Wielopokoleniowa liczna rodzina jest najlepszą polisą ubezpieczeniową. Jest zapleczem, które daje poczucie bezpieczeństwa. Życie wiele razy już pokazało, że w chwili próby cała rodzina stawia się jak na apelu – przekonuje Sabina Banot.
Podglądałam babcię i wnuczkę we wspólnym działaniu. To fascynujący związek dwóch kobiet. Jedna dojrzała, rozsądna choć z łobuzerskim błyskiem w oku, druga maleńka, schowana za kolorowymi oprawkami okularów, niezwykle mądra jak na swój wiek. Przekazują sobie obok uczucia, jakąś wspólną nić, która pociągnie się dalej. Ta nić ma w swym splocie historię i przyszłość, opowieści już wielokrotnie przywoływane i historie, które się jeszcze nie wydarzyły.
Tymczasem mała kobietka, pod dyskretnym okiem swojej babci wybrała się do pracowni ceramicznej. Obie wydają się równie rozbawione i zajęte swoimi wyrobami. Mała lepi z gliny dinozaura. Będąc jeszcze przedszkolakiem doskonale porusza się w świecie specjalistycznego nazewnictwa. Wie do czego zmierza i chce jak najbardziej samodzielnie doprowadzić sprawę do końca. Babcia czasami sugeruje rozwiązania, ale bardzo dyskretnie trzyma się na dystans, po trosze udając, że zajmuje się swoim ceramicznym wyrobem. A jednak jest pod ręką na każde zawołanie. Podpowiada, podrzuca możliwości, stawia pytania, które prowadzą do rozwiązania problemów, na które natykają małe, umorusane, ale bardzo sprawne rączki. Tak naprawdę obie są dla siebie przez to wspólne działanie centrum wszechświata. Kiedy obserwować je z boku, są jak awers i rewers tej samej monety – rodziny.
Co współcześnie oznacza termin rodzina wielopokoleniowa?
Dla mnie to przynajmniej dwa pokolenia, a w przypadku mojej rodziny – trzy, a do niedawna cztery. W tej chwili pozostali dziadkowie, rodzice i dzieci – klasycznie.
Czy równie klasyczna, jak w antycznym dramacie, jest jedność miejsca?
Nie, w tej kwestii daleko odbiegamy od klasyki. Tak się poukładało, że jesteśmy rodziną mocno porozrzucaną w przestrzeni, mieszkamy daleko od siebie. Jestem mamą dwóch córek, jedna z nich mieszka w sąsiednim mieście, a druga na drugim końcu Polski.
Czy najbliższa rodzina to tylko córki i ich dzieci? Ilu z was zalicza się do tzw. najbliższej rodziny?
Najbliższa rodzina to rzeczywiście te trzy pokolenia, ale tak się złożyło, że za bliskich uważamy też nasze rodzeństwo z rodzinami, no i w tej chwili to około 30 osób.
Czy zdarza się, że spotykacie się wszyscy?
Spotykamy się cyklicznie, to znaczy, zdarzają się wspólne urlopy, mniej więcej co cztery lub pięć lat, jeśli chodzi o spotkania, niekoniecznie w pełnym składzie, bo mieszkamy też w różnych krajach, nawet kilka razy do roku. Każdy pretekst jest dobry.
Jeśli chodzi o relacje z córkami, to czy odległość ma znaczenie?
To na pewno utrudnienie. W przypadku dążenia do kontaktu bezpośredniego, czyli na żywo, napotyka na przeszkody. Nie jest to jednak barierą nie do przezwyciężenia. Częstotliwość nie jest bezpośrednio zależna od odległości, a raczej od temperamentu i woli, która zawsze znajdzie jakieś rozwiązanie.
W jakiś sposób się komunikujecie?
Na wszystkie dostępne sposoby. Regularnie korzystamy z telefonu. Regularnie, czyli kilka razy w tygodniu, nie ma tu jednak harmonogramu. Czasami bywa nawet kilka kontaktów w ciągu dnia, w jakieś konkretnej sprawie. Oprócz tego pogaduchy dla przyjemności. Ale to nie jedyny sposób, oczywiście korzystamy ze zdobyczy XX i XXI wieku jak Internet, Whatsapp czy Skype. Czasami jednak kontaktujemy się bardziej tradycyjnie – listownie, choć to już naprawdę rzadko z okazji świąt, urodzin i ważnych życiowych wydarzeń.
Bycie mamą i babcią ma dosyć powszechnie dobrą opinię, ale przecież to pociąga za sobą także bycie teściową. Jak wyglądają relacje z zięciami?
Są bardzo… normalne. Jest dialog, dążenie do porozumienia, jest spora przestrzeń wspólnych zainteresowań, preferencji, sposobu spędzania czasu wolnego i mnóstwo dobrej woli z obu stron.
A wnuki? Jak się ma ta relacja?
Ciekawa bym była ich opinii (śmiech). Wnucząt jest pięcioro, więc jest to już całkiem pokaźna gromadka płci mieszanej, z przewagą dziewczynek 4:1. Z mieszkającymi blisko widzimy się wraz z ich dziadkiem, bardzo regularnie czyli minimum raz w tygodniu, częściej dwa razy. Zwykle w okolicach weekendu, bo wtedy można spokojnie posiedzieć trochę dłużej. Wtedy oprócz grzecznościowej herbatki można swobodnie się pobawić, potowarzyszyć przy kąpieli, wyjść na dłuższy spacer. Można po prostu aktywnie uczestniczyć w życiu rodziny. A ja jako świeżo upieczona emerytka korzystam z przywilejów tego stanu i czasami wpadam na przedpołudniową wizytę. Od czasu do czasu staram się przejąć jakiś niewielki obowiązek, np. odprowadzić wnuki do przedszkola, uczestniczyć w uroczystościach, trochę się z dzieciakami pobawić, zabrać je na rower, zaproponować konkretną zabawę, posłuchać co mają do powiedzenia.
Czy te relacje przynoszą korzyści obu stronom?
Trudno jest mi się wypowiadać w imieniu wnuków, myślę, że mają z tego sporą frajdę. A chociaż zostaliśmy dziadkami dosyć późno, bo dopiero około sześćdziesiątego roku życia, to przecież nadal jesteśmy w miarę aktywni, mobilni i sprawni, dlatego wchodzą też w rachubę wspólne wycieczki, zabawy w ogrodzie i na basenie. Kontakt z wnukami, chociaż bardzo „energożerny”, jest ogromnym zastrzykiem pozytywnej energii i radości życia. To wszystko przynosi ogromne zadowolenie z tego, co się w ciągu życia udało wypracować i z tego, co ta rodzina dla nas znaczy. Jest nas coraz więcej i chociaż jesteśmy bardzo różni, to ta różnorodność dla nas jest po prostu ciekawa i staje się źródłem inspiracji i przynosi niezwykłą radość.
Jaki jest największy plus dużej rodziny?
Poczucie osadzenia, w sensie tożsamości jako takiej. Tak się składa, że chociaż na co dzień z racji różnorodności zainteresowań, miejsc zamieszkania, różnych zawodów, w których się realizujemy, różnych ról społecznych, nasze kontakty są regularne i serdeczne, ale też niestety wycinkowe. Życie jednak już wielokrotnie pokazało, że w chwilach próby zwyczajnie stajemy jak na apelu.
Tworzymy jedność. I to poczucie, że jest zaplecze, z którego na co dzień nie korzystamy, bo staramy radzić sobie sami, jest ogromnym plusem. To daje poczucie bezpieczeństwa. Myślę, że jest takim spełnieniem idei rodziny.
Zauważyłam na ścianie małą drewnianą kapliczkę, czy ona ma jakieś szczególne znaczenie?
Z obrazkiem mam mnóstwo bardzo dobrych skojarzeń. Po pierwsze wiążą się one z urlopem, który sam w sobie wywołuje uśmiech. Po drugie miejsce – kapliczkę przywiozłam z Bieszczad, gdzie wróciłam po wielu latach. Po trzecie atrakcyjny był także charakter urlopu – w nowych okolicznościach życiowych (emerytura), możliwy był wyjazd na nowych zasadach, poza sezonem, z koleżanką i jej synem, więc zupełnie poza zwykłym rytmem dni i tygodni. No i w końcu – wrażenia estetyczne i skojarzenia. To było podczas uroczego koncertu zespołu Smereko w niezwykle ciepłej atmosferze Bieszczadzkiej „Galerii Barak”. Tuż obok mnie na ścianie wyeksponowane zostały urocze, drewniane ołtarzyki z postaciami aniołów. Zwróciłam uwagę na szczególną urodę tych małych obrazków. Na jednym z tych filigranowych dzieł, aniołków było dokładnie pięć, tylu ilu mam wnuków. Pięć aniołków jak pięcioro wnucząt, które traktuję jak pięć darów losu. Uznałam, że to taka artystyczna forma tego najmłodszego pokolenia, stąd natychmiastowa, spontaniczna decyzja o zakupie tego symbolicznego dla mnie przedmiotu. Wisi teraz w mojej sypialni i jest tym, od czego rozpoczynam dzień. Patrząc na te aniołki, człowiek budzi się do życia z nadzieją.
Współfinansowano ze środków Funduszu Sprawiedliwości, którego dysponentem jest Minister Sprawiedliwości