Co ma wspólnego niechęć do rodzenia dzieci z bałwochwalstwem?

Adeline A. Allen wskazuje, jak coraz bardziej spadająca dzietność wśród kobiet wynika z bałwochwalczego nastawienia do pracy zawodowej i akceptacji fałszywych wzorców życiowych.

Samo słowo „bałwochwalstwo” może wydawać się anachronizmem – nie jesteśmy wszak poganami, którzy oddają cześć martwym bożkom wykonanym z drewna czy metalu. A jednak życiowe wzorce, za którymi podąża zachodnia cywilizacja, pełne są bałwochwalstwa. Naszym bożkiem stała się kariera i zabezpieczenie finansowe.

Aby nie być gołosłownym, Adeline Allen z WORLD Magazine podaje przykład swojej znajomej, Courtney Lorenz. Ta trzydziestosiedmioletnia kobieta miała niezłą pracę, zarządzając projektami programistycznymi. Zamiast jednak wychowywać dzieci czy też zająć się jakimś hobby, zaczęła szukać dodatkowej pracy i znalazła ją... jako kasjerka w sklepie sieciowym Tractor Supply. Cóż tak bardzo przycisnęło ją finansowo, że musiała rozejrzeć się za dodatkowym zajęciem? Poświęcając swej najlepsze lata pracy w firmie, zapomniała o jednym: umknęło jej uwadze, że chciałaby mieć dzieci, a biologiczny zegar tyka nieubłaganie. Gdy to sobie uświadomiła, okazało się, że nie może zajść w ciążę i jedynym rozwiązaniem jest procedura in vitro, która w amerykańskich warunkach sporo kosztuje. Aby móc więc na nią zarobić, musiała podjąć dodatkową pracę.

Błędne koło? Jak najbardziej. Jednak pani Lorenz nie jest bynajmniej jedyną kobietą, która znalazła się w takiej sytuacji. Adeline Allen wskazuje kolejne swoje znajome i przyjaciółki, których życie wygląda podobnie. Tego rodzaju myślenie: „najpierw kariera zawodowa, dom, samochód, a potem ewentualnie dziecko”, staje się coraz bardziej popularne nie tylko w Ameryce, ale także w Polsce. Gdy moja własna córka wychodziła za mąż w wieku 21 lat, słyszała od różnych osób, że popełnia życiowy błąd, bo najpierw trzeba skończyć studia, znaleźć dobrą pracę, zarobić na mieszkanie, a dopiero potem można myśleć o małżeństwie i dzieciach.

To nie pojedyncze przypadki, ale socjologiczny trend

Ktoś mógłby powiedzieć: no cóż, zdarzają się takie przypadki, ale większość tak nie myśli. Niestety takie podejście coraz bardziej staje się normą. Niedawne wyniki ankiety Wall Street Journal-NORC wskazały, że mniej Amerykanów ceni sobie posiadanie dzieci (wraz z religią, patriotyzmem i zaangażowaniem społecznym) niż kiedykolwiek wcześniej. Tylko 23 procent Amerykanów w wieku 18-29 lat – czyli w najlepszym biologicznie wieku dla macierzyństwa – uważa, że posiadanie dzieci jest dla nich bardzo ważne. Co jest ważniejsze? Pieniądze. W 1998 roku 31 procent Amerykanów stwierdziło, że pieniądze są dla nich bardzo ważne. Obecnie jest to 43 procent.

Aby mogła nastąpić wymiana pokoleniowa, współczynnik dzietności powinien wynosić około 2,1 dziecka na kobietę. W USA wynosi on w tej chwili 1,66. Jak pod tym względem wypada Polska? Liczba urodzeń na kobietę systematycznie spada i obecnie wynosi 1,26. To już nie demograficzny problem, ale totalna demograficzna katastrofa.

Jakie są jej źródła? Skąd w dostatnich społeczeństwach taki antynatalizm, taka niechęć do posiadania dzieci? Być może jednym z głównych powodów jest zjawisko zwane „workizmem”. Jest to termin ukuty przez Dereka Thompsona. Chodzi o pewien typ pracoholizmu, który nie wynika z zaburzeń osobowości, ale z błędnej hierarchii wartości. Nasza praca zamiast być środkiem do celu, staje się celem sama w sobie. To ona nadaje nam naszą tożsamość i daje poczucie wartości. Zamiast wykorzystywać własne talenty dla dobra bliźnich, tak bardzo koncentrujemy się na pracy, że z pola widzenia zupełnie znikają nam osoby. Praca staje się naszym bożkiem, tak więc workizm jest nie tyle zaburzeniem psychicznym, co quasi-religią. A kto chciałby naruszyć jej dogmaty, traktowany jest jak heretyk.

Menedżerowie firm – kapłani nowej religii

Całkiem niedawno od dobrze znanej mi osoby, która jest współwłaścicielem i menedżerem firmy usłyszałem zdanie: „nie zatrudnię żadnej kobiety przed czterdziestką”. Powód? Kobiety w tym wieku mogą zajść w ciążę, a to postrzegane jest przez menedżerów jako grzech główny. Nie po to wszakże się pracuje, aby utrzymać siebie samego i rodzinę, tylko, aby firma mogła się rozwijać i zarabiać coraz więcej pieniędzy.

Właściciel innej firmy kombinuje, jak nie zatrudniać kobiet na umowę o pracę, ale wyłącznie na umowę-zlecenie. Dzięki temu unika obciążeń socjalnych, nie musi przejmować się urlopami wypoczynkowymi, a ewentualny urlop macierzyński to nie jego problem, ale problem kobiety, którą może w każdej chwili zwolnić. Kobiecie, która zaszła w ciążę, proponuje założenie jednoosobowej działalności gospodarczej i świadczenie mu usług na zasadzie B2B. Taka patologia ma miejsce w setkach i tysiącach polskich firm. Dotyczy lekarzy, nauczycieli, sprzątaczek, ratowników medycznych, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Realizują oni obowiązki pracownika, powinni więc mieć umowę o pracę. Jednak dla szpitala, szkoły, pogotowia czy dowolnej innej instytucji wygodniej jest nie zatrudniać pracowników, ale podpisać umowę z jednoosobową firmą. Znika wtedy problem urlopów wypoczynkowych, chorobowych czy macierzyńskich, nie ma konieczności opłacania ZUS. Rzecz jasna, problem nie znika całkowicie, ale przerzucany jest na pracownika.

Nie jest więc tak, że religia workizmu rodzi się oddolnie. Nie, ten kult pracy i pieniądza narzucany jest przez cały system ekonomiczny, w którym nie wolno zakwestionować takich dogmatów jak zasada maksymalizacji zysku przy nieustannym cięciu kosztów lub w perspektywie makroekonomicznej – dążenie do nieustannego wzrostu PKB.

Religia wymaga ofiar. W przypadku workizmu ofiarami są rodziny, a w szczególności – kobiety. I nie chodzi bynajmniej o to, że kobieta nie ma pracować. Kobiety pracowały zawsze i pracowały więcej od mężczyzn. Ale ich praca była kiedyś zorientowana na dom, na rodzenie i wychowywanie dzieci, a wszelkie dodatkowe obowiązki były podporządkowane tej fundamentalnej roli kobiety w społeczeństwie. Rewolucja przemysłowa to zmieniła, a dzisiejsze bałwochwalstwo pracy jeszcze bardziej pogorszyło sytuację.

Zmiana mentalności – zmiana społecznego paradygmatu

Powrót do uznania macierzyństwa za prawdziwą wartość, za pierwsze życiowe powołanie kobiety nie wydaje się łatwy. Jeśli jednak zależy nam na dobrostanie całego społeczeństwa i szczęściu jego poszczególnych członków, taki powrót jest konieczny. Tęsknota za dziećmi jest czymś naturalnym, głęboko wyrytym w sercu człowieka, nie tylko kobiety, ale i mężczyzny. Oczywiście ta tęsknota wyraża się odmiennie u obydwu płci – na poziomie hormonalnym i psychicznym, jednak jej negacja zarówno u mężczyzn, jak i kobiet odbija się bardzo negatywnie na całej osobie.

Jeśli przyjrzymy się temu, co dzieje się w społeczeństwach zachodniej Europy, zachłyśniętych kultem pracy i dobrobytu, trudno nie dostrzec, że bogatym i wykształconym Europejczykom po prostu nie chce się mieć dzieci. Życie nie znosi jednak próżni. Katastrofa demograficzna oznacza, że nie będzie zastępowalności pokoleń i że nie będzie komu pracować i zarabiać na emerytury starzejących się Europejczyków. Politycy krajów zachodnich wymyślili więc, że sprowadzą całe zastępy przybyszów z krajów Afryki i Azji, którzy poprawią współczynniki demograficzne i zapracują na emerytury bogatych Niemców, Szwedów czy Francuzów. Ich kalkulacje sprawdziły się jednak tylko połowicznie: rodziny imigrantów są znacznie liczniejsze niż tuziemców, wielce wątpliwy jest natomiast drugi element tej socjoekonomicznej układanki. Problemem jest brak wykształcenia i niechętne nastawienie do pracy dominujące wśród imigrantów.

Rozwiązanie problemów demograficznych metodami administracyjnymi jest więc rozwiązaniem pozornym. Prawdziwe źródło tych problemów leży w błędnym paradygmacie społecznym i bez zmiany tego paradygmatu, bez odrzucenia workizmu i mentalności antynatalistycznej wszelkie proponowane lekarstwa będą tylko leczeniem objawów, a nie przyczyny.

Jako chrześcijanie musimy nieustannie przeciwstawiać się cywilizacji śmierci, której istotnym elementem jest antynatalizm i kult wskaźników ekonomicznych zamiast dowartościowania osób. Osoba wierząca nie lekceważy pracy, ale postrzega ją jako element życia służący wyższym wartościom, tak jak mówi Psalm 128: „z pracy rąk swoich będziesz pożywał, będziesz szczęśliwy i dobrze ci będzie. Małżonka twoja jak płodny szczep winny we wnętrzu twojego domu. Synowie twoi jak sadzonki oliwki dokoła twojego stołu. Oto takie błogosławieństwo dla męża, który boi się Pana”. Obyśmy umieli wrócić do czci prawdziwego Boga i porzucić kult martwych bożków, a zwłaszcza bożka pracy!

 

Godło i barwy RPProjekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za Granicą 2023. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama