Fragment powieści "Dzień świadectwa" - dziejów ks. Andrzeja, splecionych z wydarzeniami pontyfikatu Jana Pawła II (Rozdział 1)
ISBN: 83-7015-799-8
Wydawca: Księgarnia Św. Wojciecha 2005
Format: 140 x 200
Ilość stron: 488
Jak co roku, szesnastego października ksiądz Andrzej sposobił się do Mszy świętej za Papieża. Odprawiał taką mszę każdego szesnastego dnia każdego miesiąca, a w październiku, w rocznicę wyboru, była to msza uroczysta. Tego roku szesnasty października wypadał w sobotę. Na wieczornej, już liturgicznie niedzielnej Mszy świętej, będzie można to jeszcze bardziej podkreślić. Ale teraz było rano.
Dziś mijają dwadzieścia cztery lata od pamiętnego wieczoru na placu przed bazyliką. Pamiętam - myślał - wszyscy pamiętają, zapisane to jest w dziesiątkach książek, pojawiło się w tysiącach depesz prasowych we wszystkich językach świata, utrwalone jest na taśmach filmowych, weszło do historii, sam widziałem i słyszałem: na balkonie bazyliki pojawił się kardynał Felici z asystą i ogłosił radość wielką: „Habemus Papam, mamy Papieża, jest nim najznakomitszy i najczcigodniejszy ksiądz Karol Wojtyła, kardynał świętego Kościoła katolickiego, który przybrał imię Jana Pawła Drugiego".
Już przeszło pół godziny trwała zatykająca dech w piersiach radość Polaków, w Rzymie i w kraju, przelewały się fale niedowierzania i wzruszenia wśród tysięcy na placu i milionów przy telewizorach, już zapadł zmrok, rozjarzyły się jupitery, gdy około siódmej dwadzieścia w logii ukazał się nowo wybrany Papież. Powiedział po prostu:
-„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!"
Dwadzieścia cztery lata temu został rozpoczęty ten pontyfikat: szczególny dar Ducha Świętego dla Kościoła i dla świata, bowiem ten Papież od początku działał jako apostoł i prorok Ducha, wzywając Go do odnowienia oblicza ziemi. I Boży wicher przeleciał przez świat - w szczególny sposób poruszając Polskę, wszystkie kraje byłego sowieckiego imperium, Afrykę i Amerykę Łacińską, Filipiny i Koreę.
Ksiądz Andrzej postanowił urządzić długą, dziewięciomiesięczną parafialną nowennę, jako przygotowanie do tego srebrnego jubileuszu wydarzeń październikowego wieczoru sprzed lat. Z podziękowaniem za ten pontyfikat, z prośbą o jego trwanie. Właśnie przygotowywał się do mszy, na której miał poinformować o tej nowennie. Planował kontynuować ogłaszanie tego co niedzielę i w święta Bożego Narodzenia -najwięcej ludzi w ciągu całego roku przychodzi do kościoła na pasterkę. A potem chciał rozpocząć nowennę w lutym i zakończyć ją w październiku, w Rzymie.
Był już po porannym brewiarzu i rozmyślaniu. Odmówił w kaplicy Matki Bożej Pocieszenia radosne tajemnice różańca. Teraz wyciągał z szuflad szaty liturgiczne i rozkładał je na kredensie. Była godzina 6.30 rano.
Tylko Pan Bóg wie, czy będzie jeszcze jakiś następny okrągły jubileusz tego pontyfikatu, bo Papież niedomaga na zdrowiu. Tym bardziej uroczyście i głęboko trzeba świętować tę dwudziestą piątą rocznicę, resztę powierzając Opatrzności. Na cośrodowych audiencjach Ojciec Święty jest słabiutki, już tylko siedzi, mówi niewyraźnie, jego lewa ręka drży nieznośnie, na prawą choroba także wpełza powoli, i - to najtrudniej, najboleśniej jest przyjąć - bardzo rzadko się uśmiecha. A przecież ten jego uśmiech był, zdawało się, jego główną bronią, nadawał tak nieodpartą moc jego zawołaniu: „Nie lękajcie się!".
Teraz jest całkowicie bezbronny. Ojciec Święty nie tylko nie ma armat, jak to bystrze zauważył kiedyś Stalin, ale nie ma już nawet uśmiechu. Pan Bóg ogołaca go na oczach milionów telewidzów na całym świecie, jakby łupina po łupinie ze wszystkiego, co ludzi tak łatwo i potężnie przyciągało i porywało, co wywoływało tak spontaniczne reakcje zachwytu i entuzjazmu. Zaraz po wyborze miliony kobiet we Włoszech, i nie tylko we Włoszech, wykrzykiwały: „Cóż za mężczyzna, jaka uroda, jaka postawa!". Mężczyźni skandowali: „Nasz Papież sportowiec, nasz Papież turysta!". Młodzi szlochali: „To jest nasz duszpasterz!". Uciśnione ludy wołały: „Oto nasz wyzwoliciel!".
Wyczuwało się niemal namacalnie, jak serce Kościoła bije mocno i potężnie w piersi Karola Wojtyły. Jego posłanie przybierało formę wielkich widowisk ewangelizacji milionów, potężnych spektakli Mszy świętych celebrowanych na stadionach świata, triumfalnych przejazdów przez metropolie, urzekających uroczystości w rzymskiej stolicy Kościoła. Ujął ster Piotrowy ze zdecydowaniem, pewnością i fantazją. Stworzył całkowicie nowe formy sprawowania swego urzędu, wskazał nowe drogi głosicielom Słowa Bożego na całym świecie, ustanowił, ośmielił, zreformował liczne instytucje miłosierdzia, opieki nad człowiekiem i środowiskiem, nad nauką, kulturą i sztuką. Pod jego wpływem runął mur berliński i przesunęły się granice krajów Europy, zaczęły kruszyć się i topnieć serca wielu protestantów i prawosławnych, którzy usłyszeli apel o zjednoczenie, zadumali się pobożni żydzi na głos pojednania, napięły się, aż ku ostatnim włóknom, kajdany niewoli wielu ludów Azji i Ameryki Łacińskiej; pękną.
Kula zamachowca, błąd w sztuce lekarskiej, może nawet nie jeden, nieuważny krok na kafelkach, czerw choroby, która zagnieździła się w jego tkankach - systematycznie pozbawiały jego ciało sprężystości, spojrzenie - ostrości, głos - metalu, twarz - uśmiechu. Przed laty podobny do młodzieńczego króla Dawida, teraz stopniowo upodabnia się do złożonego niemocą Hioba. Ale „szczęśliwy kogo Bóg karci... On zrani... On także uleczy, skaleczy i ręką swą własną uzdrowi..." - śpiewał Hiob. Pan Bóg zabiera Papieżowi zdrowe ciało. Pan Bóg mu to czyni - i już widać, jak dokonuje się cud, bowiem za schorowanym starcem idą nadal te same miliony, które kiedyś wyruszyły za energicznym mężczyzną, a nawet dołączają do nich wciąż nowe, nowe miliony. To dowód niezbity, że nie jego osobista energia i sylwetka, nie gest i nie uśmiech, ale świętość i charyzmat, powołanie i wierność, treść posłania i cele, ku którym wiedzie, nakazują rzeszom podążać za nim. I coraz jaśniej ukazuje się, że to nie on sam je wiedzie - wiedzie je Chrystus.
Pan Bóg nikogo tak nie miłuje, jak tego, kogo dotyka cierpieniem. Cierpieniem zadanym Janowi Pawłowi potwierdza swoją do niego miłość. A Jan Paweł, przyjmując to cierpienie z niezgłębioną pokorą i stałością, dzielnie i mężnie, ukazując je światu, nie odpędzając kamer, nie chowając się do pustelni w ogrodach watykańskich, nie zamykając w domowej kaplicy - wciąż na nowo potwierdza otrzymanie owego daru miłości i sam miłością za miłość odpłaca. Najwyraźniej pragnie, aby, jak mówi Paweł, „życie Jezusa stało się widoczne w naszym śmiertelnym ciele", coraz bardziej widoczne, bowiem „ciągle jesteśmy wydawani na śmierć z powodu Jezusa" i to właśnie musimy przyjmować, o tym świadczyć. Tym świadczyć.
W blasku świateł reflektorów i błyskach aparatów fotograficznych pielgrzymów, reporterów i turystów z całego świata, Papież każdego dnia bierze na plecy coraz cięższą starość, ujawnia postępujące niedołęstwo, odlicza kroki dzielące go od wieczności. Tym właśnie sposobem, już bezpośrednio skonfrontowany ze śmiercią, z pełną, a nawet narastającą siłą, głosi nadal swe posłanie obrony życia, sprzeciw wobec zabijania dzieci w łonach matek i sprzeciw wobec zabijania starców, sprzeciw wobec wyjmowania spod ochrony prawa jeszcze nienarodzonych i wyrzucania poza margines społeczny już nieproduktywnych, pozbawiania kogokolwiek, z jakiegokolwiek powodu, opieki, szacunku, miłości. Niesie prorockie posłanie dobrej nowiny ubogim, więźniom głosi wolność, niewidomym przejrzenie, znękanym odpocznienie, wszystkim bez wyjątku „rok łaski od Pana".
Wprowadził Kościół w nowe milenium. Zadanie to, jak wieść niesie, powierzył mu Prymas Wyszyński tuż po wyborze, jeszcze w Kaplicy Sykstyńskiej, niewątpliwie pod natchnieniem Ducha. Już tego dokonał. Trudzi się nadal. Chce coraz to nowe owieczki przyprowadzać do Pańskiej owczarni. Był na Kubie. Planuje podróż do Chin, które chce, kolejny kraj zniewolony, wyzwolić spod „czerwonej zarazy". Och, te proste a zarazem głębokie i trafiające w sedno rzeczy słowa burmistrza Zakopanego. Politycy i politologowie, dziennikarze i historycy, felietoniści i uczeni zastanawiają się, jaka była rola Jana Pawła II w obaleniu komunizmu na świecie. Jedni mówią, że to „najwybitniejszy człowiek dwudziestego wieku", inni, że „przyczynił się", inni, że „spowodował", „przyspieszył", jeszcze inni, że historia ludzkości toczy się wedle swych własnych praw i żaden Papież nie ma dostępu do źródeł jej energii - a tu staje góral, prosty i wierzący, a zarazem inteligentny i wykształcony, i mówi po prostu: „obalił". Nazywa czyn Papieża - „obalił komunizm". Diagnozuje, czym był komunizm - „zarazą". Papież obalił zarazę. Zlikwidował komunizm jako system polityczny w Polsce, w Rosji, w Europie. Czy zdąży przywrócić jedność chrześcjan?
Modlitwy o jego zdrowie, siły i trwanie wydobywają się z warg struchlałych milionów, jakąś ogromną falą miłości -miłości całkowicie altruistycznej, a zarazem zdesperowanej. Gdy go zabraknie... Co się z nami stanie? Kto doda odwagi? Kto wskaże kierunek? Kto ster ujmie? Och, Duch Święty się o to zatroszczy. Trzeba ufać... „Nie lękajcie się!". Ale po ludzku - strach i niepewność. Ściskają się miliony serc, bo ludzie po prostu, zwyczajnie i po ludzku kochają tego starego człowieka.
Skrzypnęły drzwi wejściowe. Wszedł ministrant. Był to licealista, Janek, który już podjął decyzję o wstąpieniu zaraz po maturze do seminarium. Skłonił się księdzu Andrzejowi, zdjął kurtkę i czapkę, strzepnął z nich krople deszczu.
- Dzień dobry, księże proboszczu. Kościelny do mnie dzwonił, że coś mu strzeliło w plecach i nie przyjdzie. Ja wszystko przygotuję. Zdążę, prawda?
- Witaj Janku. Bardzo pada? Mamy jeszcze dużo czasu, dopiero za dwadzieścia siódma. Coś poważnego, z tym kościelnym?
- Chyba nie. Już nieraz na plecy narzekał. A padać to pada. Ale już się trochę przejaśnia.
Chłopak poszedł prędkim krokiem do drzwi prowadzących do kościoła i uklęknął. Trwał tam długą chwilę, a potem skierował się do szafki, włożył komżę i zaczął przygotowywać kościół do Mszy świętej. Strzelił paroma przełącznikami na tablicy rozdzielczej oświetlenia, podszedł do ołtarza i zapalił na nim świece, szykował w zakrystii naczynia liturgiczne. W tym czasie ksiądz Andrzej powoli ubierał się do mszy.
Aby modlitwy za Ojca Świętego złączyć w jeden silny splot, aby przeciwstawić się atakom na niego oraz ukrócić plotki i fantazje, ksiądz Andrzej zaproponował biskupowi zorganizowanie dziewięciomiesięcznej nowenny za Papieża, połączonej z jednej strony ze studiowaniem jego dzieła i posłania, a z drugiej z praktycznymi przygotowaniami do kolejnej pielgrzymki do Rzymu, tym razem na jubileusz dwudziestopięciolecia. Przedstawił biskupowi program przygotowań do jubileuszu pontyfikatu . Ten zaaprobował go nie tylko dla jego parafii, ale dla całej diecezji i ksiądz Andrzej uzyskał oficjalny dekret powołujący go na diecezjalnego kierownika przygotowań papieskiego jubileuszu. Postanowił w każdej parafii zorganizować grupy studyjne: osobno każdej z encyklik, osobno przewodnich tematów pontyfikatu, jak nauczanie o rodzinie i o ludzkim życiu, osobno, dla młodzieży, studium przesłań Ojca Świętego do młodych, w oparciu o materiały ze światowych spotkań, zwłaszcza tych w Częstochowie, Denver i Paryżu. Jedną grupę chciał posadzić do czytania książki Przekroczyć próg nadziei, a sam z ministrantami postanowił przerobić Dar i tajemnicę. Powołanie z parafii to największa satysfakcja, jaka może spotkać proboszcza. Osobno wreszcie pragnął uruchomić diecezjalne studium nowego Katechizmu Kościoła Katolickiego, wiedząc, jak wielką wagę przywiązuje do niego Ojciec Święty, który zainspirował powstanie tej księgi, czuwał nad jej spisaniem, a teraz pragnie, aby najszersze rzesze katolików z nowego katechizmu korzystały. Andrzej chciał otworzyć zapisy do tych grup i zgłoszenia na pielgrzymkę już dzisiaj i kontynuować je do 16 stycznia, kiedy to miała ruszyć nowenna i cała praca przygotowawcza - duchowa i praktyczna.
Zastanawiał się, jakie będzie zainteresowanie spotkaniami studyjnymi, bo do gruntownego wgłębiania się w myśli Papieża nigdy nie było wielu chętnych. Trzeba jednak spróbować. Co do ministrantów, uczestnictwo w spotkaniach na temat książki Papieża o kapłaństwie zamierzał uczynić obowiązkiem, obwarowanym groźbą skreślenia z ministranckiej listy. Przypuszczał natomiast, że na pielgrzymkę do Rzymu zgłosi się wiele osób.
Już z góry cieszył się na ten nastrój, który znów powstanie na placu przed bazyliką, gdy zapełnią go tysiące pielgrzymów z kraju dalekiego, ale jakże bliskiego, bliskiego sercu bijącemu po polsku pod białą sutanną. Na pewno pojawią się też pielgrzymi z Litwy i Ukrainy, ze Słowacji i z Węgier, z całego świata. Nie będzie łatwo zorganizować, przewieźć, przenocować, nakarmić te tłumy.
Zwłaszcza, że już pojawili się „przeszkadzacze". Zły nienawidzi tego Papieża. Stara się przeszkadać w okazywaniu mu czci, w podążaniu za nim. Sam ksiądz Andrzej dostał nie tak dawno temu anonim w tej sprawie, z pogróżkami - jak dawniej. Kiedyś, kiedy to było? Dawno temu. Mniej więcej tak samo dawno jak trwa ten pontyfikat - dostawał anonimów wiele. Zawierały wymysły, obscena, groźby pobicia, wyroki śmierci wydawane przez różne, wymyślane w ubeckich wydziałach propagandy, fikcyjne organizacje o zachęcających nazwach, jakichś „Obrońców Praw Robotników" czy „Patriotów Przeciw Przemocy". Po pobiciu księdza Aleksandra z Wąbierzyc, po zamordowaniu księdza Jerzego z Warszawy te groźby stały się bardzo realne. Doprowadziły wtedy do jego wyjazdu z kraju. Otwierał w tamtych latach koperty zawsze z niepokojem - natychmiast ofiarowanym Matce Bożej od wykupu niewolników, którą przyjął wtedy za patronkę wszystkich prześladowanych przez reżim i swoją własną -i szybko przebiegał list oczami. Już z pierwszych linijek i przeskakując zaraz do podpisu, można się było zorientować, który list jest anonimem. Te wyrzucał natychmiast do kosza, ale zawsze jakiś osad pozostawał, jak maźnięcie ciemnego skrzydła wrony za grudniowym oknem.
Częstotliwość tej „korespondencji" wzrosła w czasach Solidarności, a stała się wręcz falą powodziową w stanie wojennym. Pozostawił ją za sobą, wyjeżdżając w 1985 do Ameryki, lecz gdy wrócił w 1987 roku, anonimy natychmiast pojawiały się znów w jego poczcie, by wreszcie zniknąć w 1990 roku. Aż tu nagle - znowu.
We wrześniu 2002 roku otrzymał kolejno trzy takie przesyłki. Jedna zawierała wycięty z „Trybuny Ludu", nazywającej się teraz „Trybuna", paskudny artykuł o Ojcu Świętym -jakby na wypadek, gdyby go nie czytał. Istotnie nie czytał, a gdy pokazał mu go jeden z wikarych przy kolacji, to tylko rzucił okiem na stek wyzwisk, jakimi obrzucono tam Papieża i odłożył zaraz ową „Trybunę", nie czytając artykułu do końca. Wkrótce potem znalazł w kopercie bez nadawcy kilka wystrzyżonych z czasopisma „Nie" pornograficznych rysunków przedstawiających księży. I to paskudztwo od razu wrzucił do kosza. Po paru dniach znów przyszła gruba koperta, a w niej wycinki artykułów z „Gazety Wyborczej", „Tygodnika Powszechnego", „Polityki" bezpośrednio lub pośrednio atakujących Papieża. W poniedziałek 11 października otrzymał kolejny anonim. Był to długi list wystukany na starej maszynie (choć autor pewnie dysponował komputerem), podpisany „Życzliwi parafianie", w którym przestrzegano go przed angażowaniem się w świętowanie jubileuszu Jana Pawła II, który „sprzedał Polskę Zachodowi" i... - tu następowała długa wiązka epitetów pod adresem Papieża, którą pominął w czytaniu. Następnie informowano go, że „życzliwi parafianie" nie dopuszczą do zastąpienia kultu świętego Maksymiliana, patrona parafii, który wiedział, jak sobie dawać radę z Żydami, kultem „filosemity Karolka" i w razie potrzeby udowodnią proboszczowi, że nie rzucają słów na wiatr. Wzywają go, aby skasował swoje plany święcenia jubileuszu dwudziestolecia papieskiego pontyfikatu, aby odwołał zapowiedzianą nowennę dziewięciu uroczystych Mszy świętych, studiowanie pism Papieża oraz pielgrzymkę do Rzymu. Jeśli proboszcz nie podporządkuje się - to pożałuje. W dniu 16 października 2002 roku rano, zapowiadał autor, „życzliwi parafianie" sprawdzą, czy ksiądz ich dobrze zrozumiał. Jeśli zajdzie potrzeba, przekonają go, że trzeba ich poważnie traktować. I ten list powędrował do kosza, ale i z niego pozostał gorzki osad, wkrótce jednak przemodlony, odłożony do akt z napisem „przebaczone". Byłby już o nim zapomniał, gdyby w piątek, wczoraj wieczorem, nie wydarzyło się coś jeszcze bardziej niecodziennego.
Było już mroczno za oknem. Siedział przy lampie w gabinecie parafialnym przed komputerem i odrabiał zaległą korespondencję. Zawsze starał się przed sobotnią i niedzielną wzmożoną posługą pasterską zamknąć sprawy kończącego się tygodnia. Rozległ się dzwonek do drzwi wejściowych. Nie zareagował. Drzwi plebanii były o tej porze zamknięte, ale z reguły otwierał któryś z wikarych. Dzwonek odezwał się znowu. Wikarzy musieli gdzieś pofrunąć - pomyślał - że też moi parafianie nie potrafią się zmieścić w godzinach przyjęć. Miał pokusę nie otworzyć, ale, oczywiście, wstał i poszedł do drzwi. Przekręcił zamek i zdjął łańcuch. Pod kolorową parasolką stała jakaś kobieta.
- Szczęść Boże - powiedział ksiądz niezbyt zachęcającym głosem. - Coś pilnego?
- Mam bardzo ważną sprawę - odezwała się kobieta. - Czy mogę wejść?
Jej głos wydał się księdzu znajomy, ale nie skomentował tego, tylko zaprosił:
- Proszę, proszę i to szybko, bo deszcz zacina do środka...
Kobieta przekroczyła próg, ale zaraz odwróciła się, aby złożyć i strzepnąć parasolkę na zewnątrz. Gdy odwróciła się znowu - poznał ją. Struchlał. Nie widział jej od lat. Wtedy, te kilkanaście lat temu, widział ją zresztą tylko przez krótką chwilę, w okropnych, upokarzających okolicznościach. I było to także po przerwie lat kilkunastu od widzenia poprzedniego. Więc ta kobieta w średnim wieku wyłoniła się nagle z czasów młodości, które zdały się tak strasznie odległe, a jednak w jednej chwili minione stało się obecne, a dalekie - bliskie.
Stali naprzeciwko siebie, już oboje wiedząc, że rozpoznali się nawzajem. Wiatr szarpnął drzwiami.
- Zamknę drzwi - powiedział cicho ksiądz. - Niech pani wejdzie.
Z trudem wydobywał się z szoku, dopomagając sobie rutyną:
- Jakaś sprawa urzędowa? - nie czekając na odpowiedź kontynuował. - To proszę panią do biura, akurat jeszcze pracuję.
Postawiła ociekającą wodą parasolkę przy drzwiach. Poszła za nim.
- Proszę, niech pani usiądzie.
Siadła w foteliku, rozpinając płaszcz. On za biurkiem. Tam poczuł się bezpieczniej. Spojrzał na nią. Jakże się zmieniła. Jej twarz porysowały zmarszczki. Ale piegi były tak wyraziste jak dawniej. Włosy rude, też jak dawniej, tylko teraz pewnie podmalowane. Była w ogóle zadbana, błyskały diamentowe kolczyki, broszka, pierścionki na palcach obu rąk, spod lekkiego płaszcza wychylał się granatowy, elegancki kostium.
- Kiedyś mówiliśmy sobie „per ty" - odezwała się kobieta. - Zapomniałeś mego imienia? Marzena.
- Nie zapomniałem. Tylko, że jestem teraz księdzem, więc ta forma, „proszę księdza", mogłaby nam pomóc w rozmowie.
- Dobrze, proszę księdza - powiedziała kobieta jakoś miękko. - Jak ksiądz sobie życzy. Ja w ogóle przyszłam księdzu pomóc.
