Żółty lud i polityka

W czarnym kraju Midżi pojawili się przedstawiciele rasy żółtej. Ich podejście do etyki i religii było czymś szokującym zarówno dla tubylców, jak i dla białych gubernatorów

Kraj Midżi nie ma żadnych szczególnych bogactw naturalnych, toteż jego nowi panowie cenili go sobie przede wszystkim jako bazę do dalszych podbojów, a gdy te doszły do skutku —jako wygodne centrum dowodzenia. Z części lokalnych rezerw spróbowali, owszem, z czasem korzystać: rozwinęli rybołówstwo morskie, poprzednio tu nie istniejące, gdyż tubylcy nie umieli robić dużych łodzi, i zintensyfikowali wyrąb lasów, bo drewno było solidne, a czarni wystarczająco silni, by zatrudnić ich do siekiery. Utrwaliwszy swoją władzę, koloniści stworzyli więc dla tubylców takie warunki prawne, aby musieli oni zgłaszać się do tej pracy. Otóż tam, gdzie społeczeństwo ma tylko dwie warstwy, najwyższą i najniższą, w dodatku nie przemieszalne, bo ostro rozgraniczone przez sam kolor skóry —tam musi choćby spod ziemi wyskoczyć jakaś warstwa pośrednia i to natychmiast, nie czekając, aż by dorosło pokolenie ewentualnych pozaprawnych mieszańców. Tak biali żołnierze w budujących się garnizonach, jak i czarni drwale, rąbiący drzewo i dostarczający je do portów, potrzebują koniecznie kogoś, kto by im sprzedawał niezbędne drobiazgi, pośredniczył w legalnych, półlegalnych i nielegalnych transakcjach, wszystkich znał, wszędzie umiał dotrzeć i milczał. A że taka potrzeba z daleka daje znać o sobie wyczulonym uszom, tuż za białym zdobywcą zjawił się w kraju Midżi pierwszy żółty przekupień.

Zjawił się nie przypadkiem, ani nie działając w sposób samowolny lub nieprzemyślany. Decyzję o jego wyjeździe z ojczyzny podjął na dalekim krańcu innego kontynentu starzec, który sam nie mógł się już ruszyć z krzesła; starzec będący głową licznego rodu, mieszkającego od niepamiętnych pokoleń w swojej odwiecznej siedzibie, niedalekiej wprawdzie od pewnego wielkiego morskiego portu, ale oddzielonej siedmiu murami obrzydzenia od jakichkolwiek cudzoziemców. Skąd ów starzec wiedział, że w dalekim kraju istnieje taka a taka właśnie możliwość zrobienia handlowo-urzędniczej kariery, a nawet że w ogóle taki kraj istnieje, do dziś nie jest pewne. Jego potomkowie odpowiadają na to pytanie tylko uprzejmym uśmiechem. Starzec miał wielu synów i cały tłum dorosłych wnuków i już im wszystkim było dosyć ciasno wśród równie licznie rozrodzonych sąsiadów. Działał jednak z powolnością i rozwagą, właściwą jego dojrzałemu wiekowi. Na domowym ołtarzu przodków położył małą kartkę, której połowę zamalował na czarno, i trzymał ją tam przez miesiąc. Symbolizowała ona kraj Midżi z jego dwubarwną ludnością, odpowiedzią zaś przodków miało być to wszystko, co się podczas tego miesiąca wydarzy. A były właśnie żniwa i to wyjątkowo obfite; nadto o najmłodszą wnuczkę starca poprosił dla swego syna gubernator prowincji, jeden z sąsiadów zaś oddał dług, zaciągnięty przez swego pradziadka. Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, ostatniego dnia miesiąca, podchodząc do ołtarzyka, starzec znalazł na nim żółty, przedwcześnie opadły liść, który wiatr wrzucił przez okno i który padł akurat na granicę między czarnym a białym polem, tworząc pomiędzy nimi własną, ogromną plamę. Przy tak jasno więc wyrażonym błogosławieństwie przodków, pełen ślepej wiary i posłuszeństwa, wyruszył do kraju Midżi średni syn najstarszego syna starca; on to dał początek midżiańskiej gałęzi rodu O.

