Widokówki

Fragment zbioru sześciu opowiadań, z których każde jest jak widokówka wysłana z innego miejsca

Widokówki

ks. Mirosław Maliński

Widokówki

ISBN: 978-83-7580-218-4
wyd.: Wydawnictwo Salwator 2011

Wybrany fragment
Rozdział I

Do domu rodzinnego przyjechałem przypadkiem. Zepsute auto unieruchomiło mnie tego wieczoru. Już kiedy wchodziłem do środka, miałem dziwne przeczucie. Tyle razy przechodziłem przez te stare drzwi wejściowe i nigdy nie miałem takich odczuć, a może nigdy tego nie zauważyłem. Odchodząca z drzwi bordowa farba odsłaniała swą zieloną poprzedniczkę, a ta z kolei odkrywała zaskakującą prawdę, że kiedyś te drzwi były błękitne. — Co za fantazja — pomyślałem i już wiedziałem, że na tej, skądinąd słusznej refleksji się nie skończy. Myśli ruszyły jak wodospad: jaki kolor drzwi towarzyszył kolejnym okresom mojego życia? I wtedy zdałem sobie sprawę, że te drzwi były i są niemym świadkiem mojego dzieciństwa, tak niewinnego i naiwnego, jak piękna baśń, a także młodości pełnej fascynacji i zakochań, za którymi sam nigdy nie mogłem nadążyć. I może trochę bardziej sporadycznie, ale te drzwi przyglądały się też mnie samemu: Jakubowi — studentowi uczącemu się, co to znaczy ryzyko walki w podziemiu, walki o ideały nie do podważenia. A i tego wieczoru, mimo że nie dawały po sobie poznać, z pewnością pełne ciekawości przyglądały mi się, a może nawet domyślały się i rozumiały znacznie więcej, niż mogłem się spodziewać. Kryły w sobie historię mojego życia. I właśnie dokładnie w tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie tylko mojego, ale także mojej siostry, rodziców, babci i dziadka, którego nigdy nie poznałem, tajemniczego wujka, a w zasadzie brata babci, zabitego w nieznanych okolicznościach i to nie wiadomo, czy przez Niemców, czy przez Ruskich i... Poczułem respekt dla tych drzwi, respekt i szacunek. Przypomniałem sobie rozmowy przy rodzinnym stole, gdzie się mówiło o palącej konieczności wymienienia ich na nowe, bo wiatr zawiewa przez nie śniegiem. Nie byłem w stanie w tym momencie ustalić, dlaczego ich nie wymieniono, ale wiedziałem, że postąpiono słusznie. Patrzyłem na nie jak wryty, nie mogłem oderwać od nich oczu, ale nagle coś mnie zabolało w okolicy serca, które zaczęło walić jak zwariowane, tak jakby ono już zrozumiało to, z czego ja sam jeszcze nie zdawałem sobie sprawy. Ścisnęło mnie w gardle i ruszyłem jak oszalały w górę po schodach, jakbym przed czymś uciekał, jakbym się bał, że mnie dopadnie, zacznie dusić, a ja tego nie wytrzymam, bo nie byłem przygotowany na takie starcie.

W swoim pokoju, a dokładnie w pokoju, gdzie mieszkałem za młodu, usiadłem zdyszany na krześle i próbowałem się uspokoić. Nie chciałem o tym myśleć. Starałem się skupić na sprawach bieżących, na zepsutym samochodzie i na konieczności zakupienia papieru toaletowego. Trochę pomogło, choć gdzieś podświadomie zdawałem sobie sprawę, że na dłuższą metę nie ucieknę.

