Współczesna wersja westernu, w którym wiara, nadzieja i miłość wygrywają, a tytułowy piorun i deszcz są zapowiedzią słońca na bezchmurnym niebie.
Charles Martin tłumacz: Katarzyna Wydra
PIORUN I DESZCZ ISBN: 978-83-7767-875-6 | Nowa powieść autora "Kiedy płaczą świerszcze" i "Gdzie rzeka kończy swój bieg".
|
Andie złapała za łęk siodła, wsunęła stopę w strzemię i wskoczyła na May — wysoką na piętnaście dłoni karą klacz o białych skarpetkach. Gdy spojrzała na mnie spod daszku toczka, podałem jej lejce. Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Skierowała konia do drzwi stajni, gdzie jej sylwetkę otuliły ostatnie promienie słońca. Schyliła się pod belką, a jej siodło skrzypnęło. Kupiliśmy je na pchlim targu. Dobra, ręczna robota — marka M. L. Leddy's mówiła sama za siebie. Sprawdziłem mocowanie toreb przy siodle. Był w nich zapakowany prowiant na piknik. Andie cmoknęła, uderzyła May piętami w boki, wcisnęła toczek głębiej na głowę i koń wyszedł ze stajni. Uśmiechając się figlarnie, krzyknęła przez prawe ramię:
— Ostatni szczotkuje oba konie!Przełożyłem lewe strzemię przez siodło, poprawiłem uprząż i popatrzyłem w jej kierunku. Weszła w galop. Kurz na drodze za nią zawirował. Widok ten nasunął mi na myśl lecący po niebie samolot, za którym zostaje tylko biały ślad. Andie czuła się na koniu jak ryba w wodzie. Pięty miała nisko opuszczone, plecy proste, ramiona naprężone. Jej związane w kucyk włosy podskakiwały miarowo. Zanim się pobraliśmy i na początku naszego małżeństwa uprawiała barrel racing*. Potrafiła okrążyć beczki z godną pozazdroszczenia sprawnością, a dzięki ćwiczeniom była silna i wysportowana. Spróbowałem tej konkurencji raz i skończyło się na trzech plastrach na mojej głowie.
Andie pokonała pastwisko i zniknęła między karłowatymi dębami. Poprowadziłem Cincha do drzwi stajni i dosiadłem go. Pogłaskałem konia po grzywie.
— Nie pozwólmy Andie czekać — wyszeptałem. Koń skręcił w stronę rzeki, parsknął i wyprostował uszy.Roześmiałem się.
— No dobrze, chwilkę może poczekać.
Pojechaliśmy stępa, weszliśmy w nurt rzeki, przeszliśmy przez koryto i wspięliśmy się na wyspę, którą z Andie uważaliśmy za naszą oazę. Była to mielizna ukryta pod sklepieniem z gałęzi dębów, znana nielicznym. Niegdyś spędzaliśmy tutaj dużo czasu. Obecnie zjawialiśmy się w tym miejscu dość rzadko. Echo unoszące w powietrzu nasze śmiechy dawno umilkło. Zsiadłem z konia i odwróciłem kapelusz tyłem do przodu. Andie rozłożyła jedzenie na kocu. Czekała mnie bezsenna noc i żona chciała mieć pewność, że nie będę głodny.
Umyłem ręce w rzece i usiadłem naprzeciwko niej. Podała mi talerz. Jej twarz wydawała się szczuplejsza niż zwykle, policzki miała zapadnięte, a pod oczami rysowały się ciemne kręgi. Dżinsy zwisały na niej luźno. Długie, samotne noce, spędzone na nerwowym wyczekiwaniu, odcisnęły na niej swe piętno.
— Będziesz uważał? — zapytała.Skinąłem głową. Cała sztuka polegała na tym, by podać jej tyle szczegółów akcji, aby ją uspokoić, ale nie za wiele, by nie obudzić w niej nowych obaw albo zdradzić się z moimi własnymi.
— Wszyscy będą spali. Większość będzie pijana lub na haju. Jest nas więcej od nich.
— A jeśli nie będą spali?
— Wtedy będzie się działo — roześmiałem się.
Odwróciła się. Powinienem nauczyć się trzymać język za zębami.
— Robię to już od czterech lat — próbowałem jej przypomnieć.
— Ale zawsze powtarzasz, że nie jesteś w stanie kontrolować wszystkiego i pilnować każdego kąta.
— Podejrzewamy, że większość z nich jest już w naszych rękach.
— Ale jeśli...?
— Kochanie, proszę.
— Ale... — zaczęła bawić się jedzeniem na talerzu.
— Andie, na tym polega moja praca — powiedziałem i odłożyłem widelec.
Pokiwała głową, co oznaczało, że rozumie, ale wcale jej się to nie podoba.
Gdy patrzę na to wszystko z perspektywy lat, sądzę, że może nie dało się tego uniknąć. Może tak musiało być. Ryzyko zawodowe. Albo przypadek. Zdarza się wielu ludziom. Starałem się być dobrym mężem i ojcem. Przynajmniej tak sobie wtedy powtarzałem.
Andie odwróciła się i połknęła witaminę, którą — jak mi wyjaśniła — przepisał jej lekarz. Coś na kobiece sprawy. Dobrze wiedziałem, że to nieprawda. Jedliśmy, a cisza nieznośnie wisiała między nami. Odkroiłem kawałek pasztetu i podałem jej. Nagle odezwał się mój pager, dzwonek imitujący grzmot. Wyciszyłem go.
— Nie możesz tego robić — pokręciła głową.
Pięć minut później grzmot dał się słyszeć ponownie. Odczytałem wiadomość:„60”. Miałem godzinę. Zebrałem talerze, zacząłem nas pakować.
Andie podeszła do mnie, odłożyła naczynia na bok. Wyciągnęła rękę. Tętnica na jej szyi pulsowała rytmicznie. Pod granatowym niebem Teksasu pociągnęła mnie na koc i zsunęła mój kapelusz. Kiedyś była delikatna i czuła, a jej miłość była dla mnie darem, odkryciem, pasją.
Ale nie w tamtym okresie.
Wtedy już ją utraciłem.
* Dyscyplina jeździecka polegająca na wykonywaniu slalomu wokół rozstawionych beczek (przyp. tłum. ).
opr. ab/ab