Fragmenty książki "Bóg. Życie i twórczość"
Szymon Hołownia Bóg. Życie i twórczość |
|
„Czym zajmował się Bóg, nim stworzył niebo i ziemię? Przygotowywał piekło dla tych, którzy chcieliby dociec tajemnic”. Tę zgrabną odpowiedź przytacza w swoich Wyznaniach jeden z największych mędrców chrześcijaństwa, żyjący na przełomie IV i V wieku święty Augustyn. Zaznaczając, że on osobiście w ten sposób swoich interlokutorów nie „spławia”, woli bowiem niekonfrontacyjnie odpowiedzieć im, że nie wie. Ba, że nie bardzo widzi sens w takim dociekaniu.
O to, gdzie był i co robił Bóg, zanim stworzył świat, nie da się zapytać dobrze. Słowa, które wymyśliliśmy, by opisywały ten świat, używane do opisu tamtego, pękają jak mydlane bańki. „Co” lub „nic” traci sens w rzeczywistości, w której nie ma materii. Po co pytać: „gdzie”, skoro przed stworzeniem świata nie istniała przestrzeń i pojęcie miejsca? Bóg wcale nie był wtedy „w górze”, bo wtedy nie było „góry”, nie było „tu”, „tam” ani „pięć kilometrów w lewo”.
Słowo „zanim” też prowadzi nas prościutko na manowce. Czasu przed stworzeniem też przecież nie było. Nie ma czegoś takiego jak obiektywnie istniejące gdzieś tam we wszechświecie dwie lub trzy godziny (podobnie jak wzorzec metra z Sèvres nie jest „metrem”, a kawałkiem metalu, który ma dokładnie metr długości). Czas to nie osobny byt, to skala — narzędzie, które ma pomagać nam opisywać zmienność tego świata. Boga nam więc nie opisze, bo On był i jest niezmienny. Co nie znaczy jednak, że statyczny, nieruchomy.
Tych, którym grunt już usuwa się spod nóg od nadmiaru abstrakcyjnej filozofii, trzeba uspokoić — to właściwa reakcja. Pamiętam zawroty głowy, na granicy mdłości, gdy kontemplując niebo na jakiejś odludnej plaży, próbowałem wyobrazić sobie wieczność. Kolejne lata, miesiące przyspieszają niczym kolejka w wesołym miasteczku. Nagle uświadamiasz sobie, że lecisz wprost na ścianę, na której wielkimi literami wypisane jest, że wieczność to wcale nie — jak to sobie zwykliśmy wyobrażać — nieograniczona liczba minut. Wieczność to totalny bezczas! W tym momencie, niczym katapulta w pikującym F16 jakaś siła odrzuca cię do tyłu. Zaobserwowałem, że podobny mechanizm działa w snach. Zawsze, gdy śni mi się, że ginę po spotkaniu z grupą nieusatysfakcjonowanych czytelników — sen w tym miejscu się urywa. Nasze mózgi nastrojone są tak, by czytać świat w wymiarach, w których zostaliśmy stworzeni. Transcendencji — tego, co poza poznaniem via rozum, przyszpilić się nie da. W takim śnie opowieść lepiona ze znanych obrazków zderza się z poznawczym szlabanem.
W człowieku jest jednak jakiś imperatyw, poznawcze „parcie”, które każe mu leźć przez zieloną granicę, tajemnicę brać gwałtem. Tak po ludzku rozumiem więc tych, co na sklepieniach kościołów Niepojętą Trójcę przerabiali na brodato — latające trio. Gdy będzie trzeba, wytłumaczę mormonów, którzy z zapałem snują swoje totalnie odjechane religio—n-fiction. Ich zdaniem, zanim powstał świat, my wiedliśmy już duchowe życie na planecie Kolob, gdzie zasiadaliśmy w Wielkiej Radzie wraz z Bogiem i wszystkimi aniołami i uchwaliliśmy, że trzeba iść na Ziemię. Zaplanowaliśmy wszystko, z grzechem włącznie oraz z dobrowolną zgodą na to, by póki będziemy w ciele, nasz umysł spowijała zasłona, przez którą nie przedostaną się żadne wspomnienia z naszego „przedżycia”.
Czego nie wydumalibyśmy o świecie, w którym nie było jeszcze historii, będziemy jednak opowiadać bajki. Nie możemy mieć nawet pewności, że Bóg zechce cokolwiek nam o tym powiedzieć po naszej śmierci. Może uzna, że będzie miało to tyle sensu, co ciąganie przedszkolaka na wykłady z fizyki kwantowej? Na takie dictum tylko czekali mnożący się ostatnio jak grzyby po deszczu „ateistyczni misjonarze”. Skoro Stwórca istnieje poza naszymi realiami, skąd możemy mieć pewność, że w ogóle jest?
