Chrystusowe słowa „idźcie i nauczajcie wszystkie narody” pozostają w mocy aż do końca świata. Czy jednak z upływem czasu nie wygasł w nas misyjny zapał? Jakie wnioski płyną z dwóch misyjnych historii – sprzed 60 oraz sprzed czterech lat?
Pierwsza z historii miała miejsce w roku 1956. Dobrze przygotowani do wyprawy misjonarz Jim Elliot i jego czterej współpracownicy nawiązali w 1956 roku kontakt z Aukasami. Jest to ludność tubylcza zamieszkująca północny Ekwador. Misjonarze znali ryzyko, jakie niosła ze sobą ich misja. Na przestrzeni wieków Aukowie zabijali ludzi, m.in. jezuitę Pedro Suareza w 1667 roku. Już w XX wieku - w 1942 roku – Aukowie zabili trzech pracowników holenderskiego koncernu naftowego Shell.
Z bezpiecznej wysokości, przy pomocy małego samolotu misyjnego, misjonarze ostrożnie rozpoczęli akcję. Przez mikrofon wykrzykiwali zdania w językach Auca: „Kochamy was” i „Chcemy się z wami spotkać”. Prezenty przesyłane były w obydwie strony za pomocą liny.
Wszystko wydawało się iść dobrze, a gleba przyjazna dla Ewangelii. Na plaży w regionie Aukasów mężczyźni rozbijają swoje namioty. Po kilku dniach intensywnego oczekiwania zjawiają się trzy osoby z plemienia – dwie kobiety i mężczyzna. Komunikacja jest utrudniona, ale misjonarze pokazują rozmaite prezenty. Podają lemoniadę i hamburgery. W nocy goście znowu znikają. Misjonarze z utęsknieniem czekają na kolejną wizytę i zaproszenie od Indian. Następnego dnia grupa Aukowie rzeczywiście przybywa na kemping na małej plaży. Ale nie w przyjaznych zamiarach. Przebijają misjonarzy włóczniami.
John Chau i mieszkańcy Sentinelu
Ponad sześćdziesiąt lat później, w listopadzie 2018 roku, 26-letni lekarz i misjonarz John Allen Chau przygotowuje się do swojego pierwszego spotkania z mieszkańcami tropikalnej wyspy North Sentinel, należącej do archipelagu Andamanów. Chau wie, o co toczy się gra. Mieszkańcy Sentinelu atakują nieznanych przybyszów, czy to antropologów, czy miejscowych rybaków, ponieważ chcą ich trzymać z dala od wyspy. W 2006 r. zabili dwóch rybaków, którzy zbytnio zbliżyli się do ich terytorium. Te fakty nie powstrzymują jednak Amerykanina przed realizacją planu.
Z pomocą chrześcijańskich rybaków misjonarz zbliża się do wyspy w piątek, 16 listopada. W bezpiecznej odległości łódź zakotwicza się, a rybacy nie mają odwagi podpłynąć dalej. Aby uspokoić mieszkańców Sentinele, Chau podpływa do brzegu kajakiem w samej bieliźnie. „Mam na imię John” - krzyczy do mieszkańców wyspy, którzy z pomalowanymi na żółto twarzami wybiegają ze swoich chat. „Kocham was i Jezus was kocha”.
Kiedy mężczyźni napinają łuki, Chau wpada w panikę, rzuca przed siebie rybę, którą przyniósł jako prezent dla nich, i wraca do łodzi rybackiej. Później tego samego dnia podejmuje kolejną próbę. Sześciu obserwujących go tubylców toleruje jego zejście na brzeg, ale spotkanie kończy się strzałą wbitą w jego Biblię. Po raz kolejny Chau musi się wycofać.
Nie wiadomo, co dokładnie dzieje się następnego ranka. Młody Amerykanin nie chce dalej narażać rybaków na niebezpieczeństwo i dlatego samotnie pokonuje znaczną odległość. W pewnym momencie mężczyźni widzą z daleka, jak Sentineleczycy przenoszą ciało przez plażę i zakopują je w piasku. John Chau został zabity.
Reakcja chrześcijan 60 lat temu i dziś
Obydwie historie są dość podobne. Jednak reakcje po ich śmierci są zupełnie inne. W 1956 r. wiadomość o śmierci pięciu pionierów wstrząsnęła światem. Jim Elliot i jego zespół trafili na pierwszą stronę słynnego amerykańskiego tygodnika Life Magazine. Ich historia stała się popularna i zainspirowała innych ludzi do poświęcenia swojego życia misji. Cztery z pięciu wdów kontynuują dzieło swoich zmarłych mężów.
Śmierć Johna Chau w listopadzie 2018 r. również trafia na czołówki gazet, ale ton reakcji jest zupełnie odmienny: w przeważającej mierze negatywny i lekceważący. Jeden z komentatorów, holenderski profesor misjologii dr Stefan Paas napisał „cel nie uświęca środków”. Inni publicyści podkreślają, że jako przybysze z zewnątrz nie powinniśmy próbować narzucać rodzimej grupie własnych doktryn religijnych, norm, wartości i zwyczajów. W społecznościowych mediach pojawia się obraz Chaua jako lekkomyślnego fanatyka, który wkracza na zakazany teren bez żadnego przygotowania i bez zastanowienia, narażając na niebezpieczeństwo siebie i mieszkańców wyspy. „Ludzkości byłoby lepiej bez takich szalonych fanatyków religijnych” - czytamy na forach.
W rzeczywistości Chau nie był fanatykiem, a jego wyprawa była dobrze przygotowana. Amerykanin pomyślnie ukończył stosowne szkolenia medyczne, przyjął szczepienia, aby zapobiec zagrożeniu zdrowia odizolowanej ludności. Aby zachować dodatkową ostrożność, przed podróżą na wyspę odbył długą kwarantannę. Wcześniej podjął studia w uznanym instytucie językowym w nadziei, że uda mu się poznać nieudokumentowany dotąd język odizolowanego plemienia. Kontaktował się także z All Nations, międzynarodową organizacją misyjną, która skupia się przede wszystkim na tych, którym nikt nie chce głosić Ewangelii. Zetknąwszy się z odizolowanymi plemionami na Andamanach podczas wcześniejszej podróży misyjnej, zdecydował się opowiedzieć mieszkańcom North Sentinel o miłości i dobroci Jezusa Chrystusa. Chau był dojrzałą, opanowaną i spokojną osobą, dobrze przygotowaną fizycznie – All Nations uznała więc, że nadaje się do misji, którą chciał podjąć.
Skąd tak radykalnie różna ocena dwóch misji?
Całkowicie odmienne reakcje na dwie misje – tę z 1956 oraz z 2018 roku mówią nie tyle o różnicach pomiędzy tymi wyprawami, co o przemianach w świadomości społeczeństw – kiedyś chrześcijańskich, dzisiaj wypadałoby chyba powiedzieć – postchrześcijańskich. I zanim ktokolwiek wyciągnie żelazny argument „to wszystko wina Soboru”, warto powiedzieć, że obydwie wyprawy misyjne prowadzone były przez protestantów, a omawiane reakcje miały miejsce w krajach przeważająco protestanckich.
Jak zauważa protestancki misjolog Ed Stetzer w artykule w Christianity Today, w społecznej świadomości nastąpiła zasadnicza przemiana: idea chrześcijaństwa, które dąży do nawracania innych, jest dziś w zachodnim świecie nie do przyjęcia dla coraz większej rzeszy ludzi. Pewną rolę odgrywają tu błędy popełniane w ubiegłych wiekach, gdy praca misyjna powiązana była z kolonializmem, traktowaniem rodzimych kultur jako gorszych i wymagających europeizacji. Inny protestancki misjonarz, pastor J. P. Ouwehand, zwraca natomiast uwagę, że niechęć wynika przede wszystkim z panującego dziś relatywizmu kulturowego i religijnego. Uznanie wartości innych kultur doprowadziło w świadomości społecznej do relatywizacji wszystkich kultur. Tymczasem jedno nie wynika w sposób oczywisty z drugiego: można uznawać wartość obcej kultury, a jednocześnie propagować to, co we własnej kulturze jest cenne i warte przekazania innych. W szczególności powinno to dotyczyć wartości najwyższych – duchowych. Co zastanawiające – jak zauważa Ouwehand – „przekazywanie naszych zachodnich norm i wartości dotyczących małżeństwa i praw człowieka nadal uważamy za ważne”, nie dotyczy to jednak religii.
Czy śmierć misjonarzy jest niepotrzebnym heroizmem?
Śmierć misjonarzy głoszących ewangelię ludom świata nie powinna być czymś szokującym. Męczeńską śmiercią zginęli niemal wszyscy apostołowie; męczennikiem był św. Wojciech; męczennikami zostawali też pierwsi nawróceni rodzimi chrześcijanie, tacy jak Karol Lwanga w Afryce czy Paweł Miki w Japonii. Krew męczenników stawała się wielokrotnie i w różnych kulturach zasiewem chrześcijaństwa. Historia pokazuje, że praca Jima Elliota i jego przyjaciół wśród Aukasów przyniosła owoce. Morderca później nawrócił się i w ekwadorskiej dżungli powstał kościół związany z tym ludem.
Aby śmierć misjonarzy przyniosła efekt potrzebne jest jednak trwałe nastawienie misyjne wśród całego Kościoła – aby ich następcy mogli podjąć nieukończoną przez nich misję. Nie możemy kierować się fałszywymi przesłankami, jakoby wszyscy tak czy inaczej mogli się zbawić, niezależnie, czy będziemy im głosić Dobrą Nowinę, czy też nie.
Z takim rozumowaniem ostro rozprawił się św. papież Paweł VI. Warto przypomnieć jego nauczanie zawarte w adhortacji Evangelii nuntiandi:
Zapał [misyjny] wymaga najpierw, żebyśmy odrzucili motywy usprawiedliwiania się, przeciwne ewangelizacji. Najbardziej podstępnymi ze wszystkich są te motywy, za pomocą których ktoś usiłuje znaleźć poparcie w takiej czy innej doktrynie podanej przez Sobór. Często zdarza się słyszeć różne tego rodzaju twierdzenia: narzucać prawdę, chociażby wziętą z Ewangelii, wytyczać drogę, chociażby do zbawienia, równa się gwałceniu wolności religijnej.
Ten, kto w dokumentach Soboru pilnie zgłębia te kwestie, z których bardzo powierzchownie wziętych czerpie się owe rzekome motywy, wyciągnie z nich zupełnie odmienne widzenie rzeczy
Zapewne, błędem jest narzucanie czegoś sumieniu naszych braci. Ale zupełnie czymś innym jest przedstawianie temuż sumieniu prawdy ewangelicznej i zbawienia w Jezusie Chrystusie, jasno je uwzględniając i pozostawiając temuż sumieniu całkowitą możność wyboru i decyzji.
Nie będzie bez pożytku, jeśli poszczególni wierni i poszczególni głosiciele Ewangelii rozważą na modlitwie to zdanie: Ludzie, choćbyśmy nie głosili im Ewangelii, będą mogli zbawić się na innych drogach, dzięki miłosierdziu Bożemu, ale czy my sami możemy się zbawić, jeśli zaniechamy jej głoszenia z powodu gnuśności, lęku, „wstydzenia się Ewangelii” — jak pisał św. Paweł — lub kierowania się fałszywymi poglądami? (EN 80)
Pełny tekst adhortacji: https://opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pawel_vi/adhortacje/evangelii_nuntiandi.html
źródła: CNE, RD, Opoka