- Pomóc?
- Ksiądz ma kłopoty. Poważne.
- Jakie kłopoty?
- Ja wiem.
- Skąd pani wie?
- Dowiedziałam się. Od znajomych. Dlatego przyszłam.
- Z pomocą?
- Ja wiem, że mnie pamiętasz... że ksiądz mnie zapamiętał tylko źle... Ja wiem, że księdza skrzywdziłam, zaatakowałam, okłamałam, wtedy, w 1979 roku, a poprzednio także, zaraz po maturze, tak, to był szantaż... Z tą ciążą... Ale ja to wszystko wyjaśnię... Bo chciałabym bardzo, aby mi ksiądz tym razem uwierzył.
Po dramatycznym zajściu na jesieni 1979 roku liczył, że jej już nigdy nie zobaczy. A zarazem bał się, że to kiedyś nastąpi. I stało się. Znów wychynęła ze studni pamięci, znów zapowiada jakąś trudną próbę, może zwiastuje nieszczęście? Przyszła mi pomóc? - myślał - lub może raczej sama potrzebuje pomocy? A jeśli tak, to nie można jej odmówić. Powiedział:
- Jeśli pani czegoś potrzeba, to chętnie dopomogę. Proszę powiedzieć, o co chodzi.
- To ja przyszłam ci pomóc - powiedziała żarliwie. - Ja... Ja sobie jakoś dałam radę... I daję sobie radę przez te, ile to już lat... od naszej... Jestem na swoim. Wychowałam dziecko. Nie bój się, nie będę ci znów wmawiać, że twoje. Nie było twoje... Przepraszam... Przepraszam księdza... Chciałam tylko powiedzieć, że żyję własnym życiem i nie mam zamiaru wchodzić znowu księdzu w drogę. A dziś przyszłam... po starej... miłoś... no., znajomości...
- Ja bym wolał się do tej znajomości nie odwoływać - powiedział powoli i surowo. - Chcę pani powiedzieć... Bo mamy okazję rozmawiać spokojnie po raz pierwszy od tylu lat, policzmy dokładnie, maturę zdaliśmy w sześćdziesiątym piątym, teraz jest dwa tysiące drugi, to jest trzydzieści siedem lat... Więc chcę ci powiedzieć, Marzeno, że przez te trzydzieści siedem lat żałowałem tego, co się stało, tego, że zostawiłem cię tak... samą, z tym dzieckiem, które w tobie rosło... Ale nie mogłem inaczej. Wiesz przecież jak to było - wtedy. Postanowiłem wstąpić do seminarium. Już postanowiłem. Nie mogłem, a co więcej, nie chciałem zmienić tego postanowienia. Wielokrotnie modliłem się potem za ciebie, a zarazem, tak, starałem się zapomnieć o tobie. Wyrzucić cię z pamięci. Wtargnęłaś w nią znowu w siedemdziesiątym dziewiątym roku. Po tym... incydencie... Wybaczyłem ci z serca, tak... z całego serca. I znów modliłem się za ciebie i starałem się zapomnieć. Jeśli jeszcze żywisz do mnie żal o cokolwiek, to ja teraz, dzisiaj, proszę cię o przebaczenie.
- Nie mam ci co wybaczać. Wszystko zrozumiałam. Choć zajęło mi to wiele czasu. Ale nie o to teraz chodzi... Już nie o to.
- Więc o co?
- Przyszłam cię ostrzec - powiedziała cicho kobieta. - To jest bardzo poważna sprawa.
- Ostrzec?
- Ta groźba jest serio.
- Jaka groźba?
- Nie udawaj, że nie wiesz.
- Proszę pani... pani Marzeno - powiedział ksiądz Andrzej. - Ja doprawdy nie wiem, o czym pani mówi. Jeśli mogę być pani w czymś pomocny, to bardzo chętnie, mam na myśli, pomocny jako kapłan...
- Dostał ksiądz ostatnio list? - zapytała ostro.
- Dostaję masę listów.
- Ale taki specjalny... No, anonim? Zastanowił się.
- Tak - powiedział po chwili. - Anonim. Skąd pani wie?
- Więc wszystko się zgadza. To teraz możemy porozmawiać konkretnie i rzeczowo.
- Pani go napisała?
- Nie. Ale dowiedziałam się o nim... I, jakby to ksiądz powiedział, „ruszyło mnie sumienie". I przyszłam księdza przestrzec.
- Anonimy wrzucam zawsze do kosza. Nie wierzę im. Nie zajmuję się ich treścią. Nie przejmuję się też pogróżkami. Nie chcę o tym w ogóle rozmawiać.
- Tym razem musi ksiądz uwierzyć.
- Nie, pani Marzeno, to na nic. Są pewne zasady, których...
- A gdyby chodziło o życie księdza?
- Papież wybaczył swemu, na szczęście niedoszłemu, mordercy. Ja także wybaczam... Z góry. Zresztą, kto by dybał na moje marne życie...
- Nie wolno tak mówić. Jeśli jest zagrożenie, to obowiązkiem księdza jest go umknąć. Jeśli nie dla siebie, to dla parafian, dla... - urwała. Ksiądz milczał. Po chwili odezwała się znów kobieta:
- Ja coś księdzu opowiem, ale to musi zostać między nami.
- Chce się pani wyspowiadać?
- Nie! - niemal krzyknęła - Nie. Ale chcę udowodnić księdzu, że mówię prawdę.
- Niech się pani raczej wyspowiada. I to lepiej nie u mnie. Nasza dawna znajomość mogłaby stanowić przeszkodę - dla pani. Bo Pan Jezus w każdym konfesjonale ten sam.
- Ja jestem niewierząca. To nie o to chodzi. Posłuchaj...
Nie czekając na zgodę czy przyzwolenie, kobieta zaczęła mówić beznamiętnie, bezosobowo, ale jakby spiesząc się, aby jej nie przerwał:
- Po naszym rozstaniu, no, zerwaniu czy jak tam, wtedy po maturze, pojechałam do Warszawy na lato, nie było trudno dostać robotę, nie, nie będę opowiadała księdzu szczegółów, tylu zawsze w stolicy wygłodniałych mężczyzn na delegacjach, na konferencjach, cudzoziemcy, zwłaszcza Arabowie. Teraz jeszcze ich więcej. Meczet księdzu pod bokiem zbudowali. O, znam ich dobrze. Ale nie o tym. Wtedy... Zaszłam w ciążę. Tak. Nie zrobiłam skrobanki. Chciałam cię w ten sposób ukarać. Ukarałam samą siebie. Ciebie to nie wzruszyło. Mnie otrzeźwiło. Matka mi pomogła. Starałam się dostać na studia. Oblałam dwa razy egzamin wstępny. Dopiero jak zapisałam się do partii, to pomogło. Nieważne, co studiowałam. Ważne, gdzie. W wyższej szkole przy KC, czy jak ona się nazywała... Wiesz, kto tam studiował, prawda? Stamtąd dostawało się od razu posadę. Zostałam sekretarką na Rakowieckiej, wiesz, jakie ministerstwo tam było, wiesz? Bo wciąż kombinowałam, jak ci się zrewanżować, no, jak ci zaszkodzić. Słysząc o planowanej na ciebie akcji w 1979 roku sama się zgłosiłam do udziału. Wtedy, w tym kościele, na świętego Mikołaja, widziałam cię z bliska po raz pierwszy od lat. Miałeś taką śmieszną minę. A ja ubaw. I ogromną satyfakcję. Wreszcie cię dopadłam. Ale w sumie ta akcja nie wypaliła. Potem widziałam cię parę razy w telewizji, blisko Papieża, w czasie jego wizyty w 1983 roku. Przeglądaliśmy te taśmy w kółko. Spisywaliśmy twarze. Musiałeś mocno pójść w górę, co? Ja też szłam w górę. Z sekretarki awansowałam do pionu operacyjnego. Miałam wgląd w twoje akta. Sama segregowałam raporty na ciebie. Ale gdy zaplanowano „rozwiązanie" twojego problemu, to wykradłam i spaliłam to ostatnie pismo, na którym była odręczna notatka „wykonać". I tak cię uratowałam. Nie wiedziałeś o tym. Myślałam, że się nigdy nie dowiesz i już zawsze będę miała nad tobą przewagę: że ty zrobiłeś mi źle, a ja tobie dobrze. Jak wróciłeś ze Stanów, to się zadekowałeś w Radomiu i siedziałeś cicho. A ja znów szukałam na ciebie haka, no, żeby cię postraszyć albo mieć okazję do randez-vous. Sprawiała mi przyjemność ta gra z tobą -w kotka i myszkę. Gra, w którą grałam ja, a ty o niej nie miałeś pojęcia. Grałam tobą. Dzięki temu przez te wszystkie lata byliśmy jednak jakoś razem. Ale nagle zabawa się skończyła. Trzeba było na gwałt niszczyć wszystkie papiery, nie tylko te na ciebie, znosić teczki do kotłowi i tam je palić i już zaraz straciłam tę posadę ministerialną. Potem było różnie. Przyjaciele jednak nie zapomnieli. Zostałam doradcą jednego z szefów starej-nowej partii. Gdy on się niedawno przeprowadził do Urzędu Rady Ministrów, zabrał mnie ze sobą. Niezła posada. Więc widzisz, daję sobie radę. Bez ciebie. Córka jest lekarzem. Matka umarła. Nie o tym. O tym, że są ciągle okazje, nie, nie służbowe, towarzyskie, gdzie się dużo pije i dużo gada, zbierają się starzy znajomi. Oni teraz nie zajmują się tymi sprawami po linii ideologicznej. Robią to za pieniądze. I trzy dni temu dowiedziałam się o tym liście do księdza. O przygotowaniach. Teraz wierzysz?
Zapadła cisza. Ksiądz Andrzej siedział ogłuszony. Jeszcze raz powrócił żal do siebie samego. Ale przede wszystkim było mu strasznie żal tej kobiety. Wypracowanym odruchem zwrócił się w myślach do Matki Bożej: Ucieczko grzesznych... Pocieszycielko strapionych... Westchnął do Ducha Świętego: proszę o światło... proszę o dar rady... proszę pokornie... Powiedział:
- Pani Marzeno, pani się jakoś strasznie uwikłała... Kiedyś ja sam, choć pośrednio, przyczyniłem się do tego. Żałuję. Przepraszam. Trwa pani w tym latami. Trzeba się z tego jakoś wyswobodzić. Spełniając wobec mnie dobry uczynek, ostrzegając mnie o czymś, stawia pani krok we właściwym kierunku...
- Tu nie chodzi o mnie - przerwała mu ostro - tu chodzi o księdza! Tę groźbę trzeba potraktować dosłownie. Jest realna.
- Jaką groźbę?
- Tę z listu. Z anonimu. Proszę mi obiecać.
- Obiecuję modlić się za panią.
- Jestem niewierząca, już mówiłam.
- Będę się więc modlił o pani nawrócenie.
- Nie chce mnie ksiądz zrozumieć. Nie przyszłam w swoich sprawach. Przyszłam, bo...chodzi mi o księdza... ja... ja chciałabym się księdzem jeszcze długo opiekować... A nie stracić w jakiś głupi sposób...
Zamilkła nagle. Wstała. Zapięła szybko płaszcz. Zanim ksiądz zdążył się podnieść, już trzasnęły za nią drzwi wejściowe. W korytarzu stała mokra parasolka. Podniósł ją, otwarł drzwi, wychylił się w deszcz i mrok, zawołał:
- Zostawiłaś parasolkę! Marzena! Zmokniesz!
Nikt nie odpowiedział. Został z tą parasolką w dłoniach. Potem powiesił ją w przedpokoju. Dziś, idąc do kościoła, wziął ją odruchowo, bo ciągle lało.
Wkładając ornat, Andrzej zobaczył w drzwiach zakrystii jakiegoś mężczyznę w nasuniętej głęboko na oczy czapeczce basebolowej. Na widok księdza nie wszedł do wnętrza, cofnął się i postał w cieniu półprzymkniętych drzwi. Z zewnątrz wiatr miótł deszcz i mokre liście.
- Zapytaj, czego sobie ten pan życzy, Janku - powiedział ksiądz Andrzej.
Ministrant podszedł do stojącego, a ten włożył mu do ręki kopertę, coś mruknął i zaraz wyszedł, zamykając drzwi.
- Co tam? - zapytał ksiądz.
- Przyniósł jakąś kopertę. Mówi, że to bardzo pilne.
- Pokaż.
Janek podał kopertę księdzu, a sam podszedł do szafy, by nałożyć na komżę czerwoną pelerynkę. Jak uroczystość to uroczystość. Ksiądz wziął kopertę w palce. Nie była zaadresowana ani zaklejona. Otworzył. W kopercie był jakiś druk. U dołu zobaczył swój własny podpis z imieniem i nazwiskiem, poprzedzony skrótem „Ks. prof. dr", którego nigdy nie używał w parafialnych dokumentach. A treść? Był to list do parafian, w którym proboszcz, to znaczy on sam, informował, że dzisiejsza poranna Msza święta za Papieża zostaje odwołana, ponieważ pod kościołem znaleziono niewypał z czasów drugiej wojny światowej, który grozi eksplozją. Już wezwano oddział saperów z jednostki wojskowej, a do czasu zakończenia ich prac nikomu nie wolno wejść do kościoła. Zakaz ten obowiązuje aż do odwołania.
Nie chcą dopuścić do dzisiejszej Mszy świętej i do ogłoszenia przygotowań do papieskiego srebrnego jubileuszu... Mam nadzieję, że nikt się na to nie nabierze - pomyślał ksiądz Andrzej. W kopercie była jeszcze kartka papieru maszynowego, a na niej: „Nie posłuchałeś ostrzeżeń klecho. Jeśli podejdziesz do ołtarza, to wylecisz w powietrze. Masz jeszcze czas się nawrócić". Więc to o tym mówiła wczoraj Marzena.
Ksiądz Andrzej zastanowił się. Anonimowy liścik był głupi i naiwny - czyżby jego nadawca liczył na głupotę i naiwność odbiorcy? I skąd wiedział o jego jubileuszowych planach, przecież jeszcze nie zostały publicznie ogłoszone? No cóż, na plebanii i w kurii może być - jak był poprzednio - podsłuch, a wśród członków rady parafialnej, z którymi swe projekty przedyskutował i uzgodnił, mogą być - jak dawniej - donosiciele. Tego typu myśli wydały mu się jednak absurdalne. Donosiciele - dzisiaj? Donoszący - komu? Podsłuch - teraz? Kto by go teraz zakładał? A nawet jeśli od dawna gdzieś jest, to kto by go teraz obsługiwał? Kto by słuchał nagranych taśm? Oczywiście, każda kuria i praktycznie każda większa plebania były kiedyś „zapluskwione", mikrofon znaleziono nawet w sali posiedzeń episkopatu w Warszawie. Naturalnie każdy ksiądz, ba, każdy seminarzysta, miał swoją teczkę w ubecji, otoczony był siecią donosicieli, jego kroki, rozmowy, korespondencja były śledzone. Ale to było przed laty! Nie tak wielu - przed laty jednak!
Nie wiedział, co o tym sądzić. Odruchem było - zlekceważyć. Mógł to być jednak nie tylko głupi żart, blef, chęć postraszenia, jak dawniej, ale i prawdziwa informacja. Właśnie o tym starała się go wczoraj przekonać Marzena. Podkładanie bomb w kościołach czy meczetach, wysadzanie w powietrze autobusów z turystami i dziećmi szkolnymi, porywanie polityków i przemysłowców, branie i zabijanie zakładników, strzelanie do pasażerów na dworcach lotniczych czy do uczestników ulicznych procesji, masowe morderstwa chłopów w Algierii i w Meksyku, zabijanie misjonarzy w Afryce i Ameryce Łacińskiej - wszystko to stało się powszechne. Sam przeżył kilka lat temu zagrożenie, na szczęście tylko zagrożenie, wybuchem bomby podłożonej na lotnisku we Frankfurcie. Był w innym terminalu. Ta śmiercionośna fala ogromnie przybliżyła się do Polski, od dnia, gdy telewizja pokazała walące się nowojorskie wieżowce. Akty terroryzmu są dziełem bojowników przekonanych o słuszności swej sprawy, ludzi opanowanych nienawiścią oraz zwykłych szaleńców. Pisze o nich prasa, mówi telewizja, w internecie dostępne są recepty na ładunki wybuchowe domowej roboty. Mogą nawet inspirować. Mogą.
To może być zatem prawda. To się układa w logiczną całość: anonim sprzed paru dni, ostrzeżenie Marzeny, ten dzisiejszy list. A zarazem, nawet jeśli gdzieś pod kościelnym dywanem czy w puszce na ofiary ktoś podłożył ładunek wybuchowy, to trudno sobie wyobrazić, aby odważył się go zdetonować. W Polsce? W 2002 roku? W kościele? W środku ogromnego osiedla? W czasie mszy w intencji Papieża?
- Już za minutę siódma - powiedział ministrant.
- To jeszcze się minutę pomodlę i idziemy - odpowiedział ksiądz Andrzej spokojnie i ukląkł na stojącym przy wejściu do nawy klęczniku. Myślał jednak gorączkowo:
Proszę o światło! Proszę, Duchu Święty, o dar rady! Mam się dać zastraszyć? Mam dać po sobie znać, że się boję? Toż to tylko ośmiela terrorystów i zachęca ich do dalszych aktów gwałtu. Co by zrobił Ojciec Święty w takiej sytuacji? On przecież ciągle otrzymuje groźby. Stale czyha na niego oszczerstwo, kula, nóż, mina, jak pod tym mostkiem na drodze z lotniska do miasta w Sarajewie. Ojciec Święty wie, że liczni są ci, którzy chcą go zmusić do milczenia, zaprzestania apostolskich podróży, do ustąpienia; Legion chce go zgładzić. On robi nadal swoje. Kroczy swoją drogą. A ja? Mam narazić na niebezpieczeństwo Janka, ulubionego ministranta, który prostą drogą zmierza do kapłaństwa? A co z wiernymi? Ludzie przyjdą na pewno licznie, jak co dzień, na poranną Mszę świętą. Gdybym którąkolwiek z tych owieczek miał narazić na szwank, to cóż byłby ze mnie za pasterz? A może właśnie potrzebna jest taka ofiara? Moja. Moich parafian. Nasz kraj stacza się w cywilizację użycia, nie milkną głosy propagujące kulturę śmierci - śmierci dla nienarodzonych, śmierci dla starców, pogardy dla bezdomnych, nienawiści do imigrantów. Mnożą się sekty, kulty satanistyczne. Kulturę przenika New Age. Wrzawę podnoszą homoseksualiści. Narasta fala niechęci wobec Kościoła, jego zdrowej nauki i tych, którzy ją głoszą. Może potrzebny jest jakiś wstrząs, aby ludzie zrozumieli, że ich drogi często nie są drogami Pana, że Zły ciągle krąży jak lew ryczący? Aby pokutowali, nawracali się, pogłębiali swoją wiarę? A może to jest okazja do ofiarowania swego życia za życie Ojca Świętego? Oj, czy to nie diabelska pokusa pychy, takie podsuwanie Bogu łączenia mojego niegodnego życia z życiem Ojca Świętego? A może jednak mogę coś zrobić, zaraz, tutaj, jak ów urzędnik etiopski, do którego Duch Boży posłał apostoła Filipa. „Cóż przeszkadza, abym został ochrzczony zaraz, tutaj?" zapytał Etiopczyk. Cóż przeszkadza, abym ofiarował swoje życie za Ojca Świętego, do dyspozycji Bożej Opatrzności, zaraz, tutaj? Uciszył się wewnętrznie, powiedział bez głosu: niech w każdym wypadku dzieje się Twoja wola. W tym także. Ja mam ją tylko przyjmować. Nie do mnie należy ją kształtować. Więc: „Bądź wola Twoja. Amen". I trzeba tę sprawę zawierzyć Matce Bożej. Tak by uczynił Papież. Powiedział bez głosu: „Maryjo, dopomóż mi, abym w każdym wypadku zdał się na Bożą wolę". A co do mnie należy? Po prostu. Wypełnianie moich obowiązków kapłańskich, duszpasterskich. A co jest moim obowiązkiem - teraz? Odprawienie Mszy świętej. Jak co dzień. O tej samej godzinie. I tyle.
Wstał z klęczek. Powiedział głośno i pogodnie:
- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen. Chodźmy do ołtarza, Janku. Jesteśmy gotowi?
- W imię Boże, gotowi - odpowiedział chłopiec, tak jak był nauczony przez proboszcza.
- Chodźmy więc do ołtarza Bożego.
- Do Boga, który uwesela młodość moją.
- Aby głosić Chrystusową ewangelię, śmierć i zmartwychwstanie - zakończył ksiądz Andrzej.
Sam tak zawsze wyprawiał siebie samego ku ołtarzowi i tak też uczył swych wikarych i ministrantów, włączając w to przygotowanie fragment psalmu, który w jego ministranckiej młodości odmawiało się na stopniach ołtarza na początku ofiary.
Wziął kielich. Ministrant ruszył pierwszy. Ksiądz szedł za nim ze spuszczoną głową i zdecydowanym krokiem, jak zawsze. Przekroczyli próg zakrystii. Ministrant ostro pociągnął sygnaturkę. Szli ku ołtarzowi. W tym momencie ksiądz Andrzej uświadomił sobie, że czegoś mu zabrakło w tym stałym rytmie ostatnich przygotowań w zakrystii, wyjścia do kościoła, drogi do ołtarza.
Ach tak, nie usłyszał szurgania butów ludzi wstających -czy to z klęczników czy z siedzeń - na wejście kapłana. Podniósł wzrok i spojrzał w dobrze oświetloną nawę główną. Ogromny kościół był pusty. Całkiem pusty. Ogarnęło go przerażenie. Choć nie zmienił tempa kroków, to nagle usłyszał huk własnych butów zderzających się z posadzką. Nigdy jeszcze takiego huku w kościele nie słyszał, bo nigdy jeszcze nie szedł do głównego ołtarza w tak zupełnej pustce, w której żaden dźwięk nie tłumił ani nie zmiękczał dźwięku jego kroków.
Nigdy? Nie... Przypomniał sobie, że przydarzyło mu się to już dwa razy w życiu. Za pierwszym razem w Polsce, za drugim w Ameryce. Raz, gdy był więziony, drugi raz, gdy skrył się aż za oceanem przed grożącym ponownym uwięzieniem albo czymś gorszym. Znowu...?
Przemógł mdlące uczucie samotności, odgonił strachy wspomnień. Nie zmieniając rytmu kroków, szedł ku ołtarzowi. Miał odprawić Mszę świętą za Ojca Świętego po raz dwieście osiemdziesiąty siódmy, na koniec dwudziestego czwartego i na początek dwudziestego piątego roku jego pontyfikatu. Nic nie mogło go od tego odwieść.
(Ciąg dalszy relacji z dnia 16 października 2002 r. na stronie 479).
Serdecznie zachęcamy do zakupu: www.mojeksiazki.pl
opr. mg/mg