A czy z tego, że cyrklem nie da się opisać wody, wynika, że ona nie istnieje? Jakże zabawny być potrafi tak zwany ateizm naukowy próbujący dowieść za pomocą suwmiarki, mikroskopu i termometru, że Go nie ma. Kto naprawdę ma ochotę zacząć podróż Jego tropem, musi uzmysłowić sobie, że dowodzenie Jego istnienia wyłącznie na płaszczyźnie intelektualnej nigdy nie będzie czymś więcej niż niekończącą się wycieczką po rondzie, interesującym ćwiczeniem, które nigdy nie przyniesie rozstrzygnięcia (bez szkody dla swojego intelektualnego wizerunku możesz więc zakładać, że Bóg istnieje — jak głosi starodawna formuła — „aż do dostarczenia przeciwnego dowodu”). Osobiście bardzo lubię masować wątły mózg racjonalnymi argumentami, które ćwiczył święty Tomasz z Akwinu — skoro na ziemi nie ma perpetuum mobile i wszystko porusza się z jakiegoś powodu, to musi być jakaś przyczyna, która poruszyłą świat et cetera. Sensowny (nawet na mój chłopski rozum) wydaje mi się argument teologa Karla Rahnera, który zwracał uwagę, że człowiek widzi przecież, iż jest „skończony”, umie bowiem dostrzec granice swojego poznania. A granicę jesteśmy przecież w stanie nazwać tylko wtedy, jeśli za nią istnieje coś jeszcze. Bo jeśli nie byłoby tego czegoś jeszcze, w ogóle nie myślelibyśmy o tym, że jest jakaś granica. To cudowna pułapka na tak zwanych racjonalistów (nawet ktoś taki, postrzegając siebie jako istotę skończoną, zakłada niejako automatycznie, że musi też istnieć jakaś nieskończoność — i tu cię mamy, bratku!).
Może więc o tym, że Bóg jest, świadczy już to, że człowiek chce o Niego pytać? A pyta nie tylko ponad miliard katolików, ale dwa miliardy chrześcijan, w końcu w sumie ponad pięć miliardów tych, którzy deklarują wiarę w jakiegoś Boga. Czy ten powszechny egzystencjalny głód (ładnie pisał o nim Plutarch: „możesz znaleźć miasta bez murów, bez królów, bez praw, bez szkół, ale narodu bez boga, bez modlitwy, bez ofiar — nikt nie widział ani nigdy nie zobaczy”), nie naprowadza na myśl, że jeśli taką masę ludzi od tylu lat zżera tak silne wykraczające poza nich samych pragnienie, musi gdzieś być jakaś woda, która je nasyci?
Z obserwacji, nie tylko z reklam, wiem jednak, że spora część ludzkości w sytuacjach konfrontacji z takim głodem załatwia sprawę małym serkiem. Ale mały głód — jak powszechnie wiadomo — powraca. Niemiecki teolog Johannes Hessen i polski biskup Alfons Nossol pokazali, jak wyprzedzić jego atak, wymienili kilka bram, przez które człowiek zawsze może sam — nie czekając na uczucie deficytu — przejść z głową, sercem, duszą w inny wymiar. Ich zdaniem wystarczy pilnować w życiu paru postaw, a prędzej czy później zobaczymy przechodzącego nam przed nosem Boga.
Pierwsza to szacunek. Wobec innej istoty, wobec życia, wobec kruchości i subtelności stworzenia. Druga — pokora, realizm, świadomość swojego miejsca w kosmosie, własnej na tym świecie przygodności. Kolejna to czystość serca — prawda życia, dostrzeganie i niezrywanie delikatnych nici relacji między światem zmysłowym i duchowym (kto nie rozumie zależności między swoją seksualnością i duchowością, nigdy nie pojmie relacji między ciałem a duszą, człowiekiem a Bogiem). Wreszcie miłość. W mówieniu o Bogu słowo odmieniane chyba przez wszystkie przypadki. Totalnie zdewaluowane, zbanalizowane, przerobione na ckliwą, mdłą bezę. Bóg to jednak nie obwoźna akademia wzniosłych uczuć, a czysty jak kryształ konkret. W kolejnych rozdziałach tej książki pokażę, że jedną z najistotniejszych Jego cech jest konsekwentne, uparte, czasem aż — z ludzkiego punktu widzenia — nierozsądne dzielenie sie sobą. Tak właśnie działa Trójca Święta. Dlatego ulepiony został ten świat. Dlatego Abraham i Mojżesz tak intensywnie nakłaniani byli, by otworzyć oczy na Światło. Dlatego na świat przyszedł Jezus. Dlatego chrześcijanie wierzą, że będą żyć z Bogiem po śmierci.
Wszystko pięknie, ale wciąż nie padł argument-masakra, młot na niewierzących, wciąż nic nie przeszkodzi nam uznać, że to wszystko słodkie baśnie tymi podobne do tych o planecie Kolob, samonapędzająca się kojąca opowieść potarganych życiem istot. Bo skoro już na wstępie założyliśmy, że nie jesteśmy w stanie niczego z naukową pewnością potwierdzić, dowolna bujda, którą tu wciśniemy, stać się może przedmiotem naszej wiary. Dlaczego ów wiszący nam nad nami gorący oddech Boga, który do wszystkiego musi wściubić nos oraz udzielić porad o konieczności przechodzenia na zielonym świetle i przyzwoitego traktowania dziewczynek, nie może być zastąpiony chłodnym powiewem własnych decyzji, dorosłym przedzieraniem się — tylko na swoją odpowiedzialność — przez cały światowy chaos?
Jasne, że można w ten sposób. Każdy, kto był na tak zwanym świeckim pogrzebie, wie jednak, jak brzmią wszystkie te wielkie słowa o ludzkim bohaterstwie w marnym świecie wygłaszane nad czymś, co przed chwilą było dumnym wojownikiem, a za chwilę będzie bezbronną pożywką dla całego podziemnego tałatajstwa. Nasze bohaterstwo przetrwa w pamięci pokoleń? Te pokolenia zostaną zjedzone przez kolejne pokolenia robaków. Francuski filozof i ateista André Comte-Sponville zwraca uwagę, że ateista też może mieć swoją duchowość, przeżywać na swój sposób doświadczenia ogromu, pełni, pustki, sam nadawać sens swoim wysiłkom i zmaganiom. Polemizuje z nim (w „Więzi”) teolog, ojciec Michał Paluch OP, którego zdaniem między wiarą a nihilizmem ciężko szukać trzeciej drogi: „Tertium non datur. Tytanicznym wysiłkiem człowiek może próbować nadać sobie sens. Ale prędzej czy później doświadczy, że stworzenie bez Stwórcy zanika. A ludzkie wysiłki nie uprawomocnią naszej egzystencji. Mogą tylko nieco odwlec w czasie konfrontację z pustką, zamieść pod dywan problem zawieszenia w aksjologicznej próżni instytucji, które utrzymujemy. Czy ostatnie wieki jeszcze nas o tym nie przekonały?”.
Poznałem ludzi, którzy wyruszają w świat, by samotnie okrążyć go w łódce — mówią, że robią to, by coś sobie lub innym udowodnić albo by uciec od męczącego zgiełku. Czy motywacją jest ambicja, czy lęk, ich świat jest jednoosobowy, na nich zaczyna się i kończy. Daje złudzenie kontroli. Bo na ziemi może być prawie siedem miliardów takich światów. A uciekając od chaosu otoczenia, zmieniamy go w jeszcze większy chaos miliardów monad obijających się o siebie bez żadnego związku. Człowiek stworzony jest po to, by wchodzić w relacje. Inaczej nie przetrwa, nie poradzi sobie ani w wymiarze ekonomicznym, ani duchowym. Benedykt XVI miał sto procent racji, gdy pisał: „Nikt nie wie wszystkiego, ale wszyscy razem wiemy to, co wiedzieć trzeba”.
Bóg. w którego wierzę, nie został na swojej chmurze, „zszedł” i objawił się w Kościele, żeby pokazać, że wiary nie da się przeżywać w samotności. Że trzeba leczyć się z marzeń o samotnym żeglowaniu i zawijaniu do różnych portów idei, które zawsze kończy się tym, że człowiek będzie może nieco mądrzejszy, ale tak samo samotny, schorowany, stary. Gromadzenie poglądów, pieniądze, różne ludzkie sprawności tylko wtedy mają metasens (wykraczający poza chwilowe znaczenie; kiedy sprzedaję samochód, by mieć na koncie sto tysięcy więcej, metasens pyta: „a po co ci te sto tysięcy?”), gdy dobrze zmieniają czyjeś życie.
Z takim patrzeniem ludzie mają dziś kłopot. W XX wieku duchowość, świat w którym z założenia musisz układać się z Bytem innym niż ty sam, zastąpiła znacznie prostsza w obsłudze psychologia, w której liczą się przede wszystkim własne stany, pragnienia, przeżycia. Z przerażeniem patrzę, jak spora część zwłaszcza młodych księży nieświadomie utwardza jeszcze ten gościniec. W ich kazaniach nie ma słowa o Bogu, jest za to wiele o „potrzebie wewnętrznej integracji,” „dawania sobie prawa do emocji”, „wsłuchiwania się w wewnętrzne potrzeby”. Osobiście znam zakonnika, który przeżarty takim rozumowaniem podczas wspólnego oglądania telewizji podniósł głos, krzycząc, że on sam wie, co jest dla niego najlepsze i co chce oglądać, Jezus może mu w tym pomóc, ale to on sam jest panem swojego świata, a więc chce rządzić pilotem.
Gotowość do otwarcia na kogoś diametralnie innego niż ja to główny punkt, o który moim zdaniem wszystko, również stosunki z Bogiem, dzisiaj nam się rozbija. Ateista może być człowiekiem do bólu towarzyskim, w szerszym, przekraczającym tu i teraz wymiarze, wyznaje jednak cholerną, dramatyczną w swej ostrości samotność. Rzecz nie w wykazaniu mu tego, że Wielki Wybuch musiał być dziełem Stwórcy. Raczej w przestawieniu w głowie wajchy, która pozwoli pogodzić się z myślą mogącą przyprawić o drgawki współczesnego człowieka, pieszczącego i pielęgnującego w sobie mity o selfmademanie i potędze ludzkości (która od pół wieku nie jest stanie dolecieć na najbliższą planetę, ale co tam),. Nie jesteś samowystarczalny, niezależny. Jeśli chcesz przeżyć coś większego niż ty sam, musisz otworzyć się na kontakt z Bytem, którego nie da się wytłumaczyć, wyjaśnić, kontrolować. Na partnera, który jak mówi Pismo: „daje się znaleźć tylko tym, którzy nie wystawiają Go na próbę.”
I porzuć złudne nadzieje, że dojdziesz do Niego przez debatę z jakimś wprawnym apologetykiem (gościem, który ćwiczy się w zbijaniu tez przeciwnych wierze), który „zabije” cię jednym rozjaśniającym horyzont niczym bomba atomowa argumentem (będziesz „wierzył” tak długo, aż nie pojawi się kontrargument. Fakt, że jeśli apologetyk jest sprawny, może to potrwać całe twoje życie). Coraz mniej wierzę w nawrócenie przez fascynacje ideą (na przykład zachwyt tym, jak chrześcijaństwo jest „konserwatywne”) albo szlachetnymi postanowieniami, że „od dziś będę lepszy dla mamy”. To może być sucha zaprawa. Ażeby naprawdę spotkać Boga, trzeba wyjść z siebie, z tego co zadomowione, oswojone, tylko nasze (co dalej pokaże historia Abrahama). To wcale nie bywa przyjemne, niech się więc uprzejmie schowają ci, co przekonują. że wiara to plaster na życiowe odciski lub że to rodzaj egzystencjalnego tchórzostwa. Jest dokładnie odwrotnie. Stowarzyszenie cykorów trzęsących się, by tylko nie wyściubić nosa poza własny mały światek, dogaduje ludziom, którzy mieli odwagę wypłynąć na ocean. Wiara to — jak mawiał niezapomniany ojciec Joachim Badeni — „whiskey on the rock”, przygoda dla tych, których nie kręci siedzenie okrakiem na barykadzie, wizja reszty życia spędzonej na melancholijnej kontemplacji własnej biedy w dramatycznym spięciu z komplikacją świata.
Jednym z podstawowych pojęć w słowniku wierzącego człowieka winna więc być ekstaza. To słowo oznacza po prostu „wyjście z siebie”. Wyśmiane przez oświeceniowych i pozytywistycznych mędrców, którzy zrobili z niej coś w rodzaju duchowego hiperorgazmu w wykonaniu niespełnionych seksualnie mistyczek, musi dziś wrócić w swojej oryginalnej wersji. Albo współczesny człowiek odzyska umiejętność ekstazy, albo go za chwilę w ogóle nie będzie, udusi się, biegając w kółko na smyczy refleksji o sobie samym. W Traktacie o Bogu Jedynym ksiądz Jerzy Szymik cytuje filozofkę Chantal Millon-Delsol: „Współczesnemu człowiekowi to, że Bóg istnieje w trzech Osobach, nie wydaje się istotne, on bowiem zastanawia się, co różni go od zwierzęcia”. Podszyta autoerotyzmem poznawczym antropologia zjada po kawałku teologię.
O Bogu nie da się więc powiedzieć nic, póki się Go nie spotka. Jak zacząć Go szukać? Odpowiedź, którą słyszę ostatnio coraz częściej brzmi: iść do lasu. Kontemplować zachód słońca czy góry. Bóg jest przecież we wszystkim, co stworzył, zostawił tu swoje ślady. Kłopot w tym, że odkąd w raju wypaczyliśmy relacje z Nim i ze światem, nie bardzo umiemy owe ślady czytać. A w rozmowie z Bogiem prowadzonej tylko w formie kontemplacji stworzenia słyszymy, lekko licząc, co piętnaste, a i to zniekształcone słowo. Jeśli ludzie mieli poznać Boga, Ten nie miał wyjścia, musiał zejść do nich, wysłał Syna. Ów mówił zaś, że kto widzi Jego, widzi i Ojca, a kto Jego nie widzi, nie zobaczy Ojca. Chrześcijaństwo głosi więc, że nie ma innej drogi poznania Boga niż osobiste spotkanie z Chrystusem. A wszystkich, którzy wypatrują jeszcze jakichś cudów albo sami czują, że chyba rodzi się w nich prorok i mieliby ochotę na założenie nowej religii, zasmucę — innego objawienia nie będzie.
Parę ładnych lat zajęło mi stłumienie w sobie buntu wobec schematu wbijanego mi przez oazowych animatorów każących mi „uznać Jezusa za swojego Pana i Zbawiciela” i wpisać to do formacyjnego zeszytu, bo inaczej nie pojadę na letnie wczaso-rekolekcje. Dziś, bez żadnych przymusów i ekstra zachęt, podzielam przekonanie, że Jezus to szczyt relacji Boga z ludźmi (bo co więcej można zrobić lub powiedzieć, niż przyjść na ten świat i dać się zabić swojemu własnemu stworzeniu). Na ten szczyt wiodła jednak droga. Nie mniej ciekawy jest też rzut oka na to, jak po osiągnięciu szczytu ludzkość wędrowała granią. O tym — w telegraficznym skrócie — ma opowiedzieć ta książka.
Poradnik
* Tak zwani racjonaliści (tak zwani, bo nie lubię, jak ktoś wmawia mi, że wiara w Boga wyklucza używanie rozumu i sam za racjonalistę również się uważam), czują się czasem niczym agent 007 wyposażony przez Q w tajemną morderczą broń mającą dowieść, że wszystkie te historie o Bogu to bajania księży (stosowali ją też chętnie marksistowscy dialektycy). Jest nią pytanie: „Czy wszechmocny Bóg jest w stanie stworzyć kamień, którego nie podniesie?”. Kocham, najszczerzej kocham te momenty, gdy na jakimś spotkaniu ktoś wstaje, prosi o mikrofon i myśli, że zakończy chrześcijaństwo, judaizm i islam wyprowadzeniem tego jednego banalnie prostego ciosu. Otóż pytanie jest boleśnie niezgodne z podstawowymi założeniami logiki. Logika, zanim odpowie na pytanie, każe badać, czy zawarte w nim założenia są słuszne. Tu nie są, bo pierwsze zdanie już na wejściu przeczy drugiemu, na to pytanie nie da się więc sensownie odpowiedzieć. Wszechmoc nie może stworzyć czegoś, co wszechmocy przeczy. A więc już zakładając wszechmoc Boga, unieważniamy drugą część pytania. A jeśli jej nie zakładamy — w ogóle nie zadajemy jego pierwszej części. Radzę przećwiczyć sobie ten dylemat, bo coraz więcej fanów takiego amatorskiego pseudointelektualnego jujitsu chodzi po imieninach, barach i ulicach. Z poziomu przepychanek można też jednak zejść głębiej. Pewna racjonalistka ładnie pisze w sieci, że takim kamieniem, który Bóg stworzył, a później nie mógł podnieść, jest ludzka wola. Odpowiedź: nie to, że nie mógł, gdyby chciał, złamałby wolę każdego, ale nie chce. Tak stworzył ten świat, że po pierwsze: wola drugiego to dla Niego świętość, po drugie daje sugestię: wzoruj się na mnie, nawet gdy możesz i masz prawo komuś coś zrobić, nie oznacza to, że nie powinieneś się czasem wstrzymać. Im się człowiek robi starszy, tym częściej dopada go myśl, że powściągliwość to jedna z cech Boga.