Wieczorem spacerkiem udałem się na basen. Jeśli w tygodniu nie przepłynę kilku kilometrów, mój organizm się buntuje. Noc była spokojna, chłodna, jesienna. Basen wybudowano niedawno, w połowie drogi do pobliskiego lasku. Słońce już zaszło, a latarnie uliczne jeszcze się nie zapaliły, tylko przyczajone czekały na gęstniejący mrok. Wydawało mi się, że w tych pierwszych skrawkach ciemności widziałem trzech chłopców idących gęsiego. I przed oczyma stanęła mi tamta zima z dzieciństwa — zima stulecia. Przeciskała się z mgły niepamięci, nabierając ostrości. Pojawiły się głosy, którymi wtedy szumiały wszystkie stacje radiowe i telewizyjne, żeby w te trzaskające mrozy dzieci i starcy nie wychodzili na zewnątrz. A my, każdego ranka, ciągnąc swe sanki jak rydwany, z wypiekami na twarzy, dyszeliśmy w drodze do tego lasku, który teraz zniknął w ciemności. Krył on w sobie niewielką górkę — jedyną atrakcję zimową tych okolic, płaskiej jak stół Wielkopolski. Zjazdy na łeb na szyję między drzewami dodawały wigoru i brawury, a także podnosiły adrenalinę, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, co oznacza to słowo. W drodze powrotnej, z soplami u nosa jak jeden mąż, rozcieraliśmy na tyłkach straszne zielone siniaki, nabite przy zjazdach po muldach. Trzeba je było przez kilka tygodni ukrywać przed rodzicami, by przerażeni nie zabronili nam tej wspaniałej zabawy.

Pobliski stawek zamarzał czasami jak lustro, a czasami jak tarka, ale zawsze wyślizgiwaliśmy go, jeżdżąc na łyżwach do późnego wieczora. Było to możliwe dzięki tym samym latarniom, które tego wieczoru, nie wiedzieć czemu, zwlekały ze swym światłem, ale to może dlatego, by jasnym blaskiem nie spłoszyć wspomnień. A przed moimi oczami jak kadry filmu pojawiały się kolejne obrazy — skoki na łyżwach przez przeręble — ulubiona zabawa dzieciństwa (rodzice im mniej wiedzą, tym spokojniej śpią). Prawdziwe emocje zaczynały się jednak po powrocie. Wyczekiwałem tego, jak każdy z naszej trójki, z drżeniem serca — i z wielką ulgą przyjmowałem ten błogi, ale jednak wyciskający łzy ból, gdy do moczonych w ciepłej wodzie nóg wracało życie, wracało czucie. Znowu się udało. I nigdy herbata z cytryną i chleb ze smalcem nie smakowały tak dobrze, jak w te wieczory, kiedy zima kradła nam godziny ­dzieciństwa, ale też dawała przeżycia najpiękniejsze, bo nieprzemijające, które wracały teraz, w czasie tego jesiennego spaceru, łapiąc wzruszeniem za gardło.

Myśli nie dawały za wygraną i przynosiły kolejne obrazy. Kiedy wyłączano światło, a wtedy zdarzało się to często, czas stawał w miejscu, a zegary szły spać w gęstym mroku. Paliły się świece, a jedynym miernikiem upływającego czasu był wydłużający się na kartce zapis wyników naszych karcianych rozgrywek. Czar tych wieczorów wyglądał z każdego zakamarka i wkradał się w nasze serca. Sam już nie wiem, co sprawiało mi wtedy większą radość: wzajemna bliskość wszystkich w domu, cisza, która wymuszała na nich, by nawet karciane spory odbywały się szeptem, czy też prosty fakt — że gdy nie ma prądu, nie mogą nazajutrz pytać w szkole i zadań odrabiać nie trzeba.

Po powrocie z basenu usiadłem w kuchni. I jak łatwo się domyśleć, kuchnia zaczęła do mnie mówić wspomnieniami. No, taki już dzień. Tu przeczytałem wszystkie książki swojej młodości. Tu przeżyłem „Wesele”, „Ferdydurke” i „Wierną rzekę”, „Zbrodnię i karę”, „Dolinę Issy”. Tu spędzałem noce, ucząc się, a raczej próbując się uczyć. Największym wrogiem mojej — młodego Jakuba — edukacji, a w zasadzie edukacji młodego Kubusia, nie był brak zdolności czy, jak sądzili niektórzy, lenistwo, ale jakaś dziwna i zagadkowa senność. Z nią musiałem walczyć o każdą przeczytaną stronę. Minęły lata i niewiele się zmieniło. Zasypiałem wszędzie i zawsze. Ubolewałem nad tym gorzko, aż do dnia, kiedy zrozumiałem, jak straszna jest bezsenność — bolączka mojego ojca i siostry. Może i jestem mniej wyedukowany, ale pewnie szczęśliwszy. Ten bezpański wieczór zaskoczył mnie w kuchni... A może on jest w prezencie? — zaświtało gdzieś z tyłu głowy i coś się we mnie przełamało. Pozwoliłem kuchni przemawiać, a nawet ją podpuszczałem, by wydobywała z siebie kolejne opowieści o moim dzieciństwie. Szczęśliwym dzieciństwie. Pięknym dzieciństwie. Wstałem i podszedłem do okna.

Za oknem podwórko i wspomnienie jednego z najjaśniejszych dni mojego życia. Wielka duma. Ojciec zrobił mi łuk z drutu od parasola i komplet specjalnych strzał, które mogły szybować na wysokość naszego domu, czyli do nieba. Dzieło to było tak imponujące, że postanowiłem wtedy nie strzelać z tego łuku do zwierząt. A miałem już na swym koncie pewien incydent. Otóż pewnego lata przyjechał kuzyn z Ameryki. Nigdy wcześniej ani później go nie widziałem, ani o nim nie słyszałem, ale byłem absolutnie pewien, że to mi się nie śniło. Nasz wielki ogród składał się z dwóch części. Jedna, bardziej gospodarcza, stanowiła królestwo kur, kaczek i tym podobnych zwierząt, zarówno naszych, jak i sąsiadów. Druga część ogrodu to sad połączony z warzywniakiem i rabatami pełnymi pięknych kwiatów. I właśnie obrywając słodkie jak miód i rozgrzane na słońcu kulki agrestu, zauważyliśmy między grządkami marchwi i niewielkim poletkiem ziemniaków ogromną kwokę z niewyobrażalną ilością piskląt. Kwoka wielka, dorodna, a pisklęta już odchowane. Zeszliśmy szybko do parteru.

— One zjedzą wszystko — wyjaśniał mi grozę sytuacji kuzyn.

— Wszystko? — patrzyłem z niedowierzaniem.

— Wszystko, już kiedyś to widziałem. Są bardzo głodne i jest ich dużo! — ekscytował się kuzyn.

Powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę, jak wielkie niebezpieczeństwo nadciągnęło na nasz piękny i smakowity ogród. Taka kwoka i jej straszne pisklęta gotowe w niedługim czasie ogołocić ogród ze wszystkiego, zostawiając suchą ziemię, jak po pożarze. Pustynia.

— Pomóż. Co robić? — szepnąłem kuzynowi do ucha.

— Musimy uratować ogród.

— Ale jak? — marszczyłem z bezradności brwi.

Kuzyn był starszy. Kuzyn był z Ameryki. Kuzyn był jak Bóg. Niewątpliwie znał się na rzemiośle wojennym. Trzeba go było słuchać. Zgromadziliśmy amunicję: wszelkie możliwe kamienie, i przystąpiliśmy do wyzwalania ogrodu. Do dziś pamiętam tę charczącą kwokę i to, jak ją dobiliśmy cegłówką. Pisklęta zostały wybite co do sztuki. Kuzyn odjechał równie nagle, jak przyjechał — tego samego dnia. Było wczesne popołudnie, gdy ktoś zapukał do drzwi domu. Na wszelki wypadek wszedłem pod małżeńskie łóżko rodziców i z tej perspektywy obserwowałem rozwój wypadków. Przyszła sąsiadka, pani Zymberowa.

— Pani Zaliszewska — tak nazywała się moja babcia — pani wie, co się stało? — żaliła się kobieta. — Moje pisklaki, już odchowane, piękne, dorodne i tak dużo ich w tym roku było, te pisklaki wszystkie co do sztuki bandyci jacyś, bez serca, wytłukli, a kwokę dobili cegłówką. Pani Zaliszewska, ja bym ich też tak kamieniami, a później...

Moje młode serce, serce małego Kuby pękało pod małżeńskim łóżkiem rodziców, zatkałem uszy, by nie słyszeć, co będzie dalej. Przez kilka godzin, na wszelki wypadek, nie wychodziłem z ukrycia. Ciężkie łzy spływały na drewnianą podłogę. Odkrywałem, czym jest nieodwracalność wypadków. Uważano mnie za dziecko kochające zwierzęta i delikatne, a może nawet trochę zbyt wrażliwe, zatem nawet cień podejrzenia nie padł w moim kierunku. Dobrze, że nie pochwaliłem się przedwcześnie swoimi bohaterskimi czynami — wspaniałą obroną ogrodu przed śmiertelnym zagrożeniem. Leżąc pod łóżkiem, uczyłem się, że bohaterskimi czynami nie wolno się przedwcześnie szczycić, albo w ogóle lepiej się nimi nie chwalić, bo mogą jednak okazać się haniebne. Próbowałem jeszcze żyć w przeświadczeniu dobrze spełnionego obowiązku wobec ogródka. W końcu kuzyn był starszy i z Ameryki. A ofiary... To proste — tam gdzie wojna, tam są i ofiary. Jednak coś, a dokładnie ktoś, a jeszcze dokładniej Zymberowa, ukazywała inną perspektywę tej sytuacji.

 

Siedząc owego wieczoru w kuchni domu dzieciństwa i młodości, ba, całego mojego życia, syciłem się tymi wspomnieniami. Przebierałem jak w ulęgałkach, których smak pozostał mi w ustach z dni, gdy biegaliś­my beztrosko po ogrodzie, albo rwąc agrest i świętojanki[1], przygotowywaliśmy deser — niespodziankę dla wszystkich domowników, którzy przyjmowali zawsze te dary z wielką radością, nawet jeśli agrest okazywał się niezbyt dojrzały. Rozkoszowałem się tymi wspomnieniami, choć dziwne uczucie, które odezwało się przy drzwiach, wcale nie mijało, ale wyparte gdzieś w głąb czaiło się, by wyskoczyć wyprężone, jak kot łapiący jednym susem baraszkującą sobie spokojnie mysz. Już kiedyś mnie to dopadło i dusiło całą noc. Wyciskało ze mnie łzy i sączyło je w poduszkę. Była to ta noc, kiedy nie mogłem uwierzyć w śmierć mego ojca.

Nagle zegar zaczął wybijać jakąś pełną godzinę, ale nawet nie chciałem wiedzieć którą. Pragnąłem jedynie, by moje myśli poszybowały do ojca. Chciałem przypomnieć sobie jego twarz, i to tę zapamiętaną z dzieciństwa. Na początku poczułem zapachy, potem obraz zaczął nabierać kształtu. Był to wieczór wigilijny, pachniało jak zwykle: świerkiem, piernikami i pastą do podłogi. Pod choinką leżały prezenty. Były to trudne czasy, gdy sklepy świeciły pustkami, a wszystko inne potworną szarzyzną. A tam, pod choinką, prezenty zapakowane w biały, może kremowy papier z kolorowymi wstążeczkami. Trudno było przełykać smakowite kęsy wieczerzy, czas płynął wolno, za wolno... ale w końcu... z siostrą, w szale radości i świetle lampek na choince, zrywaliśmy opakowania z prezentów, a ojciec siedział w fotelu. Siedział i płakał. On, twardy człowiek z Wielkopolski, ronił łzy. Zauważyłem to kątem oka. Wgramoliłem mu się na kolana i biorąc jego twarz w swoje małe, chude rączki, zapytałem:

— Dlaczego płaczesz, tatusiu?

A on odpowiedział z rozbrajającą szczerością:

— Bo jak widzę, że wy się tak cieszycie, to ja nie mogę... Po prostu nie mogę... I łzy same...

To wspomnienie z dzieciństwa pomogło mi zrozumieć, że gdy my cieszymy się życiem i z radością odpakowujemy każdy kolejny dzień jak nowy prezent, podskakując ze szczęścia, to Bóg, nasz Ojciec, tam, w niebie, jest wzruszony, jest poruszony do łez. Dlaczego zatem tak często boimy się być szczęśliwi? To był temat naszych ostatnich rozmów z ojcem. Dlaczego nie zaryzykować i pozostawić obawy, że szczęście pryśnie, że zapeszymy... I zacząć się cieszyć... I powiedzieć sobie: mogę być szczęśliwy i nie muszę czuć się z tego powodu winny.

Mama była w szpitalu z podejrzeniem raka. Wydawało się, że na dwa dni, że zaraz będzie diagnoza. Tymczasem mijał dzień za dniem. Byliśmy zaniepokojeni. Aż przyszła odpowiedź. Wszystko jest dobrze. Wielka radość. Ojciec ucieszył się bardzo. Posprzątał mieszkanie, zrobił zakupy, umył samochód i pojechał po mamę. Cieszyli się, ściskali, całowali bez opamiętania. Przyjechali do domu. Mama zrobiła kawę. Usiedli w fotelach. Mama chwyciła za telefon, by zadzwonić do przyjaciółki z dobrymi wieściami. Rozmawiając, zauważyła, że ojciec nie żyje. Mój ojciec umarł ze szczęścia.

Siostra, ubierając go do trumny, a wszystko miał przygotowane — garnitur, koszulę, skarpetki, buty, znalazła w kieszeni ubrania maleńkie pudełko, a w nim pierścionek z brylantem i karteczką, że to dla mamy na siedemdziesiąte piąte urodziny. Zabrakło dwóch tygodni.

— Ja jej tego nie dam — stwierdziła siostra. — Jej serce pęknie.

— Nie możemy nie dać — odpowiedziałem krótko.

Siedzieliśmy z mamą sami w pokoju. Wszyscy goście już poszli.

— A tu jest jeszcze coś od ojca — postawiłem pudełko na stole.

Wzięła trochę zdziwiona. Otworzyła. Oczy jej zabłysły i szepnęła:

— Wiedziałam, że będzie pamiętał. Obiecał mi.

Myślami wróciłem do kuchni. Znowu ścisnęło mi gardło i zaczęło dusić. Z trudem łapałem oddech.

— To ze wzruszenia — tłumaczyłem sobie — zaraz mi przejdzie. Wiedziałem jednak, że to nie tylko wzruszenie... Powoli odkrywałem, że to też wściekłość, ba, nawet rozpacz. Jednak skąd ona wobec tak pięknych wspomnień. Czyżby z powodu bezradności? Zaraz... Tak, to bezradność łapie mnie za gardło i dusi. To właśnie ona piękno tych wspomnień zamienia w ból. Tak też było tamtej nocy, gdy nie mogłem zasnąć nie tylko z powodu bezradności wobec śmierci ojca, ale także z powodu bezradności wobec całego życia, które w jednym momencie stanęło przede mną i płynęło jak film klatka za klatką. Nigdy chyba wyraźniej nie doświadczyłem tak zatykającej dech w piersiach bezradności. Również dziś, również tego wieczoru, mimo że minęło już kilka lat, dalej nie wiedziałem, jak się z nią uporać. Bo czy można poradzić sobie z przemijaniem życia? Może tak, tylko ja tego nie potrafiłem.

Rankiem krótkie śniadanie i pospieszny wyjazd. I jeszcze raz spojrzałem na odarte z farby drzwi. Próbowałem ją zatrzasnąć. Nie dało się.

[1] porzeczki

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama