Jak, kiedy - odpoczywał? Przecież skoro jest Wszechmocny - nie musiał

Fragmenty książki "Bóg. Życie i twórczość"

Jak, kiedy - odpoczywał? Przecież skoro jest Wszechmocny - nie musiał

Szymon Hołownia

Bóg. Życie i twórczość

ISBN: 978-83-240-1481-1
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Dlaczego o Bogu?
Przed wszystkim...
Z niczego? ...
Jak, kiedy — odpoczywał?...
Już nie sam...
Nie Jeden...
Nie cielec ...
Nie bardzo...

Jak, kiedy — odpoczywał? Przecież skoro jest Wszechmocny — nie musiał.

 

No i mamy skandal. Bóg nie przeszedł pomyślnie weryfikacji swej wszechmocy, gdy stworzył czas, okazało się, że podobnie jak człowiek, zwierzę i roślina — po prostu się męczy. W Księdze Rodzaju stoi wszak jak wół: „A gdy ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął. Wtedy Bóg pobłogosławił ów siódmy dzień i uczynił go świętym, w tym bowiem dniu odpoczął po całej swej pracy, jaką wykonał, stwarzając”. Ten urywek Pisma (wzbogacony jeszcze o stosowny cytacik z Księgi Powtórzonego Prawa, w którym Bóg wyjaśnia Mojżeszowi, że w tymże świętym dniu, czyli w szabat, nikomu nie wolno wykonywać żadnej pracy) to też klasyczny już wstęp do listów pasterskich i kazań wygrażających wiernym kotłem grzewczym w piekle, jeśliby przyszło im na myśl załatwiać sprawunki w niedzielę. Bo skoro Bóg odpoczął, odpocząć powinien i człowiek (co za teologiczna zgroza, proszę się modlić, by święte oburzenie pozwoliło mi dotrwać do wyjaśnienia dlaczego).

Przeciętny posiadacz nieśmiertelnej duszy przechodzi zwykle przez życie, omijając szerokim łukiem (skoro Bóg grozi, lepiej nie prowokować) rodzące się przy takiej lekturze pytania. Dlaczego, chociaż wszechmocny i „niemęczliwy”, nagle tak bardzo chce celebrować fajrancik? Jakaż to zazdrość powoduje tym podobno wielkodusznym Stwórcą, że obwarowuje grzechem nakaz, by przez dwadzieścia cztery godziny w tygodniu nie załatwiać ważnych ludzkich spraw, za to koniecznie iść kłaniać Mu się w kościele? Będąc w Izraelu po raz pierwszy, poczułem ciężar duchowego dylematu: co mówi o (w końcu naszym wspólnym) Bogu to, że ku Jego chwale jego wyznawcy przez pięćdziesiąt dwa dni w roku muszą maksymalnie utrudniać sobie życie, poczynając od liczenia kroków i przestrzegania ścisłej diety, po obowiązek korzystania z windy szabasowej? By nie zmuszać wiernych do naciskania przycisków (co podpada pod zabronione używanie urządzeń elektronicznych; światło w mieszkaniu programuje się przy użyciu specjalnych wyłączników już dzień wcześniej, wykręca się też żarówkę z lodówki), winda taka jeździ non stop z góry na dół, zatrzymując się na każdym piętrze.

