Fragment książki "W pewien wrześniowy poranek", Dom Wydawniczy Rafael 2007
2 wrzesień 2001 r.
„Zbyt wiele tych pogrzebów”. Z tą myślą Jamie Bryan utkwiła oczy w trumnie umocowanej na dachu specjalnego, wolnobieżnego samochodu nowojorskiej straży pożarnej. Ta jedna myśl przepełniała jej głowę. Zbyt wiele pogrzebów. Tak wiele, że już obrosły tradycją.
Natrętne refreny pięćdziesięciu kobz, saluty białych rękawiczek, głos samotnej trąbki i helikopter ponad głowami.
Jamie dobrze znała cały ten rytuał. Setki dygnitarzy i kilka tysięcy umundurowanych strażaków wzdłuż Piątej Alei przed katedrą św. Patryka — już szósty raz tego roku. Smutną melodię kobz unosił wrześniowy wiatr.
- Nienawidzę tego — szepnęła.
Jej mąż, wysoki i dumnie wyprostowany, w nieskazitelnie odprasowanym mundurze, stał o krok od niej, na baczność, salutując ręką uniesioną do czoła. Bez słowa ścisnął jej dłoń. Cóż mógłby odpowiedzieć? Pogrzeby stanowiły część jego pracy. Czasem było ich dziesięć w roku, czasem dwadzieścia.
Ten rok był jak na razie najspokojniejszy — dotychczas jedynie sześć pogrzebów. Sześciu ludzi, takich jak Jake, którzy pewnego ranka poszli do pracy, by już nie wrócić. Pogrzebowa muzyka narastała i Jamie Bryan poczuła, jak rośnie w niej mur, którego pierwsze cegły zostały położone wraz z pierwszą myślą, że mogłaby wyjść za nowojorskiego strażaka.
Oboje z Jakiem mieli wtedy po dwanaście lat. Nigdy nie wyjadę z Nowego Jorku — powiedział.Był letni dzień, bawili się właśnie z dziećmi z sąsiedztwa w berka koło jego domu i wszyscy oprócz nich poszli już na obiad. — Będę strażakiem, jak mój tata — pewność biła mu z oczu, gdy kroczył po trawniku przed frontem domu. — Będę gasił pożary i ratował ludzi
— Świetnie — Jamie opadła na trawę, opierając się na łokciach. Wpatrywała się w zamglone niebo nad miastem. — Ja, gdy dorosnę, będę mieszkała we Francji. Artyści mieszkają we Francji.
— Tak? — Jake rzucił się na trawnik tuż obok niej. — Zanim za mnie wyjdziesz, czy potem?
Jamie opuściła podbródek i uniosła brwi. — Dlaczego myślisz, że za ciebie wyjdę? — Bo... — przekręcił sobie bejsbolówkę na głowie i posłał jej szeroki uśmiech — bo mnie kochasz. I nigdy nie przestaniesz.
Tak w istocie było. Zaczęli ze sobą chodzić dopiero w liceum, ale i tak od owego lata Jake Bryan był dla niej jedynym chłopakiem na świecie.
— Co ty w nim widzisz? — zapytał ojciec w dniu osiemnastych urodzin Jamie, wpatrując się w nią badawczo sponad gazety. — Ten chłopak do niczego w życiu nie dojdzie. Jamie przewróciła oczami. Pieniądze to nie wszystko, tato.
— Ale bezpieczeństwo tak — ojciec upuścił gazetę na stół. — Jake nie da ci ani jednego, ani drugiego. Błyskawica gniewu przemknęła przez serce dziewczyny. Jak możesz tak mówić?
— Mogę, mogę —
ojciec oparł łokcie o stół, a jego spojrzenie wyraźnie złagodniało. — Gaszenie pożarów w Nowym Jorku to ciężka robota. A niebezpieczeństwo czai się za każdym alarmem.
Spójrz na jego matkę — ojciec machnął ręką w kierunku domu Jake'a. — Ona z tym żyje na co dzień. Ma to niebezpieczeństwo w oczach, ono jest jej częścią.
Tak samo będzie z tobą, jeśli kiedyś wyjdziesz za Jake'a Bryana.
Ojcowie Jamie i Jake'a pochodzili ze Staten Island — ciężko harujący nowojorczycy codziennie dojeżdżający do pracy na Manhattan.
Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Jim, ojciec Jake'a, był strażakiem i cywilnym kapelanem, który zawsze miał coś do powiedzenia o Bogu i o znaczeniu wiary.
— Co dobrego uczynił dziś Pan dla ciebie, Jamie? — zwykł pytać, szczerząc w uśmiechu zęby, a przeszywające spojrzenie jego niebieskich oczu rozjaśniało pokój.
Jamie nigdy nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Nie miała doświadczenia w przypisywaniu Bogu dobrych rzeczy, które ją w życiu spotykały.
I nic dziwnego. Jej ojciec, Henry Steele, był bankierem inwestycyjnym, który zbudował małe imperium finansowe wyłącznie przy pomocy własnej inteligencji, zapału i wiary w siebie. Tak to przynajmniej tłumaczył.
Rodzina Steele'ów mieszkała w tym samym domu, w którym obecnie Jamie żyła z Jakiem i ich córeczką Sierrą: w elitarnej dzielnicy Westerleigh niedaleko od Staten Island Expressway i przystani promu.
Rozległy budynek w stylu kolonialnym miał solidne podpiwniczenie i basen na tyłach. Wtedy jeszcze Jamie i jej siostrę łączyła przyjaźń i beztroskie życie od letnich imprez na plaży do zimowych ferii na Florida Keys.
A wszystko dzięki ciężkiej pracy i pomysłowości Henry'ego Steele'a. Bóg nie miał w tym żadnej zasługi.
— Człowiek nie potrzebuje nikogo prócz samego siebie — mawiał ojciec do Jamie i jej siostry. — Religijność jest oznaką słabości.
Po czym, posyłając swej starszej córce sarkastyczne spojrzenie, dodawał:
Oczywiście, jak ktoś gasi pożary w Nowym Jorku, wiara może być dla niego prostą koniecznością.
I tak Jamie miesiąc po miesiącu czekała, aż coś strasznego przydarzy się ojcu Jake'a. W końcu jednak to nie on, a jej własny ojciec zginął tragicznie.
Pewnego wieczoru, gdy wracał z matką z promu do domu, stracił panowanie nad samochodem, który wypadł z szosy prosto na słup telefoniczny.
Gdy nadjechała karetka, oboje rodzice już nie żyli. Jamie miała wówczas dwadzieścia lat, jej siostra osiemnaście. Ubezpieczenie każdego z rodziców opiewało na milion dolarów, prawnik zaś dopomógł dziewczętom dojść do porozumienia.
Jamie odziedziczyła dom, Kara otrzymała pełne czesne na Uniwersytecie Stanowym Florydy i akcje. Oszczędności, które znalazły się w ich rękach, wystarczyłyby im do końca życia, jednak żadna kwota nie była w stanie położyć końca kłótniom rozpętanym w ciągu następnych kilku lat.
Teraz dzielił je prawdziwy ocean różnic — od pięciu lat nie zamieniły ze sobą słowa.
Trzy lata po śmierci rodziców Jamie przypomniała sobie ostrzeżenia ojca dotyczące pracy Jake'a — patrzyła właśnie, jak ten odbiera dyplom szkoły pożarniczej.
Kilka tygodni później Jake został zatrudniony w nowojorskiej straży pożarnej.
Następnego lata pobrali się, a miesiąc miodowy spędzili na Karaibach. Od owego czasu Jamie nie oddaliła się o więcej niż sto mil od Wschodniego Wybrzeża.
Ale już nie chciała podróżować po świecie. Widoki egzotycznych miejsc nie były w stanie konkurować z miłością, jaką dawał jej Jake Bryan.
— Nie musisz pracować, wiesz? — napomknęła mu o tym tylko raz, miesiąc przed jego pierwszym dniem służby. — Pieniędzy mamy dość.
Obruszył się w sposób, jakiego nie widziała u niego nigdy wcześniej ani nigdy potem. — Słuchaj, Jamie, gaszenie pożarów to część mnie samego, głęboka część — w jego oczach błyszczała stanowczość. — Tu nie chodzi o pieniądze.
Kobzy umilkły i smutna cisza zawisła w powietrzu. Zawodzący głos samotnej trąbki przeszył spokojny poranek, ulicę wypełniły dźwięki capstrzyku.
Jamie jeszcze raz popatrzyła na trumnę. Zmarły był stażystą, dopiero co rozpoczął służbę w straży.
I nie zabójczy dym, nie walący się sufit, nie śmiercionośne płomienie stały się przyczyną jego śmierci.
Załoga, w skład której wchodził, ruszyła do pospolitego pożaru w salonie samochodowym. Przez kilka minut chłopak nawijał wąż na masywną szpulę z boku samochodu, po czym wspiął się do kabiny.
Po chwili koledzy znaleźli go leżącego bezwładnie — zabił go atak serca. Młody strażak miał dwadzieścia siedem lat. Pięć miesięcy wcześniej wzorowo ukończył studia.
To już czwarty strażak w ciągu dziesięciu miesięcy, któremu przytrafił się zawał serca.
Trąbka wyśpiewała ostatnią nutę, po krótkiej chwili niebo zaczęło się przejaśniać. Jamie i Jake, trzymając się za ręce, ruszyli do pikapa, by wreszcie wrócić do domu, do Sierry.
Sierra...
Obraz czteroletniej córeczki wypełnił serce Jamie i na chwilę przytłumił goszczący tam głęboki ból.
Sierra miała niebieskie oczy Jake'a i jej charakterystyczne dołeczki.
Nikt nie wiedział, skąd wzięła jedwabiste blond włosy, ale tak czy inaczej była piękna — ciałem i duchem.
W takie dni jak dzisiaj Jamie nie mogła się doczekać, kiedy ją przytuli, by nasiąknąć ciepłem i nadzieją płynącą z jej cudownego śmiechu.
Już w chwili urodzenia dziewczynka zawojowała serca obojga rodziców.
Jamie wyjrzała przez okno samochodu.Manhattan pachniał spalinami i ciepłym bistro.
Życie biegło pełną parą.
Chodniki zatłoczone były ludźmi tak samo jak w dzień powszedni.
Uwagę Jamie przykuła para mniej więcej w tym samym wieku, co ona i Jake. Ubrani jak to zwykle biznesmeni, kroczyli żwawo w kierunku dolnego Manhattanu. Uśmiechnęli się do siebie, a przez głowę Jamie przemknęła myśl: „Czy oni wiedzą, że zginął strażak?
Czy zdarza im się zastanowić nad tym, że ludzie tacy jak Jake chcą ginąć dla ich bezpieczeństwa?”.
Odwróciła się i wsunęła swoją dłoń w dłoń męża.
„Oczywiście, że nie.
Jeżeli nie znają jakiegoś strażaka albo policjanta, jeżeli nie chodzą regularnie na pogrzeby, to skąd i dlaczego mieliby wiedzieć?”.
Oparła się o fotel i spojrzała na Jake'a.
Zapanowała zupełna cisza; aż do wjazdu na prom nie padło ani jedno słowo.
— Kiedy ostatni raz robiłeś badania serca?
Jake popatrzył na nią.
— Co?
— Serce — przełknęła ślinę, usiłując przybrać neutralny ton.
— Kiedy ostatni raz badałeś sobie serce?
— Jamie... — w oczach Jake'a pojawiło się zrozumienie. —
Czuję się świetnie. Z moim sercem wszystko jest w porządku.
— Wolałabym jednak, żeby to orzekł lekarz.
Kochanie, zawały są częścią życia — nie odwracając wzroku od drogi, mocniej splótł palce z palcami żony.
— Występują nie tylko u strażaków.
Jamie ponownie wyjrzała przez okno, wypuszczając cały zapas powietrza z płuc.
Czy on zawsze musi czytać w jej myślach? Czy nie wolno jej zachować odrobinki strachu?
Obawiała się, że nigdy nie będzie z nią szczery, wiedząc, że się boi. Za każdym razem, kiedy wyczuwał jej obawy, miał gotową tę samą odpowiedź: „Nie ja, Jamie... będę uważał... mnie się nic nie stanie”. A teraz znowu to: „Z moim sercem wszystko jest w porządku...”.
Wjechali do kolejki przy terminalu Whitehol i pomalutku posuwali się ku promowi.
Dojechawszy najdalej, jak się dało, Jake zatrzymał wóz i obrócił się twarzą do żony. Jego głos brzmiał pieszczotliwie:
— Przepraszam.
Jamie obróciła się ku niemu:
— Za co?
— Za pogrzeb — przygryzł wargę. — Wiem przecież, jak bardzo ich nie cierpisz.
Poczuła w sobie bezmiar smutku, ale się nie rozpłakała. Nigdy nie płakała, a w każdym razie nie przy nim.
— To nic...
Następnym razem zostaniesz w domu — wyciągnął rękę i lekko ścisnął jej kolano.
— Wiele żon zostaje w domach.
— Nie — potrząsnęła szybko głową.
— Wolę pójść.
— Jamie...
Prom lekko szarpnął i ruszył ku drugiemu brzegowi zatoki.
— Wolę pójść — powtórzyła przez zaciśnięte zęby. — To mi nie pozwala zapomnieć, z czym muszę się mierzyć.
— Daj spokój, kochanie — w gardle zabrzmiał mu zdławiony, pełen empatii chichot. — Kiedy wreszcie przestaniesz czekać, aż stanie się coś złego?
— Kiedy wrócisz ze swej ostatniej zmiany — ich oczy spotkały się i obudziło się w niej pożądanie.
Byli małżeństwem od prawie dziesięciu lat, a jednak wciąż ją pociągał. Za każdym razem, gdy się do siebie zbliżyli, pragnęła przytulić się do niego o minutę czy dwie dłużej.
Pochylił się i złożył na jej ustach namiętny, niespieszny pocałunek pełen miłości, która nie wybucha nagłymi zrywami, lecz spokojnie ubarwia każdą stronicę wspólnie zapisywanego życia.
Przesunął ustami po jej policzku w stronę ucha.
Dziesięć lat to zbyt długo, by się tak zamartwiać.
— Dziewięć.
— Dziewięć? — odchylił się do tyłu, przyprawiając ją o śmiech swoim wyrazem twarzy jak u małego chłopczyka.
— Tak. Masz prawie trzydzieści sześć lat, Jake. Sam mówiłeś, że przejdziesz na emeryturę w wieku czterdziestu pięciu lat, jak twój ojciec.
To jeszcze dziewięć lat.
— OK, dziewięć. To i tak zbyt długo, by się zamartwiać.
Poza tym... uwielbiam moją robotę — nie czekając na odpowiedź, wpakował jej dłonie pod bluzkę i oparł się kciukami o jej żebra.
— Prawie tak jak ciebie.
Skręciła się, nie mogąc powstrzymać chichotu:
— Przestań! —
Martwisz się nie o to, co trzeba — jeszcze raz ją połaskotał, po czym, gdy mu się wywinęła, uniósł ręce do góry w geście kapitulacji.
— Tak? — złapała oddech i poprawiła bluzkę.
— A o co mam się martwić?
— O to, żeby wygrać ze mną w tenisa. —
OK — zmusiła się do sarkastycznego śmiechu. — Spróbuję się o to pomartwić.
— A cóż to? Czyżbym słyszał arogancję w głosie mej miłej damy? — Jake zdławił śmiech.
— Skoro w zeszłym tygodniu pokonałaś mnie w trzech setach, to już nie jestem dla ciebie groźnym przeciwnikiem, tak?
Odchyliła ze śmiechem głowę na fotel: —
No dobra... martwi mnie to bardzo. —
Dobrze. I nie zapomnij, że Sierra ma dziś pierwszą lekcję tenisa.
— No, masz... — Jamie poczuła, że iskrzą jej oczy. —Jake, ona ma cztery lata.
— Martina Hingis też prawdopodobnie miała cztery lata, kiedy pierwszy raz wzięła rakietę do ręki.
Śmiech Jamie wypełniał całą kabinę.
— Zwariowałeś. —
Na punkcie Sierry tak! — uśmiech Jake'a nieco przygasł.
— Nie wiem, co bym bez niej zrobił —
ujął Jamie za rękę. — Albo bez ciebie. —
Ja też — usadowiła się wygodnie plecami do drzwiczek samochodu, przodem do Jake'a.
— Sierra jest bezbłędna, prawda? Jake zapatrzył się na wody zatoki.
— Ojcostwo wyzwoliło we mnie takie uczucia...— przechylił głowę na bok. —
Miłość, której nie da się opisać. Na twarz Jamie wypłynął spokojny uśmiech.
Zawodzenie kobz powoli blakło w jej pamięci, a chmury strachu jedna po drugiej unosiły się coraz wyżej, jak poranne mgły nad wodą.
Jake ma rację.
Zamartwianie się nic nie da. Zwłaszcza, gdy każdy dzień wnosi do ich małego kręgu tyle życia.
— Chodź! — Jake otworzył drzwiczki i skinął na Jamie, żeby zrobiła to samo.
Poszli na dziób promu i, znalazłszy sobie spokojne miejsce przy relingu, zwrócili twarze ku panoramie Nowego Jorku.
— Zapiera dech... zawsze —
przesunęła wzrok za Statuę Wolności ku World Trade Center górującemu nad całym Manhattanem.
—Byłeś na każdym piętrze, prawda? Dwóch wież?
— Jake zerknął z ukosa na potężny budynek.
— Chyba tak.
Zatłoczone windy, ból w klatce piersiowej, zepsuta instalacja w ekspresie do kawy... —
I bomba — Jamie uniosła podbródek i uważnie wpatrywała się w twarz męża. — Nie zapominaj o bombie.
— Taaa — wzruszył lekko ramionami. — Ale pożar został ugaszony, zanim przyjechaliśmy.
— Mimo wszystko... to było straszne. Pamiętam, jakby to było wczoraj.
— Jamie, wieże są bezpieczne. Z trzech stron są klatki schodowe — przymrużył oczy i znowu spojrzał na World Trade Center.
— Naprawdę straszne są stare magazyny i opuszczone fabryki.
— Wiem — ścisnęła reling i ponownie zapatrzyła się w panoramę miasta, by jednak po chwili obrócić wzrok na Jake'a.
— Postaram się tak nie zamartwiać, dobrze?
Objął ją ramieniem i pocałował w głowę.
Dobrze. Poza tym: któż z was przy całej swej trosce może choćby chwilę dołożyć do wieku swego życia? — zawiesił głos.
— To z Biblii. Jamie puściła to mimo uszu.
Jake mógł nakłaniać ją, by próbowała pozbyć się strachu, ale nie mógł od niej oczekiwać, by szukała pomocy i zrozumienia w starej, oprawionej w skórę księdze pełnej starożytnej literatury.
Jednak takie słowa płynące z jej ust sprawiłyby mu przykrość. A dzień był na to zbyt piękny, ich wspólny czas zbyt krótki.
— Kocham cię, Jake'u Bryanie — zarzuciła mu ręce na szyję i utonęła w jego objęciach.
— Przepraszam, że się bałam.
— Już dobrze — znowu ją pocałował, tym razem jeszcze dłużej i wolniej.
Na promie było mniej tłoczno niż zazwyczaj, mieli więc sporo prywatności. Odsuwając się, Jake poszukał wzrokiem oczu żony.
— Nigdzie się nie wybieram, Jamie. Mam taki tajemny układzik z Bogiem.
— Czyżby? — przechyliła głowę i zatrzepotała rzęsami.
— I mam rozumieć, że mi tej tajemnicy nie zdradzicie.
— Nie! Ale mogę ci powiedzieć tyle, że Bóg czegoś jeszcze ode mnie oczekuje — ponownie zbliżył usta do jej ust.
— I od ciebie też.
Trzymając się za ręce, wrócili do samochodu.
Po piętnastu minutach zatrzymali się przy wysadzanej drzewami ulicy, gdzie oboje dorastali.
Tu był ich dom.
Znali tu każde podwórko, każdą rodzinę zamieszkałą w tej części Westerleigh.
Stary dom nieco poszarzał, ale był wciąż taki sam, jak za dziecięcych lat Jamie.
Właśnie wchodzili do środka, gdy wybiegła im na spotkanie roześmiana Sierra.
— Już jesteście! — wyciągnęła ręce ku Jamie.
— Och, mamusiu, jak ty ślicznie wyglądasz!
— Dziękuję, kochanie — Jamie zamknęła dziecko w uścisku i otarła swój policzek o policzek córki.
Przyjemnie pachniała pudrem i syropem klonowym. Jake zapłacił opiekunce, a kiedy ta już poszła, cała trójka ruszyła do salonu.
— Czy byliście z tatusiem w kościele?
Pytanie to zburzyło nieco dobre samopoczucie Jamie. Zanim zdążyła odpowiedzieć, zjawił się Jake.
Cześć, dziewczynko — chwycił Sierrę w ramiona.
— Jak minął ranek?
— Jedliśmy naleśniki —dziewczynka potarła noskiem o nos ojca.
— Czy byliście z mamusią w kościele?
Tak jakby — Jake okręcił sobie jeden z loków córki wokół palca.
— Byliśmy w kościele na takim specjalnym spotkaniu w sprawie jednego z kolegów tatusia z pracy. —
Aha — Sierra poszukała wzrokiem ojcowskich oczu.
Jej blond włosy lśniły złotem na tle niebieskiej bluzeczki.
— Zrobił coś dobrego?
Jake pochylił głowę i zawahał się przez chwilę, na tyle jednak długo, by Jamie odczytała, co dzieje się w jego sercu.
— Tak, kochanie — Jake zacisnął usta i pokiwał głową.
— Zrobił coś naprawdę dobrego.
Sierra opuściła brodę i obiema rączkami ujęła twarz ojca.
— Czy mamusia pójdzie z nami do kościoła w przyszłą niedzielę?
Jake rzucił Jamie przelotny uśmiech.
Nigdy jej do tego nie nakłaniał. Po prostu zostawił kwestię otwartą, na wypadek, gdyby zmieniła zdanie. Jamie odchrząknęła.
Mamusia ma w niedzielę kurs malowania, rybko.
— Och —
Sierra mrugnęła do Jake'a.
— Ale mnie zabierzesz ze sobą, prawda, tatusiu? Dwa razy w miesiącu, prawda?
— Prawda, serduszko.
— Bo pani Ritchie czeka na mnie w dwie niedziele.
— Tak jest. Pani Ritchie się nie zawiedzie. W przyszłym tygodniu na pewno się pojawisz.
— Super! — Sierra zeskoczyła na podłogę i szybko pomachała matce.
— Lecę sprawdzić, co u Brownie. Spała dziś rano w moim łóżeczku.
Brownie, jej wierny labrador, miała osiem lat i siwiały jej policzki.
Świetnie się z Sierrą rozumiały. Brownie nie miała nic przeciwko noszeniu dziecięcych czepków.
Były najlepszymi przyjaciółkami. Jamie patrzyła, jak jej córka czmycha, a gdzieś na obrzeżach jej duszy poczynała się snuć smużka winy. Spojrzała na Jake'a z krzywym uśmiechem.
— Dzięki.
— Za co? —
leniwym grymas rozciągnął mu usta, gdy szedł do kuchni nalać sobie wody do szklanki. Ruszyła za nim, mrucząc cicho:
— Za to, że nie zrobiłeś wielkiej sprawy z tym kościołem.
— Nie zamierzam cię naciskać, Jamie — pociągnął spory łyk. — Wiesz o tym przecież.
A jednak... — czuła niezrozumiałe zażenowanie —
a jednak to ważne... —
Nie ma sprawy — Jake odłożył szklankę. —
Idę się przebrać. Tenis za pół godziny?
Oparta o stół Jamie czuła, jak jej spojrzenie łagodnieje.
— Dobrze.
— Już po strachu?
Zdobyła się na uśmiech: — Na razie...
Zanim Jake zdążył wejść na górę, Jamie niespodziewanie uchwyciła wzrokiem swe odbicie w lustrze i stanęła jak wryta.
Kogo chciała oszukać? Zmartwienie wcale nie przeszło i nie przejdzie, dopóki strażacy będą ginąć na służbie.
Mieli Sierrę, mieli siebie samych, mieli życie milsze niż kiedykolwiek śmiała sobie wyobrażać.
Jedyny problem stanowiła praca Jake'a.
Zawarta w niej groźba wisiała nad wszystkim, co ważne.
Czasami, myśląc o Jake'u i Sierrze, Jamie czuła się znów jak mała dziewczynka budująca na plaży zamki z piasku, która rozpaczliwie pragnie wydłużyć dzień, zatrzymać słoneczne godziny, by trwały jak najdłużej.
Jamie wciąż widziała siebie taką: dziecko biegające ze śmiechem po piasku, goniące fale w nadziei, że uda się je powstrzymać od zagarnięcia cennej budowli.
Ale fale w końcu nadchodziły.
Zawsze.
I zabierały z sobą wszystko, co zbudowała. Niczego nie udawało się przed nimi uchronić. Nagle wróciły ojcowskie słowa: „Spójrz na matkę Jake'a. Ona z tym żyje na co dzień. Ma to niebezpieczeństwo w oczach, ono jest jej częścią. Tak samo będzie z tobą, jeśli kiedyś wyjdziesz za Jake'a Bryana”.
Jamie zbliżyła twarz do lustra i zajrzała samej sobie głęboko w oczy. Ojciec miał zupełną rację. Kiedy jej spojrzenie przestało być jasne i beztroskie, w dzieciństwie błyszczące nakrapianym brązem tęczówek? Teraz było ciemne i głębokie; jej oczy nabrały nowej barwy, która przydała im przedziwnego podobieństwa do oczu matki Jake'a. Ten sam kolor dostrzegała Jamie w oczach dziesiątek innych żon strażaków. Kolor strachu.
opr. mg/mg