Fragmenty książki "Bóg. Życie i twórczość"
Szymon Hołownia Bóg. Życie i twórczość |
|
Historię Abrahama spisano mniej więcej tysiąc lat po jego śmierci. To tak, jakbyśmy dziś po raz pierwszy spisywali życiorysy dziadków Mieszka I. Trudno stwierdzić, jak opowieść o nim przekazywana z pokolenia na pokolenie przeorała świadomość następców. W kogo i w co wierzyli bezpośredni potomkowie Abrahama, Izaaka i Jakuba? Co zrozumieli z duchowych przygód starca z Charanu? Wszystko wskazuje na to, że niewiele.
Zanim przejdę do „adremu”, proszę pozwolić mi na małe zwierzenia. Doskonale pamiętam wstrząs, jaki przeżyłem, wchodząc po raz pierwszy do Sanktuarium Księgi, części Muzeum Izraelskiego w Jerozolimie, charakterystycznej budowli w kształcie starodawnego dzbana, gdzie na widok publiczny wystawiono odkryte przez lokalnych pastuchów w połowie XX wieku nad Morzem Martwym rękopisy ksiąg Starego Testamentu (ukryte były właśnie w takich wielkich dzbankach, stąd koncept architektoniczny Sanktuarium). Wszelkie tego typu muzea w zamyśle twórców mają być pewnie dowodem triumfu współczesnej nauki nad upływem czasu, na mnie robią wrażenie dokładnie przeciwne. Patrząc na zwoje pokryte drobniuteńkim pismem, czasem zachowane wyłącznie w skrawkach, z których ledwo da się odczytać kilka liter, wie się, że wierząca ludzkość pytająca o historyczne detale, tło wiary, do końca świata skazana będzie w mniejszym lub większym stopniu na obarczone błędem hipotezy. A wyczekiwana przez wielu chwila, w której ową wiarę uda się wreszcie podbudować takim fundamentem wiedzy i wykopanych skorupek, by mieć wreszcie w ręku dowody, którymi będzie można zaimponować naigrawającemu się z nas światu, nie nastąpi (Jezus to jedna z najlepiej „udokumentowanych” postaci starożytności, ale nigdy nie znajdziemy glinianego zaświadczenia, że jest Bogiem).
Niech ten sam Bóg broni mnie, bym w czymkolwiek uchybić chciał specom od deszyfracji starodawnych tekstów, fachowo nazywanych papirologami. To ludzie, którym bohaterowie wszystkich serii telewizyjnych Kryminalnych zagadek mogliby podawać kapcie. Ich mózgi przypominają magazyny naładowane setkami drobnych informacji, oni sami — zakochanych w swojej pracy magazynierów, którzy w czymś, co dla postronnego obserwatora jest chaotycznym stosem rupieci, orientują się doskonale, wiedzą, gdzie czekać jeszcze mogą jakieś starodawne drzwi, do których nikt nie znalazł klucza. I nagle, czasem po kilkudziesięciu latach, olśnienie. Gdzieś znaleziono fragment tabliczki, gdzie indziej fragment papirusu. Czasownik w takiej formie, w jakiej wcześniej używany był na innym pergaminie. Na tabliczce z kolei symbol, który opisywano tym właśnie czasownikiem, lecz dobrych kilkaset lat wcześniej. Puzzle składają się w całość. Powstały fragment obrazka trzeba jednak jeszcze przymierzyć do innych, które już mamy (a czasem mamy kilkadziesiąt rękopisów tej samej biblijnej księgi, każdy inny). Porównać stylistykę i treść z innymi dziełami z epoki (wytropić na przykład zwrot, który pojawia się zarówno w którejś z ksiąg Biblii i w jakiejś greckiej tragedii). Rezultat? Miast odpowiedzi wagon kolejnych pytań. Ad infinitum.
Mały przykład. W 1975 i 1976 roku w czymś, co kiedyś mogło być karawanserajem, na zajmującej ok. 40 procent powierzchni Izraela pustyni Negev znaleziono dwa opatrzone napisami naczynia około 800 roku przed Chrystusem (a więc ze cztery wieki po czasach Mojżesza). Wśród nich znalazły się odniesienia do „YHWH z Samarii”, „YHWH z Temanu” oraz, co najciekawsze, „YHWH i jego Aszery”. A ponieważ YHWH (objawiony Mojżeszowi tak zwany tetragrammaton, święte imię Boga), to ten sam Bóg, w którego wierzą dziś na przykład chrześcijanie, wierny, który na news o takim odkryciu się natyka, może doznać omdlenia, a zanim przyjmie pozycję horyzontalną, zadać sobie jeszcze pytanie: a co z pierwszym przykazaniem?! Czy naprawdę jest tylko jeden Bóg, a może inni bogowie też istnieją, tylko nam (bo YHWH jest zazdrosny) nie wolno się do nich zwracać? I kim, do ciężkiego licha, jest uwieczniona na starym dzbanku Aszera?!
Pamiętam, że gdy po raz pierwszy zderzyłem się z traktującym o tym tekstem, jaźń naznaczyła mi „rysa na szkle”, poczucie dyskomfortu, przekonania, że coś się właśnie z czymś przestało zgadzać. Co to za wiara i co to za Bóg, w którego unikatowość z marszu nie wierzyli nawet ci, których uznajemy za fundament judaizmu czy chrześcijaństwa? Stąd już tylko krok do totalnej dewastacji całego naszego wnętrza, pięknie umeblowanego formułkami katechizmu. Historia traci swój nadprzyrodzony polor. To przykre zgodzić się, że wiara, którą proponuje nam Bóg, nie jest od początku obiektywna, wlana, nie jest rodzajem pendrive'a, który zleciał z Niebios, by podłączony do ludzkiego systemu, objawić nam całą prawdę o ich Lokatorze.
Wszystkim, którzy zdążyli już pogrążyć się w melancholijnym obłoku wątpliwości, zalecić należy, by odetchnęli głęboko. A podróż w prehistorię Boga zaczęli od powrotu do konstatacji nieśmiało zaznaczonej na początku. Archeologia, etnografia, genetyka nigdy nie będą w stanie zweryfikować przedmiotu ludzkiej wiary. Naukowe odkrycia, gdy są mądrze (ze znajomością kontekstu) czytane, są jednak w stanie dodać wierze barw i smaku. W czym ma mi przeszkodzić ustalenie przez specjalistów, że El — Bóg tak często wspominany w Biblii, to także imię głównego z bóstw kananejskich, które prawdopodobnie dopiero z czasem Izraelici zaczęli utożsamiać z Bogiem YHWH? Dzięki archeologom i papirologom możemy obserwować rozwój naszych prapradziadków, patrzeć, jak dodawali dwa do dwóch, odkrywali, co jest prawdą, co nie. Próbowali zerwać tę cholerną zasłonę, którą na twarz Boga naciągnęli szczelnie pierwsi rodzice, dochodząc do wniosku, że ten świat (i tamten zresztą) urządzą sobie jednak sami.
I jak to w życiu bywa z odrabianiem strat, które nawarstwiły się przez lata, Izraelici utraconą w raju świadomość tego, że jest tylko jeden Bóg, odnajdywali z mozołem, tysiącem przystanków, milionami decyzji o tym, żeby może zrobić krok w tył. Szli bardzo powoli. Co o ich wierze wiemy? Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że współcześni Abrahamowi poza tym, iż wierzyli w nadprzyrodzone cechy słońca czy gwiazd, przejęli w Kanaanie tamtejszy system wierzeń. Szefem wszystkich szefów prawdopodobnie był w nim bóg El. Obok niego swoje pięć groszy do losów człowieka wtrącał jeszcze Baal, specjalista od wzrostu płodów rolnych, zjawisk atmosferycznych i pojawiania się rzek okresowych. Ten jednak kontrolę nad stałymi zbiornikami wodnymi wielkodusznie oddał swojej siostrze Anat, przy okazji bogini płodności i miłości. Gdy do tego boskiego konsylium dodamy jeszcze inną matkę żywicielkę, boginię morza Aszerę, stosunki rodzinne zaczynają komplikować się gorzej niż w Modzie na sukces. W mitologii kananejskiej Aszera jest bowiem żoną Ela. Sąsiedzi Kananejczyków Egipcjanie byli zaś przekonani, że Aszera to tak naprawdę wspomniana już wyżej Anat. Z czego wynikałoby z kolei, że El (a tak do Boga zwraca się choćby Abraham) nie dość, że ma żonę, to jeszcze i szwagra — Baala, jedną z najbardziej znienawidzonych i opluwanych postaci w całym Starym Testamencie. To historyczna niesprawiedliwość, bo Baal znaczy tyle co Pan, a byli i tacy, którzy pod tym imieniem czcili Boga YHWH, z czasem zrobił się z niego synonim wszystkich nie-Bogów pogańskich.
Bóg Biblii — wbrew temu, o co się Go oskarża — okazuje się nie poznawczym terrorystą, z którym albo się zgadzasz, albo wysadza wszystko dookoła. To Bóg, który (i dzisiaj) pozwala ludziom zmagać się tak długo, jak tego potrzebują, ze swoimi wyobrażeniami, weryfikować sądy, sprawdzać, kto jest prawdziwy, a kto nie. Abraham nazywa Boga zgodnie z ówczesną tradycją, doklejając do imienia El nazwy miejsc, w których Ten mu się objawiał. Są tacy, którzy twierdzą, że monoteizm Izraela na dobrą sprawę zaczął się dobrych kilkaset lat później. Są i tacy którzy twierdzą, że nawet wtedy był to co najwyżej henoteizm, stadium przejściowe, w którym cześć oddaje się tylko jednemu bóstwu, ale nie zaprzecza temu, że istnieć mogą także inne (patrz Psalmy, gdzie wspomina się o tym, że „Pan zasiada w zgromadzeniu bogów”).
Żydzi wprowadzeni (w XIV wieku przed Chrystusem) przez Mojżesza do Ziemi Obiecanej, dojdą na przykład do wniosku, że YHWH owszem, sprawdza się nie najgorzej, gdy trzeba zrobić porządek z goniącymi ich wojskami faraona, ale gdy trzeba znaleźć sobie boga, który zapewni deszcz i zbiory jarzynek, lepiej udać się do zajmującego się organizacją opadów atmosferycznych (w tamtym klimacie sprawa fundamentalna) Baala. Żyjący kolejnych czterysta lat później słynny król Salomon, człowiek nie tylko podziwu godnej mądrości, ale i zasobności tudzież temperamentu (w Biblii czytamy, że miał siedemset żon o statusie księżniczek i trzysta tak zwanych żon drugorzędnych), na stare lata zaczął stawiać w jerozolimskiej świątyni ołtarze Asztarte, czy „Milkomowi, ohydzie Ammonitów”. Monoteizm faktyczny zacznie dominować w Izraelu dzięki dwóm prądom. Pierwszy to przekonanie kolejnych władców, że uznanie YHWH za jedynego Boga i skupienie kultu w Jerozolimie pozwoli scementować naród nękany najazdami. Drugi to działalność proroków, którzy bez wytchnienia (a czasem i z narażeniem własnego zdrowia psychicznego i fizycznego) przekonywali, że nie ma co latać z cielętami po pagórkach i wsmarowywać ofiar płynnych w święte słupy. Jest tylko jeden Bóg. Nie ma innego. I kropka.
Bardziej zainteresowani (dla których jest ten akapit, pozostali niech szybko przeskoczą dalej!) mogą spędzić dni, miesiące i lata na próbach ustalenia, o co chodziło autorom wspomnianych wyżej inskrypcji na dzbanach. Czy w YHWH czcili to samo bóstwo, czy byli przekonani, że każda lokalizacja ma swojego boga miejscowego? Naukowcy do dziś zachodzą w głowę, czy „jego Aszera” to po prostu drzewo, przy którym składano Mu ofiary, czy może dowód na przekonanie ludzi o jakimś nieziemskim romansie. Nie brakuje i takich, którzy są gotowi dowieść, że YHWH z czasem stopił się ludziom w jedno ze wspomnianą Aszerą, dodając do oblicza Boga wojownika (i twardego słownictwa, jakim o nim się mówi), pierwiastek bardziej kobiecy, matczyny, spokojny. Inni pytają: kiedy YHWH zaczął być utożsamiany z Elem? Kogo tak naprawdę mieli na myśli jedni z najważniejszych kronikarzy Izraela, którzy mniej więcej w VIII wieku przed Chrystusem wzięli się do spisywania jego początków? Naród Wybrany żył wtedy w dwóch królestwach: południowym królestwie Judy i północnym — Izraela. Z południa pochodził autor oznaczany literą J (Jahwista), który pisząc o Bogu, używał właśnie imienia Jahwe (i cudownie go „uczłowieczał”, każąc mu przechadzać się po ogrodzie, wpadać w gniew czy osobiście zamykać drzwi Arki Noego). Na północy pracował znacznie bardziej wstrzemięźliwy i uduchowiony E (Elohista), który Boga nazywał Elohim — Panem, szanował jego inność (Bóg zamiast mówić sam, posyłał do ludzi anioły). I E, i J też byli pewnie przekonani, że Bóg jest po prostu opiekuńczym bóstwem Narodu Wybranego, co wcale nie musi przeczyć istnieniu innych bogów. Opowiadania obu włączono do kanonu czytanego dziś przez nas Pisma, uznając, że były natchnione. Natchnione nie znaczy bowiem pokryte maskującą rysy pobożną politurą, przesłodzone i polukrowane.
Przyznam, że w ostatecznym rozrachunku to odkrycie politeistycznych ciągot moich przodków w wierze zamiast mnie duchowo zdruzgotać, przyniosło powiew świeżości. Dziś rozumiem wreszcie, skąd w śpiewanych w kościele psalmach tyle odniesień do Boga jako Pana morza, obłoków, deszczów, wszystkich procesów naturalnych zachodzących na ziemi. Autor próbuje wytłumaczyć słuchaczom, że to YHWH, a nie Baal czy Aszera, kierują biegiem świata. Zachwyca się tym odkryciem (a jest czym, wczujmy się na chwilę w sytuację człowieka, który kontrolowanie setek bogów odpowiedzialnych za tysiące procesów może cudownie i naturalnie uprościć do monoteizmu).
Chętnie wracam do tego momentu w dziejach Izraela, bo to tu, moim zdaniem, tkwi korzeń całej toczonej dziś rozmowy o tym, czy nie powinniśmy jednak uznać, że każdy naród, każdy Tom Cruise czy John Travolta pod słońcem ma prawo mieć boga, jakiego mu się podoba. Jasne, że ma prawo. Pytanie jednak, po co trzymać się systemu, który wyjaśnia jedną sto ósmą, skoro w zasięgu jest taki, który sensownie spina całość? Jest coś niezwykle nęcącego w tym, co próbuje pokazać Żydom YHWH, przekonujący, że jeśli bóg ma być Bogiem, to musi być ponadnarodowy i ponadterytorialny. To Bóg, którego relacji z człowiekiem nie determinuje rasa, miejsce urodzenia, odziedziczone zwyczaje, to czy aktualnie jesteś na wozie czy pod wozem, w pałacu czy w niewoli (Żydzi, gdy poszli w niewolę, zaraz mieli ochotę podziękować YHWH za współpracę, ze względu na jego nieskuteczność), ale osobisty kontakt, przymierze, które te dwie strony ze sobą zawierają na dobre i na złe, na fajniejsze i mniej fajne momenty.
A już najfajniej by było, żeby uświadomił to sobie współczesny polski katolik, w którego życiu większość spraw dzieje automatycznie. Do chrztu zaniesiono mnie bez mojej wiedzy, do Pierwszej Komunii udałem się, bo byłem w klasie drugiej, dałem się bierzmować, bo bierzmowali się wszyscy. To Abraham i Mojżesz otrząsnęli mnie nieco z tego letargu, pokazali, że YHWH, ten rządzący kosmosem Bóg, nie tylko chce się dać poznać, przyznaje też mi prawo do samostanowienia, stawia szokujące dla „pobożnej automatyki” pytanie: czy naprawdę chcę (bo nie muszę) zawrzeć z nim osobisty układ?
Czy naprawdę jestem gotów uwierzyć, że gdy ponoszę klęskę, nie znaczy to, że klęskę ponosi mój Bóg? Że gdy wsiąkam w inne środowisko, inne wartości, widzę, że ludzie też tu dają radę, szafa gra, nie znaczy to wcale, że tu kończy się władza i mądrość mego Boga, a ja powinienem odtąd myśleć szerzej? YHWH mówi: fajnie, że myślisz szerzej, tyle że stopniowanie przymiotników wcale nie oznacza, że jesteś bliżej prawdy. Cokolwiek by o Nim mówić — YHWH to Bóg niepojęty, ale pierwszy w historii, który szuka nie tylko pobożnych obiecanek, ale prawdziwego dialogu, chce słuchać pytań, dawać odpowiedzi. Jest też realistą i wie, że w tej relacji z człowiekiem będzie musiał być naprawdę nieziemsko cierpliwy.
Poradnik:
* Drogą, którą przebyli Abraham i spółka, wędrujemy dziś w przeciwnym kierunku, tak dumni ze swego monoteizmu (względnie ateizmu) uprawiamy politeizm, dokładnie w wydaniu kananejskim. Nad wszystkim czuwa niewidzialna Bozia, do której pędzi się, by załatwić sprawy najważniejsze, otoczona szeregiem bóstw pomocniczych — obrazów, figur, świętych specjalistów od zgubionych kluczy i podagry (do których dołącza się jeszcze Pieniądz, Psyche, czerwone nitki i tysiące innych bożków). Uwaga: nawet w czasach głębokiego politeizmu naszego Boga nigdy nie przedstawiano, jak wiele innych lokalnych bóstw, w postaci zwierzęcej. On zawsze miał cechy człowieka. Bo to jest Bóg do rozmowy, do bycia razem, nie do przemów, dojenia lub ciągania na (złotym) postronku z miejsca w miejsce.
* Ale ten kij ma i drugi koniec. To naprawdę fascynujące dostrzec w sobie, że też w naszych oczach Bóg często jest wyłącznie Bogiem wojny (gdy coś trzeba wywalczyć), a kompletnie nie dostrzegamy, że jest też panem dnia i nocy, wzrostu roślin, ludzkich namiętności. Wystarczy porozglądać się w świecie, by wytropić Boga w tysiącu różnych spraw, które bez Jego udziału nigdy by nie zaistniały. Są jednak i tacy, którzy mówią: patrzę i widzę, że Boga być nie może. Na to pytanie jest jedna odpowiedź, udzielił jej Abraham. Wstaję, idę, jeśli On jest — wygram. Jeśli Go nie ma — co tracę, nie mając nic do stracenia? Przećwiczyłem to na własnej skórze: inne szlaki nie zaprowadzą dalej niż do siebie samego. Nuda.
* To nie przypadek, że nasz Bóg jest jeden. To Bóg, który upraszcza. Modlitwa do takiego jedynego Boga, w kojący sposób chłodzi umysł, który na co dzień zależy od tysięcy różnych spraw. Monoteizm to jednak nie tylko luksus dla duszy, ale i zobowiązanie. Jeśli naturą Boga jest to, że rozplątuje, upraszcza, dokładnie tak powinien się zachowywać każdy, kto chce iść Jego tropem. Ten przykład jest może nieco abstrakcyjny, ale dla mnie takim objawieniem „tworzącego monoteizmu” było to, co po wojnie robili we Francji tak zwani księża robotnicy. W świecie, który nie umiał ułożyć się na nowo po przejściu przez piekło, poszli do najbardziej pokrzywdzonych, żeby dzielić z nimi życie i ogrzewać jakąś nieludzką nadzieją. Powtarzali, co robił Bóg tysiące lat temu — wprowadzali ład do chaosu. Kłopoty zaczęły się, gdy ich działanie zmieniło się w walkę, a głoszenie królestwa Bożego w organizowanie proletariackiej republiki. Będę o tym jeszcze pisał — ludzie często mówili, że Bóg walczył się lub gniewał. To nasze ludzkie kalki nałożone na jego stan fundamentalnej niezgody w zderzeniu ze złem, którego nie stworzył. Z tezy, że chrześcijanie też powinni mieć w sobie taką postawę nie wynika jednak wprost, że to właśnie księża powinni robić rewolucję.
(Do)czytania:
* Karol Darwin, odwiedzając mieszkańców niepoznanych dotąd wysp, stwierdził, że nie znajduje w nich śladów religijności, ogłoszono więc wkrótce, że religia to cywilizacyjny wynalazek, terapeutyczna bajka stworzona przez szukającego egzystencjalnego wytchnienia człowieka. Później rzecz przebadano jednak głębiej, a pierwszą pobieżną obserwację zastąpiono pracami archeologicznymi i etnograficznymi. Wnioski zebrał w pierwszej połowie XX wieku wiedeński ksiądz ze zgromadzenia werbistów Wilhelm Schmidt. Poznał gruntownie systemy wierzeń tak zwanych ludów pierwotnych zamieszkujących wciąż nasz glob i przekazujących sobie wiedzę z pokolenia na pokolenia i dowodził, że na początku świata wszyscy zamieszkujący go ludzie mieli tylko jednego Boga, który sam dał im się poznać (w tak zwanym praobjawieniu), a i oni sami wydedukowali sobie Jego istnienie, byli bowiem w stanie — w przeciwieństwie do wielu nam współczesnych — dostrzec, że taki sprytnie pomyślany świat nie może nie mieć jednej, i to boskiej przyczyny. Ten dowód na pramonoteizm może dla jednych być przekonujący, dla innych wcale niekoniecznie. Ksiądz Schmidt później zaczął jednak sensownie zaznaczać, że na pytanie w co wierzy Kościół, odpowie teologia, etnologia prędzej czy później dojdzie do ściany, nie ma właściwych narzędzi. Więcej o koncepcji księdza Schmidta pisze ksiądz Henryk Zimoń w książce Monoteizm pierwotny (Katowice 1989).
* Karen Armstrong, wspominana już jedna z najbardziej znanych współczesnych popularyzatorek historii religii, kilka lat spędziła w zakonie i wyszła stamtąd z kryzysem wiary, którego nie kryje. Tu polecamy jej Historię Boga. 4000 lat dziejów Boga w Judaizmie, Chrześcijaństwie i Islamie (Warszawa 1995), sprawnie napisaną, popartą solidną kwerendą podróż przez rozwój monoteistycznej doktryny. Czytając, warto brać poprawkę na ujawniające się raz na kilkadziesiąt stron skrzywienie Armstrong, widoczne już w pierwszym zdaniu książki: „Na początku ludzie stworzyli sobie Boga, Pierwszą Przyczynę, władcę Nieba i Ziemi”. Nie ma też chyba książki pani Armstrong, w której nie pochwaliłaby się, że popiera hipotezę, iż Jezus nie był żadnym Bogiem, tylko miejscowym uzdrowicielem —egzorcystą, a boską ideologię dorobił mu (wersja pierwsza) święty Paweł lub (wersja druga) pierwsi chrześcijanie, chcący jakoś odwdzięczyć się mu za wyświadczone dobro. Do tematu wrócimy dalej.
* Tym, którym spać po nocach teraz nie da ustalanie wzajemnych relacji YHWH, Aszery i Baala oraz o co chodziło z tym wsmarowywaniem ofiar w słupy, ukojenie przyniesie wyczerpujące kompendium Marka S. Smitha The Early History of God. Yahweh and Other Deities in Ancient Israel (Cambridge 2002).
* Kardynał Joseph Ratzinger (Wprowadzenie w chrześcijaństwo, tłum. Z. Włodkowa, Kraków 2006) twierdzi nie bez racji, że wszystkich bożków świata da się sprowadzić do ubóstwienia trzech rzeczy: chleba, erosa i władzy. Monoteizm jest zaś „wyrzeczeniem się (...) ubóstwiania tego, co swojskie. Mieści się w tym rezygnacja z poczucia bezpieczeństwa, jakie daje to, co swojskie, porzucenie trwogi, w której chce się ułagodzić to, co budzi grozę (...), a zarazem wyznanie Boga niebios jako mocy, która ogarnia wszystko. Jest to akt odwagi: nie biorąc w ręce tego, co boskie, powierzać się mocy rządzącej całym światem”.
* Ks. Tomasz Jelonek, Religia izraela wobec religii ościennych, Kraków 2009
opr. aw/aw