Na początku warto powtórzyć: biblijny autor też człowiek. Nic dziwnego, że w swojej pracy uciekał się czasem do antropomorfizacji (dopisywaniu Komuś, kto człowiekiem nie jest, ludzkich cech), w przekonaniu, że uda mu się dzięki temu lepiej wyłożyć wymykające się poznaniu boskie tajemnice (powiem o tym więcej w rozdziale o Biblii). Ludzie święci, mędrcy i mistycy, spędzali później długie godziny na modlitwach i „przeżuwaniu” Pisma, by spod przesiąkniętych (a czasem przeżartych) rozmaitymi kontekstami kulturowymi słów, wydobyć samo „mięso”, ich prawdziwą treść. I żydowscy, i chrześcijańscy mistycy nie mają wątpliwości, że w historii o szabacie Bóg nie tyle pokazuje nam się jako zmęczony brygadzista, ile chce wyjaśnić, że nie jest radosnym rzeźbiarzem, który ulepił sobie świat i poleciał dalej. Że to, co stworzył traktuje nie jak realizację kaprysu, a jak zobowiązanie. Chce dać nie tylko słońce i sporo słonej wody, ale stworzyć więź. To Bóg, który zatrzymuje się, by tym, co zrobił, po prostu się nacieszyć. Jest — proszę wybaczyć kompulsywne mnożenie absurdalnych porównań — niczym matka i ojciec, którzy po narodzinach dziecka wpatrują się w nie jak w obraz, chcąc przelać nań w tym spojrzeniu całą miłość. To spojrzenie jest więc nie tylko afirmacją, uznaniem prawa do istnienia, jest zachwytem nad odrębnością, także deklaracją: „Choćby cały świat stanął przeciw tobie, pamiętaj i powołuj się na ten moment: Ja będę cię chronił”.

To tylko z pozoru nie na temat dygresja. Złapałem się na tym, że od mniej więcej ćwierć wieku co tydzień powtarzam dość bezmyślnie podczas mszy „Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi”. Co wyznaję? Że Bóg stworzył jakąś smętną kosmiczną niedoróbkę? Teoretycznie mam to „przećwiczone”. Bóg stworzył piękny rajdowy samochód, dzięki jego użytkownikom dziś jest to porysowany wrak, bez szyb, siedzeń, a ponieważ ktoś ukradł opony — postawiony na cegłach. Kryzys wiary w Boga Dobrego Stwórcę to szczelina, która w przypadku wielu mych znajomych była początkiem rozpadania się ich duchowości. „Jeśli Bóg jest autorem tego świata, dziękuję za takiego Boga” — mówili. Stwórca doskonale wiedział, że z czasem ludzkie psucie osiągnie taką skalę, że patrząc na świat, jego mieszkańcy będą mówili, że jest piekłem. I dlatego antidotum, opowieść o szabacie, umieszcza na początku Biblii, by skłonnym do refleksji malkontentom przynajmniej raz w tygodniu powtarzać z uporem: „Nieprawda. Mój świat jest (lub mógłby być) dobry. A ty masz zrobić wszystko, by tę prawdę odkopać spod zwałów beznadziei”. Kontynuując lokalowo-budowlane metafory: szabat to okno, które zapewnia nam regularny kontakt z tajemnicą stworzenia, o której Zły każe nam zapominać, tłumacząc, że to przecież było tak dawno, że nie wiadomo nic pewnego, że tak naprawdę to ewolucja albo wytężona praca ludzkości. Bóg żąda od nas, żebyśmy w zetknięciu z taką propagandą byli okrutni jak dzieci, którym ktoś chce zabrać urodziny.

Nie mam pojęcia, dlaczego teologowie albo zwykle pomijają ten wątek, albo gdy już biorą się do niego, podchodzą do sprawy jak pies do jeża, względnie zawijają w spiętrzenia samotłumaczących się teologicznych -izmów i -izmacji. Być może stało się tak dlatego, że w chrześcijaństwie cała ideologia szabatu została wchłonięta przez celebrowanie zmartwychwstania Chrystusa. By jednak niedziela opowiedziała nam wszystko, co ma do powiedzenia o Bogu, którego tropimy, musi oddychać dwoma płucami. Żeby w niedzieli odnaleźć Boga, w którego wierzą chrześcijanie, trzeba najpierw zanurzyć się w pozorną pustkę, głęboką ciszę szabatu, by przekonać się, że ów boski odpoczynek naprawdę nie jest drzemką, a spojrzeniem, od którego treści powietrze naokoło aż kipi.

Nie ma lepszego przewodnika niż wybitny żydowski nauczyciel Abraham Joshua Heschel. W pięknej, gęstej książce Szabat przeciwstawia on sobie dwa porządki: porządek przestrzeni, w którym człowiek pracuje, próbując podporządkowywać sobie coraz to nowe lądy, oraz porządek czasu, domenę samego Boga. Bóg YHWH pokazuje, że w przeciwieństwie do bóstw, które mają swoje święte pagórki, gaje, słupy ofiarne, zwierzęta, nie chce kojarzyć się ludziom z miejscem. Dzień Pana staje się ważniejszy niż Dom Pana (a kontemplując w jerozolimskim hotelu szabasową windę, uświadomiłem sobie, jak szczęśliwy jestem z tego, że pewno pięknego poranka rodzice pozwolili polać mnie wodą w katolickiej świątyni, chrześcijanie idą bowiem jeszcze dalej: tu wszyscy wierzący stanowią Bożą Świątynię, Bóg jest tam i wtedy, gdzie i kiedy są ludzie).

Autorowi Księgi Rodzaju Bóg nie mówi, jakie współrzędne geograficzne zajmował, gdy tworzył świat, pokazuje tylko, że czas był już na ziemi, zanim narodził się człowiek (który powstał szóstego dnia). Szabat, Boże tchnienie, które było przed wszystkim i będzie po wszystkim, otacza nas jak strumień świeżego powietrza w wypełnionym smogiem mieście, pozwala wrócić do planowanej przez Boga równowagi. To nie dzień na męczarnie, w szabat (podobnie jak u chrześcijan w niedzielę, nawet w Wielkim Poście) nie wolno pościć. Integralną częścią szabatu jest przyjemność: dobra rozmowa, kolacja z bliskimi, sen.

Środa czy czwartek domagają się tego, by każdą godzinę wypełnić znaczeniem — pisze Heschel — w czasie szabatu każda godzina ma znaczenie sama przez się. To świątynia, którą budujemy sobie w środku czasu. Dzień, gdy zawieszamy na kołku wszystkie służące do podboju świata narzędzia, nie używamy komputerów, pieniędzy. Szabat to przedpokój wieczności, jeśli będziemy go odwiedzać, po kilkudziesięciu latach takiego antyszambrowania, po śmierci możemy nie czuć się zagubieni.” Dla ludzi połączonych z Bogiem czas jest zamaskowaną wiecznością” — pisze Heschel. I aż ciarki przechodzą po krzyżu.

Na koniec pięć minut dla filozofów i dociekliwych amatorów, którzy zastanawiają się czy, od tej strony nie dałoby się zajrzeć Panu Bogu w kieszeń. Może dowiemy się czym jest bezczas, gdy zapytamy czym tak naprawdę czas jest. Każdy z nas coś na ten temat ma do powiedzenia, czar pryska w momencie, w którym zaczynamy się w ów czas „wmyślać”. Nie umiemy wyjść z czasu, aby go opisać (ładnie ujął to święty Augustyn: „Czym jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem”). Fizycy wiązali dotąd czas z materią, uznając go za jej czwarty wymiar, miarę przemijania rzeczy. Współczesna fizyka zaczyna jednak z tym dyskutować, okazuje się bowiem, że zupełnie inaczej czas wygląda i opisuje świat naszej codzienności, co innego dzieje się na poziomie atomowym (gdzie cząsteczki zachowują się tak, jak gdyby czas nie istniał). W filozofii i fizyce od zawsze były koncepcje sugerujące, że czas podobny jest do koła, a rzeczy następują po sobie w powtarzających się cyklach, oraz takie, w myśl których czas przypomina linię. Chrześcijańscy myśliciele mówią twardo: prawidłowe jest podejście numer dwa (czas upływa nieodwracalnie, ludzkie czyny się nie powtarzają, interwencje Boga różnią się od siebie), poza tym jednak i teologia, i filozofia wobec czasu są bezradne jak dzieci.