Pan O, jakkolwiek w swojej ojczyźnie bogaty kupiec, w Midżi zjawił się jako handlarz drobiazgów, gdyż takiego tam właśnie było potrzeba. Bał się bardzo, ale tak naprawdę absolutnie nic nie ryzykował: jego drobna postać i delikatne ręce nie mogły obudzić u czarnych tubylców pragnienia, by odziedziczyć jego cechy przez pożarcie, biali zaś byli zachwyceni, że wreszcie zjawił się ktoś, z kim można robić interesy. Wkrótce pan O miał już w głównym midżiańskim porcie, zwanym Seneda, własny dom, a w nim sprowadzoną z ojczyzny rodzinę. Po kilku latach miał także własny ogród, służbę własnej rasy, własną przystań handlową obok magazynów (także naturalnie własnych), a oprócz tego całą armię dalekich kuzynów i powinowatych, którzy dla niego odbywali handlowe podróże po kraju. Ponieważ od takich podróży i on sam nie tak dawno zaczął, wszyscy ci pracowici ludzie nie wątpili, że zrobią wielką karierę; toteż trudzili się tym pilniej i tym pilniej też płodzili potomstwo, któremu miało być dobrze na ziemi.

Europejczycy przez długie lata nie wiedzieli, a dowiedziawszy się w końcu, nie dbali o to, że wszyscy, ale to wszyscy przedstawiciele żółtej rasy, którzy czy to przez imigrację, czy przez urodzenie znaleźli się w Midżi, należeli bądź do którejś z gałęzi rodu O, bądź przynajmniej do służby tego rodu, w której stanowiska także się dziedziczyło. Wszyscy więc oczywiście podlegali miejscowej głowie tegoż rodu, niegdyś pierwszemu przybyszowi, obecnie zaś już zgrzybiałemu starcowi, którego zwano po prostu „O”, nie dodając żadnego tytułu ani imienia, gdyż on jeden w Midżi był O całkowicie i doskonale. Do dzisiaj nie jest pewne, czy ktokolwiek nie związany z tym rodem, a pochodzący z kraju wsłuchanego w głos przodków, próbował się kiedykolwiek osiedlić w Midżi, czy nie; a jeżeli tak, to z jakim skutkiem. Najprawdopodobniej takiemu śmiałkowi już w domu bardzo odradzano to przedsięwzięcie i na pewno nie błogosławili jej jego przodkowie: przecież przodkowie z przodkami nie kłócą się w niebiosach, więc przodkowie śmiałka nie robiliby na złość przodkom rodu O. Jeśli zaś śmiałek mimo to pojechał, i jeśli dotarł, to zapewne bankrutował szybko, nie mając w nowym kraju żadnego oparcia ani zaczepienia. Wtedy z miłym uśmiechem opłacano mu powrotną podróż do ojczyzny. Żółty lud nie lubił krwi ani zabijania, choć w interesach był nieubłagany.

Kiedyś jednak (były to pierwsze lata XX wieku) zdarzyło się, że jakiś biały pijany marynarz wdarł się w Senedzie w Żółtej Dzielnicy do domu pewnego drobnego agenta, zatrudnianego przez faktora, będącego w służbie głównego nadzorcy mniejszej przystani handlowej rodu O. Marynarz był w najlepszym humorze i chciał po prostu „zabawić się z żółtkami”, jak to oznajmił kolegom, wychodząc z szynku. Trafił na całą rodzinę, zebraną przy obiedzie: ojciec, matka, pięcioro dzieci. Póki im wszystkim kazał skakać, rozdając za dobre skoki monety, a za złe szturchańce, skakali, nie okazując sprzeciwu. Kiedy jednak, leniąc się odejść za potrzebą na ubocze, sprofanował w kącie ołtarzyk przodków, cała rodzina wybiegła ze zhańbionego domu i wkrótce duży tłum ruszył ze skargą do gubernatora. Ten posłał patrol po marynarza, którego jednak udało się znaleźć dopiero następnego dnia: był już martwy i widać było, że dużo cierpiał przed śmiercią. Wszystkie jego pieniądze znaleziono przy nim, co wykluczało rabunkowy cel zabójstwa; rodzina natomiast, w której domu dokonana została profanacja, jakby się w ziemię zapadła. Zresztą może i paradowała po ulicach w tłumie; kto z białych odróżni jednego żółtego od drugiego? Gubernator w każdym razie miał już teraz sprawę nie przeciw białemu o pijańskie figle, których rodzajem niezbyt się przejmował, ale przeciw żółtemu o zabójstwo i to zabójstwo białego. Podejrzanym był oczywiście ten, w którego domu wszystko się zaczęło. Gubernator już od blisko pół wieku nie był w Europie, toteż nowomodne idee humanitarne, które się tam właśnie rozwijały, były mu obce. Nie należał zresztą do obywateli kolonialnego państwa, ale do obieżyświatów, którzy zrobili majątek w służbie takiego kraju. Potomek Wikingów, w młodości człowiek ogromnej siły fizycznej, wierzył głównie w nią i w politykę realną. Ogłosił więc, że jeżeli do jutra nie znajdzie się zabójca, to w jego zastępstwie zginie zakładnik, którego wziął, a którym był jedyny żyjący syn i spodziewany następca starca O.

