Rosnąca polaryzacja staje się faktem w większości krajów. Zaognienie sporów prowadzi do głębokich podziałów społecznych, utrudniających rozwiązanie realnych problemów. Co w takiej sytuacji mają robić chrześcijanie?
Pytanie nie należy do łatwych. Z jednej strony uczniowie Chrystusa nie mogą sobie pozwolić na dwuznaczność w zasadniczych kwestiach dotyczących etyki i religii, nasza mowa musi być: „tak, tak – nie, nie”. Z drugiej zaś – Chrystus każe nam miłować nieprzyjaciół i godzić się z naszymi oponentami „w drodze do sądu”, a nie eskalować konflikty. Jak pogodzić jedno z drugim?
Jak zauważa Evert van Vlastuin z serwisu CNE: „Mąż stanu nie walczy, ale stara się łączyć ludzi. Patrząc jednak na wiadomości, mamy zupełnie przeciwne wrażenie. Polaryzacja staje się coraz silniejsza. Jeśli nic się nie zmieni, nasze społeczeństwa ulegną zniszczeniu”.
Jako chrześcijanin, holenderski publicysta ma problem w identyfikowaniu się z politycznymi krzykaczami: „Zawsze, gdy widzę obrazy krzyczących ludzi demonstrujących przeciwko jakiemuś złu, nie potrafię sobie wyobrazić siebie w takim tłumie” – nawiązując zwłaszcza do zwolenników byłego prezydenta USA, Donalda Trumpa, którzy w agresywny sposób wyrażali swoje przekonanie o fałszerstwie wyborczym, wdzierając się do gmachu Kapitolu.
Rosnąca agresja polityczna i polaryzacja społeczeństw na zwalczające się z zaciekłością obozy jest faktem, który znajduje swoje potwierdzenie w kolejnych badaniach społeczno-kulturowych. Znaczną rolę odgrywają tu media, w których coraz mniej miejsca jest na dziennikarski obiektywizm – dobrze sprzedaje się sensacja, radykalizm i przejaskrawianie obrazu świata.
Czy eskalacja konfliktu musi dojść do momentu, w którym wojna światopoglądowa przerodzi się w realną? Czy historia nic nas nie nauczyła? Wskazywanie wrogów zamiast rozwiązywania problemów nie jest receptą na dobrze funkcjonujące społeczeństwo, a raczej sposobem rozerwania więzi społecznych. Nie trzeba chyba przypominać, do czego doprowadziły dwudziestowieczne systemy totalitarne, których istotnym elementem było stałe wyszukiwanie wrogów i zwalczanie oponentów metodami siłowymi. Niezależnie, czy chodziło o systemy komunistyczne (ZSRR, Chiny, Kambodża), czy faszystowskie (Niemcy, Włochy), efektem było przelane morze ludzkiej krwi i niekończące się pasmo cierpień.
Druga wojna światowa otrzeźwiła nieco umysły obywateli naszego kontynentu. Społeczna spójność była niezbędna, aby przetrwać i odbudować ze zgliszczy to, co pozostawiła po sobie wojna. Dobro wspólne – w wymiarze narodowym i ponadnarodowym – stało się ważniejsze niż różnice światopoglądowe.
W wielu krajach Europy prym wiodły duże partie centrowe. Zwłaszcza chrześcijańscy demokraci wskazywali na konieczność politycznego rozumowania w kategoriach „wspólnoty”, jako nadrzędnej wobec wszelkich partykularnych interesów i odmiennych poglądów.
Globalizacja polaryzacji
W kwestii polaryzacji wymownym przykładem zła są Stany Zjednoczone. Zawsze istniał tam podział na liberalne Wschodnie Wybrzeże i bardziej konserwatywny Środkowy Zachód. Obecna atmosfera stała się jednak toksyczna, a kultura dyskursu politycznego właściwie nie istnieje. Zamiast rozmawiać merytorycznie o kluczowych kwestiach, politycy i dziennikarze szermują daleko idącymi oskarżeniami, a zwolennicy teorii spiskowych coraz bardziej z marginesu przesuwają się do mainstreamu. Z kolei przedstawiciele lewicowych ideologii specjalizują się w coraz dalej idącej kulturze delegitymizacji i wykluczania („tzw. cancel culture”). Jej ofiarą padają nie tylko konserwatywni oponenci, ale także osoby z kręgu liberalnego, które nie zorientowały się w porę, co obecnie jest „mądrością etapu” i niewystarczająco szybko idą za aktualnymi trendami „postępowców”.
Dlaczego tego rodzaju polaryzacja jest realnym zagrożeniem dla społeczeństwa? Wykluczenie i de-legitymizacja sprawiają, że nie rozmawiamy już ze sobą merytorycznie, ale szufladkujemy ludzi według dowolnie przyjętych kryteriów, a temu, kto trafił do szufladki z mianem „oszołom”, „liberał”, „konserwatysta”, „lewak”, „prawak”, czy jakiejkolwiek innej, pozostali odmawiają prawa do wyrażania opinii. Cokolwiek by powiedział czy napisał, z zasady jest skreślony. To nowa forma cenzury, nie mniej groźna od tej oficjalnej – działającej w państwach totalitarnych.
Chrześcijanie – przeglądając karty historii Kościoła – powinni być świadomi, że błędne poglądy, nawet heretyckie, stawały się wielokrotnie okazją do lepszego zrozumienia i jaśniejszego ukazania poprawnej doktryny. Na błędy i herezje odpowiadali wybitni teologowie, a gdy było potrzeba - prostowano je na wielkich soborach powszechnych od czasów starożytności. Skoro nawet w przypadku dziedziny takiej jak teologia, opartej na niezmiennym i autorytatywnym Objawieniu Bożym, potrzebne są dyskusje z oponentami, aby dojść do lepszego zrozumienia prawdy, o ileż bardziej debata konieczna jest w polityce i wszelkich naukach społecznych, w których nie ma dogmatów ani prawd objawionych?
Wspólne dobro – dobro zapomniane?
Szczególnym przypadkiem tego, do czego prowadzi polaryzacja, wartym odnotowania, jest Izrael. Od ostatnich wyborów parlamentarnych, w wyniku których do władzy powrócił Beniamin Netanyahu, niepokoje społeczne narastają w alarmującym tempie. Szczególnie gwałtowne protesty wzbudziła reforma prawa, ograniczająca uprawnienia Sądu Najwyższego i uzależniająca go głęboko od partii aktualnie sprawującej władzę. W pewnym sensie jest to próba usankcjonowania systemu, w której to „my” mamy zawsze rację i nie istnieje żadna instancja, która mogłaby „nas” kontrolować.
Tego rodzaju centralizacja władzy miałaby być lekarstwem na rozbicie polityczne, w wyniku którego coraz trudniej sprawować rządy w danym kraju. Gdy w parlamencie obecne jest wiele partii, każda z nich usiłuje ugrać coś dla siebie, aby utwierdzić swoich własnych wyborców w przekonaniu, że jest niezbędna i należy na nią głosować. Osiągnięcie jakiejkolwiek spójnej polityki państwowej w takich warunkach okazuje się wręcz niemożliwe. Ale lekarstwem na to bynajmniej nie są systemy dwupartyjne – jak pokazuje przykład USA czy Wielkiej Brytanii, gdzie również narastają problemy z zarządzaniem na poziomie państwa. Boleśnie ukazał to czas pandemii, obnażający nieudolność polityków i ich niezdolność do długofalowego planowania i podejmowania rozsądnych decyzji, a zamiast tego – chaos i brak konsekwencji.
Istota problemu nie leży więc w tym, jaki konkretnie system wyborczy obowiązuje w danym kraju, albo jak rozproszona czy też scalona jest scena polityczna. Rzecz raczej w tym, czy pomimo rozbieżności koncepcji i poglądów, potrafimy szukać tego, co nazywamy „dobrem wspólnym”. Pojęcie to jest bardzo istotną kategorią w katolickiej nauce społecznej, która nie faworyzuje takiego czy innego ustroju społecznego, ale przedstawia zasady społecznego współżycia, które powinny obowiązywać w każdym ustroju. I właśnie właściwe zrozumienie tego pojęcia należałoby obecnie przywrócić. Bez tego niemożliwe jest rozwiązanie narastających problemów współczesnego świata.
Indywidualizm zamiast wspólnoty
Czy obecnie możliwe byłoby powtórzenie powojennej integracji, skupienie się na wspólnym dobru? Wydaje się to mało realne. Indywidualizm wziął górę nad myśleniem o wspólnocie. Jest on po części wynikiem polityki rządów, po części – przesłania dominującego w mediach, a także w dużej mierze utrwalonemu od ponad czterdziestu lat konsumpcyjnemu stylowi życia. Stałe podkreślanie praw jednostki przy jednoczesnym zaniedbaniu mówienia o jej obowiązkach względem innych również prowadzi do niezdrowego indywidualizmu.
Przykładem może być kwestia prawa rodzinnego. Czy dwoje małżonków tworzy nową jedność, która ma niezwykle istotne znaczenie społeczne – czy też małżeństwo służy jedynie realizacji indywidualnych pragnień i celów? Jeśli zwracamy uwagę na jedność, ustawodawstwo powinno promować spójność małżeństwa, sprzyjać zrodzeniu i wychowaniu potomstwa. Gdy podkreślamy samorealizację, wtedy pojawia się coraz większa dowolność w kształtowaniu związków między partnerami, którzy nie są już nawet nazywani „mężem” i „żoną”, ale „partnerem A” i „B”. Obecna łatwość w uzyskiwaniu rozwodów, niezwykle plastyczne podejście do związków, akceptacja rozmaitych form współżycia, które nie gwarantują stałości ani zrodzenia potomstwa wskazują wyraźnie na to, w jakim kierunku poszła zachodnia kultura.
Równie istotną kwestią jest poczucie, że to nie sam człowiek „wynalazł siebie”, ale podlega jakimś wyższym prawom i uznaje nad sobą autorytet. W pierwszej mierze chodzi o uznanie Boga jako ostatecznego źródła wszelkich praw moralnych i najwyższy, absolutny autorytet. Za tym powinien też iść szacunek dla instytucji społecznych – ale nie ich absolutyzacja!. Społeczeństwa, w których odrzucono Boga lub zepchnięto go jedynie do sfery prywatnej, mają skłonność zwracania się albo w stronę absolutyzacji władzy państwowej (jak w systemach totalitarnych) albo lekceważenia władzy i odmawiania jej autorytetu. Sposób, w jaki sami politycy podchodzą do sprawowania władzy, nie sprzyja zresztą traktowaniu ich jak mężów stanu czy autorytetów. Pojęcie dobra wspólnego rzadko pojawia się w ich ustach, a nawet gdy się pojawia, trudno traktować poważnie ich deklaracje, widząc, jak sprzyjają partykularnym interesom, ulegają lobbyingowi, a swoich politycznych oponentów odsądzają od czci i wiary zamiast skupić się na budowaniu spójnego społeczeństwa.
Chrześcijanin w społeczeństwie
Jak w tym wszystkim odnaleźć się ma chrześcijanin? Nie ma prostej recepty. Droga do zmiany trendów społecznych jest długa i mozolna. Potrzebna jest zarówno praca organiczna nad zmianą mentalności, kształtowanie sumień, budowanie odmiennych postaw, jak i zaangażowanie społeczne. Nie można się wyłączać, izolować, zniechęcać. Owszem, być może będziemy na cenzurowanym, będziemy ośmieszani i wyszydzani. A jednak mamy robić swoje, pozostając wiernym wskazaniom Ewangelii. Mówi o tym sam Chrystus: „Lecz powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają” (Łk 6,27-28) oraz: „oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga” (Łk 20,25).
Równie konkretnie pisze św. Piotr:
Postępowanie wasze wśród pogan niech będzie dobre, aby przyglądając się dobrym uczynkom wychwalali Boga w dniu nawiedzenia za to, czym oczerniają was jako złoczyńców. Bądźcie poddani każdej ludzkiej zwierzchności ze względu na Pana: czy to królowi jako mającemu władzę, czy to namiestnikom jako przez niego posłanym celem karania złoczyńców, udzielania zaś pochwały tym, którzy dobrze czynią. Taka bowiem jest wola Boża, abyście przez dobre uczynki zmusili do milczenia niewiedzę ludzi głupich. (1P 2,12-15).
Jeśli uświadomimy sobie kontekst, w jakim pisał te słowa Piotr, słowa „bądźcie poddani każdej ludzkiej zwierzchności” mogą wydawać się postulatem nie do zrealizowania, wymogiem mocno na wyrost. Jak to – czyżby chrześcijanie mieli się podporządkować władzom żydowskim czy też rzymskim, z ich jawną wrogością wobec Ewangelii? A jednak Piotr kategorycznie wzywa do bycia poddanym władzom – choć nie do absolutnego posłuszeństwa. Ład społeczny, uznanie roli władzy jako czynnika spajającego społeczeństwo i zapobiegającego anarchii jest bowiem częścią ewangelicznego przesłania. Jesteśmy powołani do tego, aby wprowadzać ład i porządek, a nie burzyć struktury społeczne. Chrześcijanie mają być solą ziemi i światłem świata – rzec by można: moralnym wskaźnikiem, sumieniem społeczeństwa. Mają być ewangelicznym „zakwasem”, a nie rewolucjonistami, którzy siłą rozbijają zastane struktury społeczne. Rozwiązanie problemów świata nie leży bowiem w zmianie struktur, ale w naprawie samego człowieka. To nie struktury są źródłem zła, ale serce człowieka, skłonne do egoizmu, stawiania własnego zysku ponad obiektywne dobro. Jeśli spojrzymy na wielkich świętych-społeczników, takich jak ks. Jan Bosco czy Matka Teresa, łatwiej będzie nam zrozumieć, jaką drogą powinniśmy podążać jako uczniowie Chrystusa, nie biorący wzoru z tego świata, ale „przemieniający się przez odnawianie umysłu”, „jedni drugich wyprzedzający w okazywaniu sobie nawzajem czci” i „błogosławiący tym, którzy nas prześladują” (por. Rz 12,2.10.14).