Niemal bez echa przeszła sformułowana przez Jarosława Kaczyńskiego w wywiadzie dla Tygodnika Solidarność zapowiedź poszukiwania „w sprawach obyczajowych kompromisu między myśleniem konserwatywnym a liberalnym” – zwraca uwagę prezes Ordo Iuris, adw. Jerzy Kwaśniewski.
Zasadnie zareagował redaktor naczelny Tysol.pl, który dosadnie wymienił postulaty lewicy, z którymi taki kompromis miałyby być zawierany: zabijanie dzieci podejrzanych o Zespół Downa, obowiązkowa edukacja seksualna w szkołach, chemiczne i chirurgiczne kastrowanie nieletnich. Nie dziwi też wniosek naczelnego portalu Solidarności: „Polska potrzebuje rozwoju, a nie kompromisu obyczajowego”.
Jednak dominująca w reakcji na słowa Jarosława Kaczyńskiego obojętność to zły znak dla polskiej polityki. Obrazuje, jak bardzo przywykliśmy do tego, że konformizm, dwójmyślenie i gotowość do taktycznej rezygnacji z pryncypiów biorą górę nad polityczną dojrzałością. Tę zaś cechuje przecież nie kurczowa żądza władzy za cenę własnych poglądów, lecz gotowość do przewodzenia wspólnocie politycznej w poszukiwaniu rozstrzygnięć obiektywnie słusznych, a do tego mocno zakorzenionych w narodowej tożsamości kulturowej i ustrojowej, Konstytucji i prawach człowieka.
Tak rozumiana polityka to wielkie wyzwanie. Gdy kilka lat temu gościliśmy w Instytucie Ordo Iuris Rocco Buttiglione, włoski polityk z estymą wspominał swego przyjaciela Helmuta Kohla, który zapytany o znaczenie sondaży dla męża stanu powiadał „to wiedza o tym, jak wielu rodaków trzeba przekonać do rozwiązań, w które wierzymy”. Prowadzenie polityki wedle obiektywnie rozpoznanej słuszności to też nic innego, jak podążanie za wytycznymi św. Jana Pawła II. Przestroga Ojca Świętego przed demokracją pozbawioną wartości, przekształcającą się w „jawny lub zakamuflowany totalitaryzm” wybrzmiewa nieustannie w przemówieniach krajowych polityków. Najczęściej jednak bez zrozumienia.
Rewolucyjna lewica nieustannie podważa fundamenty ładu społecznego
Tym bardziej niepokoi otwarta zapowiedź hipokryzji. Gotowości do „obyczajowego kompromisu” towarzyszy bowiem rytualne zapewnienie o tym, że „oczywiście my nie chcemy rezygnować z naszych poglądów”. Tymczasem sama niejasna kategoria „spraw obyczajowych” jako pozornie uznaniowych i subiektywnych, jest z gruntu fałszywa i stanowi krok w stronę wydania na pastwę rewolucyjnych radykałów kategorii w polityce i życiu najważniejszej – prawdy. Ponadto, doświadczenie uczy, że kompromisy o jakich tu mowa są niczym więcej, jak jednostronnymi ustępstwami z pozycji ochrony ludzkiej godności, obrony rodziny i wolności. Co więcej, raz oddanego pola niemal nigdy nie udaje się odzyskać, bowiem rewolucyjna lewica, która chętnie namawia na korzystne dla niej porozumienia, sama nigdy nie chodzi na kompromisy i nieustannie podważa fundamenty ładu społecznego.
W powszechnym odbiorze, poszukiwanie kompromisu wydaje się sensem polityki w demokratycznej republice. Rzecz w tym jednak, że przez lata polityka poszukiwała kompromisu jedynie w wąskim zakresie kwestii pozostających poza obszarem cywilizacyjnego, religijnego i kulturowego konsensusu, obejmującym zagadnienia kluczowe dla tożsamości wspólnoty. Gdy konsensus upada wskutek wzrostu rewolucyjnych ideologii, nie wolno zastępować go dowolnością i konstruktywizmem etycznym, lecz należy odwołać się do prawdy i na niej budować politykę. Każdy inny pomysł na politykę przyniesie jedynie agonię narodowej wspólnoty, pozbawionej obiektywnych fundamentów.
Zmarginalizować fałszerzy rzeczywistości
Od chwili, w której na demokratyczną scenę wkroczyli otwarci wrogowie nauki, rozumu i prawdy, postulujący zaprzężenie autorytetu państwa do urzeczywistnienia ich ideologii i utopii, wszelki kompromis z nimi staje się krokiem ku destrukcji. W takich okolicznościach zdrowe wspólnoty polityczne wchodzę w otwartą polemikę i marginalizują fałszerzy rzeczywistości zderzając ich z fundamentalnymi, poznawalnymi i zdefiniowanymi faktami.