Czy wykonałby groźbę, czy nie, powiedzieć trudno. Tego samego wieczoru zakładnik, człowiek przeszło sześćdziesięcioletni, napisał do ojca, że lepiej będzie dla rodu, jeżeli zginie on, który już dzieci spłodził i wychował, niż ów młody agent, który może jeszcze mieć liczne potomstwo. Ojciec położył list na ołtarzu przodków —tylko do jutra, decyzja musiała zapaść w ciągu jednej nocy. Wieczorem nagle ustał wiatr, który szalał już drugi dzień, i zrobiła się piękna pogoda. Najwidoczniej przodkowie byli tego samego zdania, co zakładnik. Pan O nie musiał nawet odpisywać synowi, gdyż ten ze swojego więzienia sam równie dobrze widział odpowiedź przodków. Rano strażnicy znaleźli go martwego: powiesił się, żeby sobie oszczędzić śmierci zadanej przez obcych, a także zniewag, których jego zdaniem pełne było postępowanie ludzi białych nawet wtedy, kiedy próbują być grzeczni. Gubernator zdumiał się taką ofiarą; nie pasowała ani do jego pojęć o życiu w ogóle, ani do jego pojęć o ludach kolorowych. Pod jej wrażeniem uznał sprawę za zakończoną; tak czy siak ktoś kolorowy odpowiedział śmiercią za śmierć białego i nie było sensu rozgrzebywać tego dalej. A przy okazji wydał podwładnym specjalny rozkaz, grożąc za „zniewagę uczuć religijnych ludności tubylczej” karami, które żołnierzom trafiały do przekonania: dodatkową musztrą i aresztem. I nikt już więcej tych uczuć nie znieważył.

Następny gubernator poszedł jeszcze dalej. Były to czasy pierwszej wielkiej wojny, która rozdzierała Europę, a miała swoje fronty także i na Dalekim Wschodzie. Ważne więc było dla europejskiego państwa, żeby jego kolonialne zaplecze w tak niespokojnym czasie nie było dodatkowym punktem zapalnym. Nowy gubernator napisał do pana O, że pragnie mu złożyć kurtuazyjną wizytę. Otrzymawszy w odpowiedzi bardzo uprzejme zaproszenie, wybrał się do Żółtej Dzielnicy, a była to już wówczas dzielnica bogata i duża. Nowy gubernator przybył niedawno z Europy, gdzie wiele czytał i słyszał o odrębności i nienaruszalności obyczajów żółtej rasy, toteż miał z tą wizytą mnóstwo problemów. Czy jechać z eskortą, czy bez? Pierwsze może być uznane za dowód nieufności, drugie —lekceważenia. I czy właściwie jechać, czy iść? Pierwsze może być uznane za dowód pychy, gdyż miał bardzo blisko; drugie —za dowód słabości. A słabości nie chciał ujawniać, gdyż ją czuł. Na ile więc zastosować się do zwyczajów gospodarza, starca, który zapewne skostniał wśród sztywnego ceremoniału, żeby z jednej strony nie urazić go, a z drugiej nie stanąć przed nim w roli petenta? I skąd w ogóle wiedzieć, jakie są jego zwyczaje?

Gubernator był rdzennym obywatelem kolonialnego państwa, produktem charakterystycznych tamtejszych napięć między zaborczym imperializmem a chrześcijańskim sumieniem; dziedziczył też całą narodową skłonność do kompromisu. Ostatecznie więc podjechał pod dom starca konno, w towarzystwie jednego tylko ordynansa, którego zostawił na ulicy przy koniach. Po wejściu przeżył zdumienie. Panem O, który już na niego czekał, okazał się człowiek w jego wieku, w nienagannym europejskim stroju i mówiący płynnie kilku europejskimi językami: absolwent uniwersytetów, obyty w świecie. Był to syn owego zakładnika-samobójcy; on to po śmierci dziadka odziedziczył władzę nad rodem, całą jego polityką, majątkiem i życiem prywatnym. Gubernator westchnął z ulgą: ten człowiek może wprawdzie łatwiej domyśli się, co w europejskiej trawie rzeczywiście piszczy, ale też i sam będzie przynajmniej łatwiej zrozumiały.

I z początku tak się rzeczywiście wydawało. Gospodarz zaprosił gościa na obiad, który wprawdzie przyrządzony był ściśle według zasad kuchni Dalekiego Wschodu, ale przy którym sam zaczął, na europejską modłę, lekką i miłą rozmowę. Potem, kiedy już w jego gabinecie doszli do sedna sprawy, okazało się, że pan O zna i śledzi wszystkie wiadomości ze wszystkich frontów. Nie widzi wprawdzie, co on, skromna głowa nic nie znaczącej rodziny w kraju leżącym tak daleko na uboczu..., mógłby zdziałać dla zapewnienia pomyślnego obrotu spraw tak wielkich i dalekich; ale rozumie, że każdy może mieć jakiś wkład i jakoś pomóc.

Brzmiało to tak zachęcająco, że gubernator zapytał wprost, czy pan O nie zechciałby skłonić swoich rodaków do zaciągania się w szeregi armii, która wprawdzie i tak musi w końcu zwyciężyć, ale dzięki ich pomocy zwyciężyłaby szybciej. I tu pan O rozłożył bezradnie ręce:

—Nic by to nie pomogło. Nie jesteśmy ludem wojowników. Nasze oddziały byłyby tylko kulą u nogi.

—Ależ po przejściu ćwiczeń...

Znów ten sam bezradny gest.

—Któż by się im poddał, skoro każdy jest przekonany, że na takiej imprezie nie spoczęło błogosławieństwo przodków?

Gubernator nie przedłużał tej rozmowy, by nie okazać, że mu na czymkolwiek zależy. Po powrocie zaś poszedł zasięgnąć rady swojego poprzednika, który nie wrócił na emeryturę do Europy. Siedzieli więc we dwu na przewiewnej werandzie, pili świetne piwo prosto z lodu i tworzyli historię.

—Powołał się na przodków, co? —stary skandynawski wyga zagwizdał cicho. —No to już ostateczna decyzja. Nic pan z niego więcej nie wydusi. W ostateczności raczej by się zabił, jak jego ojciec, a nie ustąpi.

—Nie mogę ogłosić przymusowego poboru —westchnął gubernator. —Byłyby rozruchy, a kto wie: może i dywersja w szeregach. Po tej rozmowie nawet i tego nie wykluczam. To wróg.

—Bzdura. Po prostu nie zaprzęga się cieląt do karety. Zaciągaj pan czarnych z interioru: to będzie na pewno dobry żołnierz. A od żółtych zażądaj pośrednictwa w zaciągu, organizacji, zrobią to na pewno sprawniej i taniej niż jakakolwiek biała komisja. I lepiej znają kraj. Ekwipunku także dostarczą, racji żywnościowych, broni —czego pan chce, byle tylko sami nie musieli wojować.

Rada okazała się dobra, tak dobra, że nowy gubernator szybko przestał się zastanawiać, czy przypadkiem nie została podszepnięta przez żółtą kobietę, którą stary grzesznik upierał się nazywać panią Svensonową. Kraj Midżi spośród wszystkich kolonii dostarczył swojemu imperium procentowo najwięcej żołnierzy i to najlepiej zaopatrzonych. Gubernator zaraz po wojnie awansował na ważniejszą placówkę, toteż nie śledził już dalszego biegu wypadków w Midżi. Krótko po jego wyjeździe do domu wrócili, po czterech latach nieobecności, czarni żołnierze. Oczywiście wróciła ich zaledwie połowa, ale rzecz w tym, że przez te cztery lata nieobecności te kilkanaście tysięcy czarnych mężczyzn nie spłodziło w kraju ani jednego dziecka. I to był punkt zwrotny w dziejach Midżi. Już w następnym pokoleniu żółtych mieszkańców było tam więcej niż czarnych.

Anna Borkowska, Most imienia Ano-Ano. Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama