Ostatnie dni to czas poluzowania obostrzeń związanych z jesienną falą pandemii. Gdyby przybysz z obcej planety zjawił się w naszych galeriach handlowych, doszedłby do wniosku, że pandemii już w ogóle nie ma. Niestety, nie odniósłby takiego wrażenia, zaglądając do naszych kościołów…
W ostatnią sobotę zmuszony bieżącymi potrzebami udałem się na „szybkie” zakupy do supermarketu znajdującego się w galerii handlowej. Nie spodziewałem się widoku, który ukazał się moim oczom. Wszystkie sklepy przepełnione były kupującymi, w przejściach znajdowało się całe mnóstwo stoisk z ofertą świąteczną i swojskimi produktami. Średnio jedna na trzy osoby maskę założoną miała w taki sposób, jakby chciała zademonstrować, że nie wierzy w żadną pandemię.
Idąc na niedzielną Eucharystię spodziewałem się więc, że ujrzę kościół pełen ludzi, a wręcz obawiałem się, że limit uczestników zostanie przekroczony, tak że nie zostanę wpuszczony do wnętrza. Niestety okazało się, że jeden z największych kościołów w moim mieście świecił pustkami: daleko było do osiągnięcia wyznaczonego limitu 110 wiernych. Kapłan zachęcał uczestników do włączenia się w atmosferę radości (wszak to radosna adwentowa niedziela „Gaudete”, wyrażająca się m.in. w różowym kolorze szat liturgicznych). Mi jednak daleko było do radości, a raczej naszła mnie smutna refleksja. Kim jesteśmy my, polscy katolicy, chlubiący się naszą wiarą wobec reszty „spoganizowanej” Europy? Czy tę wiarę widać na zewnątrz?
Gdzie skarb wasz...
Tak, pamiętam, że obowiązujące obecnie limity znacznie ograniczają możliwą liczbę wiernych w kościele. Wiem również, że udzielona jest dyspensa zwalniająca z obowiązku uczestnictwa we Mszy niedzielnej. Ale w mojej pamięci brzmią również słowa Chrystusa: „gdzie skarb wasz, tam będzie i serce wasze”. Słowa te, wypowiedziane w kontekście potrzeby czuwania, wyjątkowo dobitnie brzmią w czasie tegorocznego Adwentu. Trudno nie zadać pytania: „co jest naprawdę naszym skarbem?”
Być może wielu z nas zadaje sobie pytanie: skoro można uczestniczyć w liturgii przez internet, dlaczego tak wielką wagę mielibyśmy przywiązywać do fizycznej obecności w kościele? Odpowiedź nie jest wbrew pozorom trudna. Obserwacja nie jest tym samym, co uczestnictwo. Bycie biernym widzem daje jakieś poczucie partycypacji w wydarzeniu, ale nie jest pełnym uczestnictwem. Dobrze wiedzą o tym fani futbolu, którym nie trzeba tłumaczyć różnicy pomiędzy obejrzeniem meczu w telewizji a fizyczną obecnością wśród publiczności na stadionie. Podobnie jest z koncertem obejrzanym w telewizji czy w internecie – jest to jakaś namiastka fizycznego kontaktu z muzyką wykonywaną na żywo, ale nic nie zastąpi atmosfery koncertu, podczas której między wykonawcami a odbiorcami tworzy się swoista „chemia”.
Być może komuś te analogie wydadzą się niestosowne. Jak można porównywać mecz czy koncert do Eucharystii? Owszem, każda analogia jest niedoskonała, ale w tym przypadku chodzi przede wszystkim o zrozumienie różnicy pomiędzy tym, co „wirtualne” a tym, co realne. Chrześcijaństwo jest jak najbardziej realne. Jest religią wcielenia, nie abstrakcyjnych rozważań o Bogu czy estetycznych uniesień religijnych.
Jak to rozumieć w praktyce? Czy zastanawialiśmy się kiedyś, dlaczego Chrystus nie napisał żadnej księgi, nie pozostawił nam żadnego „kanonu” swojego nauczania, ale zamiast tego trzy lata formował uczniów, przebywając z nimi dzień i noc? Jeśli odpowiemy sobie na to pytanie, to zrozumiemy, że Kościół założony przez Chrystusa jest przede wszystkim wspólnotą, a nie zbiorem twierdzeń teologicznych. Być może nie dostrzegaliśmy tego wystarczająco wyraźnie w czasie przed pandemią. Szliśmy do „kościoła” rozumianego jako budynek, a nie do „Kościoła” – jako wspólnoty wierzących. Byłoby wielką szkodą, gdyby czas pandemii, zamiast wzbudzić w nas potrzebę doświadczenia wspólnoty Kościoła, doprowadził nas do całkowitego zwirtualizowania wiary.
Nie jestem aniołem, potrzebuję konkretu
Każdy z sakramentów sprawowanych w kościele, ma swoją „materię”. To mądre określenie teologiczne oznacza po prostu, że jest „coś” fizycznego, co wyraża relację między nami a Bogiem. W przypadku chrztu – jest to woda połączona ze słowami „Ja ciebie chrzczę…”, w przypadku Eucharystii – przemieniony chleb i wino, w sakramencie pokuty – wypowiadane na głos słowa penitenta i kapłana, w przypadku bierzmowania – nałożenie dłoni i namaszczenie olejem. Każdy z nas naprawdę potrzebuje tej „fizyczności”, tego „czegoś”, czego może uchwycić się nasza wiara!
Czas pandemii zepchnął nas do rzeczywistości wirtualnej. Rozumiem, że zakupy robione przez internet nie „smakują” tak, jak fizyczna obecność w sklepie, gdzie można dotknąć towaru, przymierzyć ubranie czy buty lub skorzystać z rady sprzedawcy. Tak samo jest jednak ze sferą religijną. To, że dotyka ona rzeczywistości „duchowych”, nie oznacza bynajmniej, że nie potrzebuje elementów materialnych. Przyjmowanie sakramentów, doświadczenie wspólnoty wierzących, żywe uczestnictwo w liturgii nie da się zastąpić – zwłaszcza w dłuższej perspektywie – obecnością wirtualną. Warto zadać sobie pytanie: „gdzie jest mój skarb?” – co jest dla mnie w życiu naprawdę ważne. Czy naprawdę sensem życia są ciągłe zakupy?