Tego zagadnienia nie da się rozgryźć inaczej, niż wchodząc za zasłonę mistyki. Pamiętam jak przez kilka tygodni nie mogłem otrząsnąć się z szoku, gdy u Jana Pawła II wyczytałem, że jedna chwila Triduum Paschalnego zawiera w sobie wszystkie inne chwile, to co było pięć tysięcy lat temu, co jest teraz i co będzie za trzy tysiące lat (jeśli przypadkiem wcześniej ten świat się nie skończy). Idąc na mszę świętą, przyjmując Jego Ciało, uczestniczę w bezczasowej wieczności.

Powtórzę to dobitnie, by wybrzmiało: wszystkie starania szabatu o dotknięcie bezczasowości, znajdują swoje spełnienie w zwykłej niedzielnej Eucharystii. „O mój Boże!” — chciałoby się krzyknąć — „gdyby tylko ludzie zdali sobie sprawę, w czym od dwóch tysięcy lat mogą bezkarnie uczestniczyć!”. Gdyby zdali sobie z tego sprawę również sami księża, którzy ofiarę Chrystusa zamieniają — bywa — w śmiertelnie nudny, niezrozumiały, drętwy rytuał, nikt przez chwilę nie wahałby się, czy w niedzielę iść do kościoła. Bo kto nie chciałby skorzystać, gdyby powiedziano mu, że może zawsze kiedy zapragnie wsiąść w wehikuł czasu znany dotąd głównie z powtarzanych w święta seriali, wejść w wymiar, w którym będzie można spotkać nie tylko samego Jezusa, ale i na przykład naszych żyjących wiele tysięcy lat temu przodków, dotknąć chwili, kiedy Duch Boży unosił się nad wodami, z których wyłaniała się nieśmiało opisana parę stron wcześniej prababcia bakteria?

Czy naprawę nie można jednak całej tej mistyki połączyć z małym niedzielnym wypadem do galerii (tej z ekspozycją towarów pokupnych, nie rzeźb czy malarstwa)? Może i się da, ale gdy zakosztuje się tego, o czym tak naprawdę jest szabat i złączona z nim pamiątka zmartwychwstania Jezusa, wszelkie tego typu aktywności smakują jak stara ścierka, w ustach wciąż ma się smak uczty. Na którą wszyscy trafimy wszak już za — krótszą lub nieco tylko dłuższą — chwilę (z kształtujących moje dzieciństwo komiksów o Tytusie, Romku i A'tomku pamiętam zaś, że chwila to zaledwie trzy momenty).

 

Poradnik:

* Przyjemnie jest karmić się słodkimi dyrdymałami w stylu: „mierzymy czas”, „oszukujemy czas”, „zyskujemy” albo „tracimy czas”. Gdy Bóg mówi o szabacie, pokazuje jednak, że choć każdy dostał prawo do zajmowania fragmentu przestrzeni, ani sekundy czasu nikt z nas nie ma na własność. Nie możemy go przyspieszyć, cofnąć, jest poza nami i należy do Boga, który w tej drabinie abstrakcji jest jeszcze piętro wyżej, żyje w totalnym bezczasie. Budzenie w sobie raz na jakiś czas takiej świadomości, może mieć terapeutyczne działanie na osoby tkwiące w megadołku. Pozwala momentalnie się „odsamotnić”, usensownić, poczuć że nie jesteśmy (nie)szczęśliwym trafem, ale elementem trwającej od wieków całości. Bóg jednocześnie widzi cały ten łańcuszek — naszego prawuja, który wraca do chaty po ciemku i nie dostrzega czającego się za drzewem zbója Miszki, bitwę pod Grunwaldem oraz moje i czytelnika zmagania z tą książką. To niesłychane, ale to znaczy, że — wchodząc w Bożą perspektywę — możemy modlić się, mieć łączność również z tymi, których tutaj dzisiaj nie ma. Trudno powiedzieć, czy nasze modlitwy sprawią, że zbój Miszka nie wyskoczy zza drzewa, ufam jednak że prawuj, gdziekolwiek jest, odczuje to, że ktoś się o niego teraz troszczy.

 

* W świetle tego, co napisałem powyżej, ciekawie brzmi analiza sformułowania „nie mam czasu na modlitwę”. Primo: to, co już powiedzieliśmy, rzeczywiście nie masz czasu, jedyne, co możesz zrobić, to sobie z nim sensownie współbrzmieć i współistnieć. Co to znaczy, interesująco pokazał opisywany przez Heschela rabin, który non stop się modlił i studiował Torę, przekonany że to rodzaj ćwiczeń oddechowych, bez których nie da rady złapać tchu w wieczności. Każda chwila, której nie poświęcał na modlitwę, była więc dla niego aktem częściowego samobójstwa. Ów rabin nie przesadzał. Jasne, że w modlitwie ważne są specjalne miejsca, wyznaczone pory i pomocne praktyki. W kontakcie ze Stwórcą (a modlitwa nie jest niczym innym, czasem wystarczy pół myśli, jedno słowo, pytanie) powinniśmy jednak pozostawać stale, bo niczego innego nie będziemy robić po śmierci. A ponieważ życie po śmierci nie będzie innym życiem, tylko ciągiem dalszym tego, co mamy tutaj, nie modląc się tutaj tu i teraz, dzielimy je na dwie części, wchodzimy w obszar duchowej schizofrenii. Modlitwa to nie wymyślanie sztucznych komplementów Panu Bogu, to zwyczajny, codzienny, naturalny oddech w rytmie Stwórcy tego świata. Kto ćwiczy, jak długo wytrzyma na bezdechu, nie powinien się dziwić, że ma później mdłości albo dziwne wizje.

 

* Codziennie rano — polecam — próbuję uświadomić sobie, że mój czas może być krótki, że mogę umrzeć dziś, jutro, w tym tygodniu. Co zrobić, by stanąć przed Panem z odrobinę mniejszym poczuciem obciachu? Ot choćby wziąć jeszcze raz na tapetę odwieczne pytanie ludzkości: dlaczego Bóg dopuszcza na ten świat zło, czasem upuszcza nas z rąk?

Spece od religii odpowiadają: to konsekwencja ludzkich wyborów, wojnę zorganizował w końcu nie Pan Bóg, ale hitlerowcy. Świetnie, kogo jednak obarczyć winą za choroby czy trzęsienie ziemi na Haiti? Mojemu znajomemu, który umiera na rzadką, bynajmniej nie cywilizacyjną chorobę, nie umiem dać odpowiedzi, mogę próbować być przy nim, to wszystko. Ale jeśli idzie o Haiti — nie usprawiedliwię się łatwo. Gdybyśmy umieli w życiu wybierać tak, by nie marnować czasu, domy na Haiti zbudowano by z takich materiałów, dla których trzęsienie ziemi nie stanowiłoby zagrożenia. To nie przez Boga, to dzięki naszym błędom w zarządzaniu siłami i czasem coś, co mogło skończyć się na zadrapaniach, było jedną z największych hekatomb tego wieku. Głód i choroby w Trzecim Świecie też nie muszą mieć takiego żniwa. Tych dzieci nie zabija Pan Bóg, one umierają przez nas. Marnowanie czasu to nie błahostka. Zabijamy marnując czas.

 

(Do)czytania:

* Obłędny taniec filozoficznych definicji oraz obelg rzucanych pod adresem tego, co nie da się złapać: jak czas postrzegali Izraelici, a jak Grecy i jak to się ma do tego, co nas czeka po śmierci — ks. Marian Kowalczyk SAC, Zbigniew Danielewicz, Traktat o rzeczywistości ostatecznej (w: Dogmatyka, t. 6, Warszawa 2007).

* Jeśli nadal nie masz ochoty na niedzielny odpoczynek, a nie masz jeszcze ksiażki Szabat i jego znaczenie dla współczesnego człowieka Abrahama Joshuy Heschela (tłum. H. Halkowski, Kraków 2009), kup natychmiast. Poezja, mistyka, duchowe małmazje w jakości nie spotykanej zbyt często. Pozbawione ckliwości kazanie wprost do duszy. Dopiero po lekturze dostrzeżesz pewne uproszczenia, ale one są jak dziury w drodze, która była przecież taka piękna!

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama