty domowej, która ma określić warunki w jakich będzie przyjęte dziecko oraz opisać relację małżonków w warunkach naturalnych. Ale jeśli na końcu tej procedury czeka dziecko, warto to wszystko przejść. Skąd więc mieszane uczucia związane z opisywanym procesem?
Krok po kroku
Po pierwsze, przyszli rodzice pytani są o preferencje. Trzeba określić wiek, płeć dziecka, które chce się uznać za swoje, ale także dookreślić, co jest przeszkodą, której nie będzie w stanie przyjąć. Chodzi np. o chorobę czy niepełnosprawność. Pewnie, że każdy chciałby możliwie najmniejsze, zdrowe dziecko. Ale… przecież to oczekiwanie, to czas porównywalny z ciążą, a kobieta w ciąży nie wie, jakie poczęło się dziecko. Kto ma prawo żyć, a kto tego prawa nie ma? Czy przyjmę tylko to dziecko, które spełnia standardy?
Gdy kurs adopcyjny zostanie ukończony, wszystkie testy zaliczone, pozostaje tylko czekać. Chociaż „tylko” to w tym przypadku złe słowo. Oczekiwanie jest pełne napięcia i bardzo nerwowe. Płyną dni i tygodnie, potem miesiące, a czasem lata. W Polsce przeciętny czas trwania procesu adopcyjnego, od momentu zarejestrowania kandydata na rodzica do orzeczenia przez sąd adopcji dziecka, wynosi dwa lata. Ale bywa i tak, że wszystko dzieje się szybko.
Najpierw jest krótki telefon. Oczekujący rodzice słyszą tylko, że jest dziecko do adopcji. Dowiadują się czy to dziewczynka czy chłopiec, w jakim jest wieku i krótkiej, podstawowej informacji o zdrowiu. Potem mają czas na to, by zdecydować się czy chcą wiedzieć więcej. Jeżeli uznają, że tak, dowiadują się tego, co ośrodek wie na temat dziecka z dokumentów. Ponownie mają czas na przeanalizowanie danych i podjęcie decyzji, czy chcą się spotkać z dzieckiem. Następnym krokiem jest spotkanie w asyście psychologa, najczęściej także w obecności tymczasowych opiekunów dziecka, np. rodziców zastępczych.
Potem przychodzi czas kolejnych wizyt. Opiekun prawny dziecka prosi sąd o zgodę na zmianę miejsca pobytu dziecka, wskazując na adres preadopcyjny. Jeśli sąd wyrazi zgodę, dziecko może zamieszkać z przyszłymi rodzicami. Zapada decyzja o tymczasowym przejęciu opieki nad dzieckiem i po kolejnych tygodniach ostateczna sprawa sądowa. W czasie oczekiwania na rozprawę adopcyjną kurator oraz pracownik ośrodka adopcyjnego odwiedzają przyszłych rodziców, aby sprawdzić, jak małżeństwo radzi sobie z opieką nad dzieckiem.
Można się wycofać
Na każdym etapie można się wycofać. To, co budzi mój sprzeciw, to to, że można „oddać” dziecko. Wszystko we mnie woła NIE! Ale tak to po prostu wygląda. Nie wyobrażam sobie, co czuje taki mały człowiek, który nie został zaakceptowany. Rozumiem, że trzeba dać szansę rodzicom adopcyjnym aby podjęli odpowiedzialną decyzję, ale… jednak nie umiem nie być po stronie dziecka, które jest w tym układzie traktowane, delikatnie rzecz ujmując, mało podmiotowo. Wiem, to ostre słowa. Ale przeszłam ten proces kilkanaście lat temu i sądziłam, że po jakimś czasie nabiorę do tego dystansu, ale nie. Mimo upływu czasu, wciąż uważam, że takie wybieranie dziecka ma w sobie coś z targu niewolników. Czy zatem byłabym gotowa ponieść konsekwencje niewiadomej? Tak i to ze stuprocentową pewnością. Jestem bowiem mamą adoptowanego, jako zdrowego, dwulatka, który jak się okazało jest niepełnosprawny intelektualnie i będzie potrzebował opieki do końca swoich dni.
Dlaczego tak bardzo przeszkadza mi w procedurze adopcyjnej ten etap, gdzie mówi się o swoich preferencjach? Bo uważam, że takie podejście zamyka na nieoczekiwane. Bo obawiam się, że to konkretyzowanie oczekiwań i stawianie granic może przynieść skutek odwrotny od zamierzonego, gdy przyjdzie się zmierzyć z niespodziewanym. Bo mimo tak starannie przygotowanej procedury nadal zdarzają się rozwiązania adopcji. Polskie prawo przewiduje taką możliwość z tzw. „ważnych powodów”. Statystycznie rzecz biorąc wydaje się, że około 1,5% rozwiązanych przysposobień to niewiele, ale każda z tym spraw jest porażką dziecka, rodzica adopcyjnego i systemu.