* Co jednak, gdy ktoś uparcie twierdzi, że Bóg nie istnieje? Wiem, że powinienem ćwiczyć się w umiarze, ale łatwo nie jest... Znów dzwoni telefon z zamówieniem na tekst i znów słabnę, gdy słucham kolejnych współczesnych mędrców próbujących — jest sens, czy go nie ma — kopać fosę między ziemskimi realiami a światem wiary, zarzucając chrześcijanom poznawczy egotyzm. Co się im pokaże, że jedno nie przeczy drugiemu, zaraz z łopatą podbiega następny i obwieszcza, jak nie przymierzając Stephen Hawking, że Bóg do zaistnienia świata wcale nie był niezbędny, a odkrycia współczesnej nauki w ciągu najbliższych lat (a jeśli nie, to wieków) stopniowo do zera ograniczą pole niewytłumaczalnego sacrum.
Historia stara jak świat, chętnym polecam znany tekst Orygenesa, który już w II wieku musi stawiać czoło Celsusowi, tak streszczając jego naukę: „Według Celsusa jesteśmy podobni do robaków, które mówią: Bóg istnieje, my zaś zajmujemy drugie miejsce po nim. Wszystko jest nam poddane: ziemia, woda, powietrze, gwiazdy. Wszystkie istnieją dla nas. Wszystko jest na nasze usługi. Łatwiej takie głupstwa znieść, gdy rozprawiają o nich robaki i żaby, niż kiedy mówią tak Żydzi i chrześcijanie”. Przedstawiciele tej formacji będą mi dowodzić, że się jak głupi pysznię. I to, w czym ja widzę działanie Boga, jest — o moja święta naiwności! — zbiegiem okoliczności (rym zgrabny, choć niezamierzony). Podobnych uzasadnień dla swoich teorii może szukać przedstawiciel każdej religii, a gdy odpowiednio ułoży fakty, zawsze dowiedzie, że świat musiał stać się kołyską, w której spoczął jego bóg.
Albo latający talerz. Redaktor Janusz Weiss swego czasu zadał mi pytanie: Co jest bardziej realne, Pan Bóg, czy UFO? Oczywiście, że istnienie jednego i drugiego będzie dla człowieka zawsze przedmiotem wiary, nie oznacza to jednak, że możemy postawić między nimi znak równości. Wiara w Boga, jakkolwiek nie poddająca się naukowej weryfikacji, dostarcza nam jednak wielu życiowych dowodów, że akurat tu coś musi być na rzeczy. Nie słyszałem, by w ruchu wyznawców UFO działała jakaś Matka Teresa, Jan Paweł II, święty Franciszek, by wniósł on tak wielki wkład w rozwój ludzkości. Zasada „po owocach poznacie ich” wydaje się być dość dobrym testerem sensowności dróg w sytuacji, gdy inne metody pozostają niedostępne. Jasne, za chwilę usłyszę klasyczną wyliczankę przypominającą, że chrześcijaństwo to też inkwizycja i przemoc wobec Indian. To z kolei rozumowanie z gatunku: „Istnienie dróg to główna przyczyna wypadków”. Wypadki zdarzają się i zdarzać się będą, jednak na każde dachowanie — z winy kierowcy czy okoliczności — jestem w stanie wskazać tysiąc osób, które tą drogą sprawnie dojechały do celu.
Wciąż jednak warto jednak pamiętać, że ziemskie życie jest układem, którego nie da się ocenić z wewnątrz (niczym mózg człowieka, którego nie da się dogłębnie zbadać in vivo). Ojciec Michał Paluch cytuje André Comte-Sponville'a: „tylko imbecyl może uważać, że wie iż Bóg istnieje lub nie istnieje”. Czy to znaczy, że sprawę załatwia nam klasyczny argument głoszący, iż hipotezy Boga nie da się ani potwierdzić, ani obalić naukowo? Kiedyś lubiłem go stosować. Rzucać w twarz wojującym ateistom, że to, co robią to lustrzane odbicie mojej wiary (tyle że w to, że Boga nie ma). Słysząc to, strasznie się wkurzali, oskarżając mnie o intelektualny terroryzm. Bo oto tworzę niesprawdzalną koncepcję (w tym wypadku Boga), a później każę całemu światu do tej mojej fanaberii się odnosić. Na podobnej zasadzie ktoś mógłby uznać, że na Marsie siedzi wielka żaba, ja nie wierząc w to, już mogę zostać zidentyfikowany jako „gość, który nie wierzy w wielką marsjańską żabę”, a wcale nie chcę się tak opisywać, nie chcę, żeby ktoś wmontowywał mnie w taki kontekst. Dziś wiem, że takie debaty nie mają sensu, jeśli z obu stron jest choćby ślad chęci podboju przeciwnika. Intelektualnie się podniecam, biegam po polu jak Zbyszko z Bogdańca, ostatecznie muszę jednak pogodzić się z tym, że komuś jest dobrze tam, gdzie jest. Ów niech pogodzi się z moim doświadczeniem spotkania Boga, który składa się z samych paradoksów. O którym da i nie da się mówić, który jest widzialny i niewidzialny. Osobiście uważam, że wierząc w Niego nic nie tracę, nawet gdyby Go nie było, jest to niezwykle poszerzające skalę doświadczenie intelektualne, na szczęście jednak — On istnieje. A ja wcale nie jestem ofiarą prześladowań, indoktrynacji, nie jest mi w życiu smutno i nie szukam egzystencjalnej przytulanki. Wiary nie ma się co wstydzić, nie ma w sobie nic bardziej zawstydzającego niż niewiara.
