Spis treści i pierwszy rozdział
ISBN: 978-83-7505-152-0
wyd.: WAM 2008
Spis treści | |
Rozdział Pierwszy | |
Przez rondo we mgle cz. I, cz. II | 5 |
Rozdział Drugi | |
Dworek pod lipami | 39 |
Rozdział Trzeci | |
Wszystkie ściany muszą mieć oczy i uszy | 69 |
Rozdział Czwarty | |
Ostatni strażnik starej lipy | 127 |
Rozdział Piąty | |
Dom w stanie wojny | 161 |
Rozdział Szósty | |
Nowy Rok 2000 | 209 |
Rozmawiałem dziś przed południem z Wydawcą. Mówił, że baśnie, owszem, ale że trzeba też pisać poważnie. Zamówiłby u mnie dobrą powieść. Dorośli myślą, że bajki — to dla dzieci, i nie przeczytają, jak to nie będzie poważna powieść. A też byłoby dobrze, żeby coś czytali. Najlepiej z życia, współcześnie, żeby się mogli identyfikować z bohaterami. I żeby było pozytywnie. Tego brakuje. Gorąco zachęcał, nie nalegał, ale... Obiecałem, że się namyślę, spróbuję... Szczerze mówiąc — nie wiem.
Poważna powieść? Ja się nie znam na poważnych powieściach! Chyba, żebym spróbował umieścić w niej to, w co nikt nie uwierzy, że jest prawdą? Nie. Boję się, że to może być niebezpieczne, a ja chcę sobie jeszcze trochę spokojnie pożyć.
Kiedy wróciłem do siebie z rozmów z klientami, zjawił się znienacka Szef. Chciał mi wyrazić swoje zadowolenie z całokształtu mojej pracy. Napomknął pół żartem o mojej „twórczości literackiej”, że podziwia i ma nadzieję, że to nie koliduje z moimi obowiązkami. Zapewniłem Go, że to tylko rozrywka w wolnych chwilach. Uśmiechnął się — nie wiem, czy szczerze. Spojrzał na zegarek. Przeprosił, że ma dalsze obowiązki. Naturalnie, rozumiałem. No, tak. Bajki — to rzeczywiście rozrywka. Ale powieść dla dorosłych, to nie bajka. Jak by to mogło wyglądać? Nic nie szkodzi zacząć — tak na próbę.
Rozmawiałem z tym i z owym. Okazuje się, że niektórzy znajomi też by byli za tym, żebym spróbował. Powieść. Dla dorosłych. Całkiem serio. Chyba spróbuję. Jeśli się Szef nie sprzeciwi. Pewnie — nie. Czemu by mu miało na tym zależeć? Piszę w wolnych chwilach. Terminów mi nikt nie narzuca. To chyba rzeczywiście spróbuję w najbliższe wakacje. Ale za skutek — nie ręczę.
Szła coraz wolniej. Przystawała coraz częściej. Stawiała wypchane reklamówki na chodniku. Bezwiednie nasłuchiwała zgrzytu torowiska, nadjeżdżającego tramwaju. Teoretycznie nie miała nadziei. Kiedy mijała tramwaj, który zablokował wszystkie dalsze, widziała tłumek tramwajarzy i pasażerów — znawców, zaglądających pod pojazd i deliberujących na boku. Wóz stał nienaturalnie wykręcony przednimi kołami wyraźnie poza torowiskiem. Wiadomo — nie naprawią tego szybko. Tylko że ręce chcą jej odpaść, a ten most chyba się dziś nie skończy. Autobusy, taksówki, cokolwiek — dopiero za mostem, przy rondzie. Wytężyła wzrok, usiłując wypatrzeć światła po tamtej stronie. Jeszcze ta mgła. Beznadzieja.
Oparła się o barierkę mostu, żeby choć trochę odciążyć nogi coraz szczelniej wypełniające długie, zimowe buty. Spróbowała poluzować zamki od góry. Szarpała chwilę prawym i lewym, ale zacięły się czy zamarzły. Zrezygnowała. Spojrzała w dół i przed siebie, za most. Woda tam w dole trochę bardziej szara, trochę bardziej stalowa, niż chmura na wprost, ale bez wyraźnej granicy. Trudno dostrzec, czy rzeka płynie, i w którą stronę. Białe pasemka pary odrywają się ukosem tu i tam od zamglonej toni i po chwili roztapiają w ogólnej szarzyźnie. Niewyraźne, czarne i bure plamy kręcą się po wodzie wzdłuż linii mostu tam i z powrotem — pewnie dzikie kaczki. Zainteresowane, że ktoś przystanął. Zmarznięte, biedactwa, w taką pogodę. Ją samą otrzepało od wciskającej się wszędzie zimnej wilgoci. Wydało jej się, że czuje na sobie pytający wzrok tych burych plamek pod mostem. Ma gdzieś bułki, głęboko, na samym dnie. I nie jest pewna, w której siatce. Zresztą, gdyby tylko po nie sięgnęła, zaraz zleci się cała chmara do tych paru kęsów, które mogłaby im rzucić. Jeszcze mewy, rybitwy, stado gołębi i Bóg wie co. Odwróciła się od rzeki, żeby nie czuć na sobie niemego wyrzutu tych tam w dole. Zgarnęła tobołki. Przełożyła je trochę inaczej. Może tak będzie lżej? Ruszyła w dalszą drogę. Już chyba połowa mostu, bo lekko z górki. Coś zachrzęściło nagle, zaskrzypiało jej nad głową dziwnie, nieprzyjemnie. Obejrzała się w górę. Trochę ją zamroczyło. Chwyciła barierkę mostu, żeby ustać. Jeden, dwa, trzy, pięć ogromnych łabędzi, przemknąwszy tuż nad jej głową i barierką, lądowało teraz obok kaczek z łopotem skrzydeł i głośnym pluskiem wody. „Idzie zima, skoro łabędzie ściągają pod Wawel. Wcześnie tego roku” — pomyślała. Była to jedyna świadoma myśl w trakcie pokonywania drugiej połowy mostu. Towarzyszyła jej od człapnięcia do człapnięcia, kiedy wlokła się tak, samotna po tej stronie jezdni, z drętwiejącymi ramionami i parzącymi obręczami wokół łydek. Myśl ta była z początku całkiem wyraźnym przekonaniem, potem bladła coraz bardziej, jak cały świat wokoło. Zostało z niej już tylko mdłe „za wcześnie”, kiedy w końcu wyparła ją następna. W jednym, okrągłym miejscu mrok w oddali zabarwił się na zielonkawo i obudził we wracającej pieszo z hali targowej na Grzegórzkach następny świadomy sąd: „Światła przy rondzie. Zielone. Ale już nie zdążę”.
Rzeczywiście. Kiedy mijał ją tłumek z przeciwka, nadrabiający czas stracony w oczekiwaniu na przejście, rozmyty zielony krążek zastąpił na moment nieco wyżej inny, żółtawy i zaraz potem, jeszcze powyżej, czerwony. Zrezygnowana, postawiła znów siatki na chodniku. Bez sensu. Za chwilę znów będzie zielone, a stojąc tu — znów na nie nie zdąży. Trudno. Nagle zdała sobie sprawę, że w ogóle nie ma już ani chęci, ani siły schylić się po swoje ciężary. Rozejrzała się bezradnie. Mgła pod czerwonym krążkiem i po obu jego bokach czerniała coraz ciemniejszą plamą i nabrzmiewała znów głosami przechodniów oczekujących na zmianę świateł. Poprzednia gromada zniknęła już we mgle za jej plecami. Potem w ogóle wszystko wokół całkiem poczerniało i zgasło — z wyjątkiem kilkunastu świetlistych punkcików wirujących wśród czerni tak nieskładnie i niespiesznie, że poczuła, jak ją zbierają nudności. Jakiś obły słup wgniótł się jej raptem w plecy, a pod siedzeniem poczuła chłód nierównych płyt chodnika. Przez ogólny bezwład i nieokreśloność przebił się nagle przerażony, dziewczęcy wrzask: — Baaabciu!
Przeczytałem fragment napisany ostatniej jesieni i zabrałem się ostatecznie na serio za pisanie. Nie chciałbym się zdradzić za wcześnie ze swymi prawdziwymi intencjami. Myślę, że na razie wszystko jest w porządku. W takiej mgle może się zacząć poważna powieść, ale też równie dobrze — piękna baśń. Zobaczymy, jak to się potoczy dalej. Na razie jestem jak moja bohaterka... we mgle.
Joasia Koziarska patrzyła w monitor ze szkicem wypracowania na zaliczenie z historii najnowszej, ale od jakiegoś czasu narastał w niej nieokreślony niepokój, który nie pozwalał jej zrozumieć, co właściwie pisze. Radio, lekka muzyka — to, co normalnie pomagało jej się koncentrować — zaczęło jej coraz dotkliwiej przeszkadzać. Podeszła, aby je wyłączyć, lecz wtedy właśnie zaczęły się wiadomości w skrócie i to ją wstrzymało na moment. Jakiś zamach terrorystyczny na Bliskim Wschodzie, zabici, ranni. Kłótnia w sejmie o kolejny projekt ustawy. Zaraz potem — komunikaty dla kierowców. To już jej zupełnie nie interesowało, a przecież ten sam niepokój, który przeszkadzał jej wcześniej w pisaniu, teraz wstrzymał ją przed naciśnięciem wyłącznika. Beznamiętny głos męski relacjonował:
— Z powodu wykolejenia tramwaju linii 8 przy skrzyżowaniu ulic Dietla i Krakowskiej został wstrzymany ruch kołowy i tramwajowy w ulicy Dietla od Starowiślnej do Mostu Grunwaldzkiego. Usuwanie awarii potrwa prawdopodobnie jeszcze do godziny. Zalecany objazd dla samochodów osobowych do dwóch i pół tony ulicami...
Nagle konsekwencje usłyszanej treści dotarły do świadomości Joasi. Rzuciła okiem na zegarek. Babcia wyszła z domu, jak niemal co rano, najprawdopodobniej około siódmej, gdy Aśka jeszcze spała. Dochodziła już dziesiąta i nie słyszała dotąd, żeby wracała. Nie, w tamtej części domu nic się nie rusza. Rzut oka za okno i na okienny termometr. Mgła taka, że ledwie widać zarys ogromnego bilbordu, który przed laty przesłonił im widok z okna w stronę Wisły, ronda i mostu. Około dwóch stopni powyżej zera. Brrr! Zaczęła grzebać w szafie między swetrami. Naciągając najgrubszy, starała się jednocześnie wskoczyć w buty. Lewy obcas! Był już wczoraj trochę niepewny — i oczywiście poszedł właśnie teraz. Sięgnęła nerwowo po inną parę. Wiedziała, że babcia, gdy chodzi o chleb i jarzyny, wierzy tylko w kramy wokół hali targowej na Grzegórzkach i nic po tej stronie rzeki nie jest w stanie jej zadowolić. Wiedziała też, że wczoraj, wracając z uczelni, zapomniała zrobić zakupy, które sama babci zaoferowała. Zrobiło jej się strasznie głupio. Wyłączając radio, usłyszała jeszcze „komunikat z ostatniej chwili”: — Należy przewidywać, że prace przy usuwaniu skutków awarii w ulicy Dietla przeciągną się do godzin popołudniowych...
Okręcając szyję schwyconym w ostatniej chwili szalikiem, biegła w stronę ronda i mostu, na próżno próbując przebić wzrokiem gęstą, jednostajną mgłę, obrzydliwie siwą i zatykającą oddech przyspieszony od biegu.
opr. aw/aw