Zanim bowiem można mówić o kompromisie, należy wypracować ściśle określony konsensus, oparty na poznawalnych i naukowo określonych przesłankach. W przeciwnym razie gotowi do pochopnych kompromisów politycy stają się, na oczach ufającego im racjonalnego elektoratu, wykonawcami i żyrantami polityki nieracjonalnej i destruktywnej. Końcem spirali kompromisów jest nie tylko ich polityczny upadek, ale także gospodarczy, społeczny i kulturowy uwiąd wspólnoty, po którym następuje osłabienie i upadek polityczny państwa. Kiedyś nie zrozumieli tego idący na kompromisy z nacjonalistyczną lewicą politycy konserwatywnego mainstreamu Republiki Weimarskiej. Współcześnie nie dostrzegły tego liczne formacje chrześcijańskiej demokracji w Europie, które dzisiaj zbierają owoce kompromisów z rewolucjonistami przeciwko rozumowi i naturze człowieka.
Tym bardziej trzeba przypomnieć współczesnym politykom, że kompromis nie jest możliwy tam, gdzie dotyczy weryfikowalnych danych i natury człowieka. W tych obszarach jedyną rolą polityka jest szerzenie i promowanie prawdy, każde bowiem inne rozwiązanie będzie rodzić konieczność mnożenia kolejnych regulacji i instrumentów przymusu. Jedno bowiem wykroczenie przeciwko prawdzie rodzi konsekwencje w wielu obszarach.
Łamanie praw gospodarki ma swoje konsekwencje – łamanie praw biologii również
Jest to najdobitniej widoczne w przypadku stosowania fałszywych instrumentów rynkowych, generujących niezamierzone konsekwencje wskutek nieubłaganych zasad rynku i wartości pieniądza. Raz zastosowana interwencja, wprowadzająca fałszywy impuls podażowy lub popytowy, generuje przewidywalne skutki, które w nieubłagany sposób będą towarzyszyć pierwszemu, zamierzonemu efektowi. Polityk, który to zignoruje, choćby i zapewnił „zeroprocentowy” kredyt dla młodych, nie uniknie kary w postaci lawinowego wzrostu cen mieszkań, gdy rynek będzie dostosowywał ceny do wzmożonego popytu. Aby temu zapobiec, pojawi się naturalna pokusa, by kolejnymi regulacjami zwiększyć podaż, czy to przez ograniczenie prawa do najmu mieszkań, czy to poprzez uruchomienie kontroli marży deweloperskiej lub obowiązek sprzedaży niezwłocznie po zakończeniu inwestycji. Te zaś ruchy wzbudzą kolejne fale niezamierzonych efektów. Im głębiej następować będzie interwencja w rynek, z tym liczniejszymi i poważniejszymi skutkami będzie musiał radzić sobie rząd. Tym większe ponosząc przy tym koszty regulacji, nadzoru i spadku rentowności sektora.
Ale w niemniejszym stopniu należy zastosować tę zasadę do łamania praw biologii. Rząd, który odrzuca istnienie dwóch płci musi przygotować się na konsekwencje odrzucenia prawdy. Najdrobniejsze z nich to zmiana funkcji aktów stanu cywilnego z pewnego źródła informacji o człowieku, w stronę poświadczenia indywidualnych preferencji tożsamościowych. Dalej następować będzie ograniczanie – w imię ochrony tychże subiektywnych preferencji – wolności słowa i ekspresji tych obywateli, którzy w biologiczną prawdę wciąż wierzą i chcą ją głosić. To zaś oznacza interwencję w wolność religii, przynajmniej tych, które wyrastają z realistycznego rozpoznania prawdy i fałszu poprzez odniesienie tych kategorii do poznawalnych i obiektywnych cech otaczającej nas rzeczywistości. Wreszcie, sama nauka musi uznać wówczas pierwszeństwo relatywizmu, co uderzy w samo serce teorii poznania, która leży u podstaw triumfu współczesnej nauki i technologii. Z drobnego, wydawałoby się, wykroczenia przeciwko prawdzie biologicznej, docieramy szybko do świata uniwersytetów wdrażających politykę DEI (Diversity, Equity & Inclusion – „różnorodność, równość/sprawiedliwość i włączenie/inkluzywność”), kładących nacisk na różnorodność i indywidualne identyfikacje, kosztem postępu i poznania. Skutki społeczne, gospodarcze, kulturowe jednej takiej interwencji mnożą się wraz z każdą taką regulacją i dostosowaniem, zagrażając ostatecznie państwu i całej kulturze upadkiem. Bo na końcu każdego takiego procesu pojawia się – po stronie gospodarczej – koszt, strata i bieda; zaś po stronie społecznej – konflikt, polaryzacja, opresja i rozkład politycznej wspólnoty.
Naruszenie jednej zasady pociąga za sobą konieczność naruszenia kolejnych – przykład aborcji
Nic chyba dziwnego, że te same prawidła dotyczą obrony życia. Naruszenie fundamentalnej i ogólnoludzkiej zasady, że ludzi się nie zabija, a w szczególności nie zabija się dzieci, musi spowodować tsunami konsekwencji. Tym bardziej, gdy rząd odmawia uznania skutków rozwoju nauki i wiedzy medycznej, obejmujących rozpoznanie, wcześniej jedynie domniemywanej bo trudnej do dostrzeżenia, pełni człowieczeństwa człowieka nienarodzonego. Począwszy od genetyki potwierdzającej w pełni zdefiniowane indywidualne i niepowtarzalne DNA, poprzez diagnostykę z USG ukazujące każdemu fizjonomię, odruchy, bicie serca, odczuwanie bólu dziecka, aż po medycynę, która pozwala na przeżycie coraz wcześniej narodzonego człowieka lub leczenie, w tym operowanie, nienarodzonego pacjenta. Zaprzeczenie człowieczeństwu dziecka nienarodzonego stało się w efekcie postępu nauki antynaukowym roszczeniem, na równi z gospodarczymi poglądami komunistów czy irracjonalnymi twierdzeniami genderystów. Skutkami politycznego przekreślenia, wbrew nauce (a także religii), równego statusu prawnego człowieka przed i po urodzeniu, jest zawalenie racjonalności całego systemu ochrony praw podstawowych. To o tym pisał Trybunał Konstytucyjny, gdy w 1997 roku wskazywał na niedopuszczalną, w świetle zasady państwa prawnego, arbitralność decydowania przez ustawodawcę o granicy ochrony życia człowieka w oderwaniu od granic wyznaczonych przez biologię – poczęcia i śmierci.
Prawo powinno służyć prawdzie i rolą polityka jest przekonywanie wspólnoty
Zadaniem polityka w tych obszarach, które poddają się poznaniu, jest wprowadzanie prawa służącego prawdzie. Dotyczy to tak prawdy określonej przez nauki ścisłe, jak i ustalonej przez zgłębienie wiedzy o ludzkiej naturze, w tym o charakterze danej wspólnoty politycznej, zwanym tożsamością narodową. Polityk musi być przy tym w pełni świadomy, że każda inna decyzja obróci się na niekorzyść wspólnoty.
Wtedy zaś, gdy prawda wskazuje na konieczność podjęcia decyzji trudnych i niepopularnych, rolą męża stanu a nawet zwykłego polityka nie jest ucieczka od prawdy i wybór kompromisowych rozwiązań szkodliwych, lecz roztropne przekonanie wspólnoty o konieczności podążania ku prawdzie. Jeśli demokracja zostanie wypłukana z przeświadczenia, że potraktowana po partnersku i poważnie wspólnota, po odpowiednio pogłębionym wyjaśnieniu zagadnienia, poprze decyzję opartą na prawdzie, to stanie się dyktaturą narracji i kłamstw, a w krótkiej perspektywie będzie skazana na porażkę wskutek wzbudzenia lawiny konsekwencji odrzucenia prawdy.
Wbrew przeświadczeniu panującemu w czasach post-polityki, rolą polityka nie jest bowiem ucieranie kompromisów i poszukiwanie „złotego środka”. Taka rola polityka to jedynie margines jego zadań, dotyczący tych niewielu kwestii wielkich oraz szeregu spraw drobnych, których uregulowanie mieści się w granicach wcześniej rozpoznanej prawdy i natury człowieka.
„Kompromisy” jako ucieczka od odpowiedzialności
W tym świetle postulat poszukiwania „kompromisów obyczajowych”, które obejmowałyby przecież sprawy jednoznacznie rozpoznane w przestrzeniach nauki i prawdy o człowieku to, po pierwsze, ucieczka od odpowiedzialności, ale przede wszystkim to tchórzliwe odsunięcie od siebie ciężaru władzy, której zadaniem nie jest szukanie rozwiązań łatwych, lecz korzystnych dla dobra wspólnego i całej wspólnoty politycznej.
Na koniec argument natury pragmatycznej. Konformiści do znudzenia posługują się definicją polityki jako sztuki osiągania celów możliwych do osiągnięcia w danych okolicznościach i czasie. Zazwyczaj przywołanie tej definicji ma uzasadniać rezygnację z pryncypiów i umożliwić zawarcie kolejnego z jednostronnych kompromisów z lewicą. Tymczasem prawidłowo odczytana zasada powinna prowadzić do wniosku o konieczności pełnej wierności prawdzie, bez możliwości czynienia ustępstw na rzecz fałszu, lecz ze wskazaniem na możliwość ustalania – stosownie do warunków i czasów – priorytetów racjonalnej polityki. Wybór priorytetów, z założeniem pełnego zabezpieczenia wcześniejszych zdobyczy, to polityka odpowiedzialności za wspólnotę i świadomości, że cel urzeczywistnienia racjonalnego prawa i obrony ludzkiej godności będzie wymagać czasu.
W rzeczywistości przeżartej przez konformizm i relatywizm, w której wartości fundamentalne, jak ludzka godność, wolność i rodzina, można nazwać „sprawą obyczajową”, polityk odwołujący się do racjonalności i dobra wspólnoty staje się mężem stanu. Dla narodu zawiedzionego bezideowością polityki, taka wierność prawdzie stanowi nową jakość. Gdy wielkie i wyzute z ideałów partie głównego nurtu nie są w stanie dostrzec tego procesu, szybko przekonują się, że polityka nie zna próżni.