* Katechizm Kościoła katolickiego stwierdza, że człowiek jest capax Dei — z natury otwarty na Boga. Religioznawcy, odkąd istnieją, spierają się jednak zażarcie, czy człowiek z natury jest istotą „czującą'„ jakiś wymiar poza sobą samym, czy nie. Z doświadczenia (nie tylko mojego) wiadomo jednak, że jeśli ten rodzaj „swędzenia” duszy, coś, co nie daje spokoju, nasycenia, jednak się pojawi, można je szybko zagłuszyć i na tym swoją przygodę, wędrówkę w kierunku czegoś większego niż ja zakończyć. Metoda pierwsza (i pierwsza ślepa uliczka) to w odpowiedzi na głos z zewnątrz zajęcie się sobą (sytuacja z gatunku: chłopak zaprasza dziewczynę na randkę, a ta nie wychodzi z domu, rozrysowując z pomocą psychoanalityka wykresy -— na jakie lęki w moim życiu odpowiada to, że w ogóle dałam się na tę randkę zaprosić?). Metoda druga to koncentracja na tym wycinku relacji z sacrum, który da się jakoś kontrolować. Gdy byłem jeszcze w podstawówce, proboszcz mojej parafii powierzył mi przygotowanie do służby grupy kandydatów na ministrantów. Każdego z nas jakoś ciągnęło do jakiejś przekraczającej nas tajemnicy, nawet jeśli nie umieliśmy tego jeszcze jakoś składnie wyrazić. Do pracy zabrałem się z zapałem i determinacją, były zajęcia teoretyczne, praktyczne, z historii liturgii, Kościoła, podstawy teologii, a na końcu komisyjne egzaminy z dzwonienia dzwonkiem, odróżniania wody od wina i rozkładania korporału. Do dziś przy wieczornym rachunku sumienia zastanawiam się: czy po tym kursie z technicznej obsługi Pana Boga moi kursanci nadal w Niego wierzą, czy może przeciwnie — wdrukowana koncentracja na technologii na dobre już wyprała ich z głodu nieoczywistości?
(Do)czytania
* Ks. Jerzy Szymik, Traktat o Bogu Jedynym (w: Dogmatyka, t. 3, Warszawa 2006)— seria Z Muszelką Biblioteki Więzi to chyba najlepszy na polskim rynku podręcznik dogmatyki i najbardziej przystępny, a więc podstawowy wykład tego, w co wierzą katolicy. Ksiądz Szymik to nie tylko znakomity teolog, ale i świetny poeta, stąd w jego pisaniu mnóstwo odniesień do literatury, niekiedy wstrząsających jak próba wytłumaczenia, gdzie jest Bóg, gdy ludzie chorują, umierają? Co ten wielki, piękny „wskrzeszający” Bóg robi, gdy patrzy na powolne więdnięcie, odchodzenie ludzkiego staruszka?
* Św. Augustyn, Wyznania (tłum. Z. Kubiak, Kraków 1995) — miejscami kryminał, miejscami psychodrama, najwyższej próby spirytualne reality show, klejnot wśród duchowych pamiętników. Żadne pobożne pitu, pitu. Wszystko pisane z niezwykłą, brutalną wobec siebie szczerością, detaliczne opisy zarówno głupoty i męsko-damskich wpadek, jak i najbardziej płomiennych duchowych uniesień. Historia człowieka, który nawet po chrzcie sądził, że Pan Bóg jest chyba jednak utkany z jakiejś delikatnej materii (nie może przecież, kurczę, być tak totalnie niematerialny) i którego Stwórca zaprowadził na szczyty intelektu i mistyki. Pewnie wielu jeszcze ludziom Bóg powiedział o sobie tyle ile Augustynowi, ale jak on to umiał opowiedzieć! Co za język! Kto nie przeczytał, z tym trzeba natychmiast zerwać znajomość.
* Ks. Ryszard Myśliwiec SJ, Drogi dojścia do Boga (Kraków 2009) —sam smak. Apologetyka w wydaniu przedwojennym. Wszystkie możliwe cytaty i argumentacje wszystkich możliwych mędrców, którzy kiedykolwiek wypowiadali się za istnieniem Boga. Uwielbiam takie szczelne intelektualnie układy, w których równo ważą, układając się w spójną całość, i monoteistyczne inskrypcje na egipskich grobowcach, i odkrycia fizyków, i cytaty z dyktatora Bałkanów Josipa Broz-Tity, który też pewnego razu miał stwierdzić (o niespożyta przenikliwości komunistycznych przywódców!), że „tak naprawdę, to nic nie wiadomo”. Na tym przykładzie wyraźnie widać, że o ile apologetyka może dozbroić już wierzących, żeby nie dali się zagonić w kąt jak dzieci jakiemuś panu przekonującemu, że nieistnienie Boga to fakt naukowy, o ile jest cudowną bronią defensywną i może rozebrać jakieś dziwne rusztowania, o tyle nowych raczej — piszę to, choć nie mam pewności — nie postawi.
* Użytkownikom Internetu polecam, by wpisali do Google'a frazę „Deepak Chopra God 2.0”. Michael Shermer, publicysta „The Scientific American” i zdeklarowany racjonalista, informuje, że jeden z moich ulubieńców, król pomieszania z poplątaniem, książę ajurwedy i cesarz newage'owej papki postanowił stworzyć nową teologię, która będzie pasowała wszystkim (i pozwoli mu sprzedać milion książek więcej). Nawiązuje on w niej do średniowiecznej teorii, która mówiła, że każdemu mikrokosmosowi odpowiada jakiś makrokosmos i teologiczne pojęcia takie jak piekło i niebo przekłada na język fizyki. Wychodzi z tego tak cudowny pseudointelektualny koktajl (sam już nie wiem, czy bardziej Margarita, czy bardziej Mołotowa), że boki zrywać. Deepak Chopra to magik w rodzaju doprowadzającego rzymskie matrony do intelektualnych orgazmów Apoloniusza z Tiany, nad którym pochylę się z troską trochę później. Obaj panowie zbudowali swe kariery na odkryciu, że każdy z nas nosi w sobie pragnienie, ale nie każdy chce je gasić szampanem, dostarczą nam więc sproszkowaną oranżadę.
* Przywoływany tekst o. Michała Palucha OP (Nowy misyjny ateizm. Rozczarowanie i kilka zadań), do przeczytania pod adresem: http://laboratorium.wiez.pl/teksty.php?nowy_misyjny_ateizm&p=6
* Ostry opis świata, z którego uchodzi nadzieja, podstawowe paliwo człowieka sporządził, Czesław Miłosz w Oeconomia Divina:
Nie myślałem, że żyć będę w tak osobliwej chwili.
Kiedy Bóg skalnych wyżyn i gromów,
Bóg Zastępów, Kyrios Sabaoth,
Najdotkliwiej upokorzy ludzi,
Pozwoliwszy im działać, jak tylko zapragną,
Im zostawiając wnioski i nie mówiąc nic.
Było to widowisko niepodobne, zaiste,
Do wiekowego cyklu królewskich tragedii.
Drogom na betonowych słupach, miastom ze szkła i żeliwa,
Lotniskom rozleglejszym niż plemienne państwa
Nagle zabrakło zasady i rozpadły się.
Nie we śnie, ale na jawie, bo sobie odjęte
Trwały, jak trwa to tylko, co trwać nie powinno.
Z drzew, polnych kamieni, nawet cytryn na stole
Uciekła materialność i widmo ich
Okazywało się pustką, dymem na kliszy.
Wydziedziczona z przedmiotów mrowiła się przestrzeń.
Wszędzie było nigdzie i nigdzie, wszędzie.
Litery ksiąg srebrniały, chwiały się i nikły.
Ręka nie mogła nakreślić znaku palmy, znaku rzeki, ni znaku ibisa.
Wrzawą wielu języków ogłoszono śmiertelność mowy.
Zabroniona była skarga, bo skarżyła się samej sobie.
Ludzie, dotknięci niezrozumiałą udręką,
Zrzucali suknie na placach, żeby sądu wzywała ich nagość.
Ale na próżno tęsknili do grozy, litości i gniewu.
Za mało uzasadnione
Były praca i odpoczynek
I twarz i włosy i biodra
I jakiekolwiek istnienie.
opr. aw/aw