Fragmenty książki "Bóg. Życie i twórczość"
Szymon Hołownia Bóg. Życie i twórczość |
|
Spróbuję, choć wielu przez tysiące lat też próbowało. Robili to całkowicie na trzeźwo lub stosowali substancje płynne, sproszkowane, palne. Z bezsilności łamali pióra, z obłędem w oku zapadali się w filozoficzne debaty, z wściekłości roztrzaskiwali komputery. O tym, co się działo, zanim zaistniał nasz wszechświat, nie wiemy literalnie nic. Nauka jest w tej sprawie dokładnie tak samo bezradna jak religia, to rzadka okazja — widzieć fizyków i mistyków jadących smętnie na tym samym wózku. O ile jednak mogę snuć jakieś mniej lub bardziej uprawdopodobnione przypuszczenia co do tego, jak będzie wyglądał świat przyszły — wiem coś o ludziach, słyszałem o Jezusie, znam Jego zapowiedzi w tej w kwestii, czytałem Pismo Święte, mam w domu pięć albumów o aniołach i oglądałem film o końcu świata — o tyle nie mam żadnych punktów, ani milimetra czegokolwiek, o co można by zaczepić jąkąkolwiek wizję kosmosu, w którym ni ludzi, ni aniołów, ni czasu, ni przestrzeni nie było. Mój mózg (nawet w połączeniu z duszą) nie jest przystosowany do ogarniania rzeczywistości, w której istniał tylko Bóg. Płynie we mnie ten sam boski prąd, ale człowiek jest urządzeniem przystosowanym do pracy pod znacznie niższym napięciem. Każda próba zmierzenia się z tematem musi skończyć się wysadzeniem korków (może dlatego Pismo mówi, że kto widzi Pana, musi umrzeć, nie jest w stanie udźwignąć tego napięcia, tego szczęścia, musi ewakuować się do Nieba).
Pobalansuję więc na granicy przepięcia, sprawdzając kiedy system mi strzeli. Ustalmy, co wiemy na pewno. Otóż mój Kościół niczego nie wie na pewno. Opiera się bowiem na wierze, a wiara to co innego niż wiedza. Kościół wierzy więc, że Bóg stworzył świat z niczego. Niby banał, rzecz, nad którą na katechezie przechodziłem do porządku dziennego setki razy, a przecież to — kurczę — fundament! Mezopotamscy bogowie na ten przykład lepili świat z tego, co już było dostępne, u nas Bóg porządkuje to, co sam stworzył. Przed Nim nie było nic, on jest sprawcą wszystkiego. Kto w to wierzy, musi więc wierzyć i w to, że jest tylko jeden Bóg i basta (w jednym świecie nie może być dwóch wszechmogących Stwórców). Tyle wiara. Kłopot w tym, że naukowcy w tej akurat sprawie też wiedzą prawie tyle co nic.
Do niedawna przekonywali oni, że przed Wielkim Wybuchem nie było naprawdę nic a nic, do tego stopnia, że nie da się tego sobie wyobrazić, można to tylko wyrazić za pomocą matematyki tak abstrakcyjnej, że aż strach. Ostatnio w prasie naukowej czytać można eseje zwolenników tezy, że nasz Wielki Wybuch był skutkiem zapadnięcia się jakiegoś istniejącego wcześniej wszechświata. Nie wiadomo, jak wyglądał i jak powstał — może z jeszcze jakiegoś innego wszechświata. Może i nasz wszechświat — gdy przejdzie w naturalną po fazie rozszerzania fazę kurczenia, aż w końcu zniknie — da w tym momencie początek jakimś innym światom. Nie można jednak wykluczyć, że przed tamtym poprzedzającym nasz wszechświat wszechświatem była totalna pustka (a w zasadzie — jej też nie było, pustka to pustka i koniec). Odkrycia kosmologów nie tłumaczą świata przez jednoznaczne rozstrzygnięcia, a przez ciekawe poszerzenie obszaru wątpliwości. Spotkanie nauki i religii wcale nie musi więc być śmiertelną wojną dwóch totalitaryzmów. Teologia obrabia fakty narzędziami pozwalającymi szukać odpowiedzi na pytanie o ich sens. W tym o sens najgłębszy, opisany w kwestii: gdzie w tym wszystkim Pan Bóg?
Gdy w poszukiwaniu Praprzyczyny, Absolutu, Boga zechcę wybrać się w przeszłość, trafię najpewniej na znak „Stop” zawieszony na szczelnej zasłonie, zaciągniętej niespełna sto trzydzieści osiem milionów wieków temu (gdy liczy się lata w miliardach, brzmią sucho, przeliczone na wieki dają odczuć skalę odległości). Co jest za nią? Na myśl o tym czuję się, jakbym tonął w lodowatym oceanie. Zero punktów zaczepienia, nie ma nic. Materii, energii, oddziaływań, wymiarów przestrzeni. Nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego, eksplozja. W ciągu trzech minut powstają wszelkie istniejące we wszechświecie pierwiastki. Fizycy twierdzą, że w początkowej fazie ten świat mógł mieć aż dziesięć wymiarów, szybko się jednak uprościł. Po około dziesięciu milionach wieków z krążących w przestrzeni substancji formują się gwiazdy, i to one przejmują pałeczkę tworzenia. Wokół nich wykształcają się układy ciał niebieskich, pięć miliardów lat temu powstaje nasze Słońce. Kilkadziesiąt tysięcy wieków zajmuje „wykonanie” Układu Słonecznego, w tym Ziemi.
Jakieś czterdzieści pięć milionów wieków temu na Ziemię wpada z impetem planeta wielkości Marsa (nazwano ją później Thea). Na szczęście pod takim kątem, że nie rozbija globu, odrywa jedynie fragment, który wraz z pozostałościami agresorki tworzy nasz piękny Księżyc, regulujący jak wiadomo choćby kwestię przypływów i odpływów. Na skutek uderzenia orbita Ziemi odchyla się na tyle, że na planecie pojawiają się pory roku. Co wcale nie znaczy jeszcze, że można odtąd będzie wiosną cieszyć się nowalijkami, a w lipcu ruszać stadnie opiekać ciała na plażach Egiptu.
Mam przed oczyma obraz, który wymalował William Bryant Logan, autor zajmującej apologii ziemskiego pyłu (szczegóły bibliograficzne pod tekstem). Jego zdaniem te czterdzieści parę milionów wieków temu Ziemia wyglądała koszmarnie. Gorące wnętrzności, oddzielone od reszty świata cienką powłoką, która czasem nie wytrzymywała ciśnienia i eksplodowała pod naporem stłoczonych pod skorupą ziemską gazów. Po jakichś pięciu milionach wieków chmury zagęściły się na tyle, że zasłoniły Słońce, Ziemia zaczęła stygnąć i parować. Para, bogata w dwutlenek węgla, formaldehydy, neon, cyjan i inne smakowitości, skropliła się i wtedy zaczęło padać. Padało bez przerwy przez jakieś sto dwadzieścia wieków. Skorupa ziemska ostygła, choć wszystko nadal wyglądało jak radzieckim odbiorniku: było czarno-białe. Brązy, czerwienie i pomarańcze, które zwykle mamy przed oczyma, myśląc o tamtym okresie, wiążą się z obecnością utlenionego żelaza, które wówczas rozpuszczone było w wodzie. To w wodzie przez następnych kilkanaście milionów wieków obserwować można było układanie się relacji wszystkich sił tworzenia, w końcu trzydzieści pięć milionów wieków temu — jak pisze Logan — „jakiś zbiór pierwiastków posłuszny Bożemu rozkazowi zaczął żyć”. Owemu zbiorowi udało się wytworzyć powłokę, dzięki której był w stanie utrzymać w jednym miejscu swoje wnętrze i nie rozpływał się w kontakcie z otoczeniem, tak poukładał też pierwiastki chemiczne, że stworzyły coś w rodzaju prehistorycznego DNA, które pozwoliło mu się mnożyć.
Od tej pory było już z górki. Jakieś dziesięć milionów wieków później chytra cjanobaketria nauczyła się wykorzystywać światło słońca do produkcji węglowodanów, wydzielając przy tym tlen. Tlen zaczął reagować z żelazem, na ziemi pojawiły się kolory. Bakterie, grzyby i mchy zaczęły trzymać się razem, siedem milionów wieków temu pojawiły się rośliny, następnie zwierzaki (które w ciągu ostatniego pół miliarda lat przetrzebiło podobno pięć wielkich kataklizmów). Naukowcy mówią, że gdyby całą dotychczasową historię Ziemi uznać za pełną dobę, człowiek pojawił się na niej o — uwaga! —23:59:56. Jakieś półtora tysiąca wieków temu.
Po co ten rozwlekły opis? Bo go uwielbiam i uważam za doskonały materiał do kontemplacji. Kocham obracać w palcach wszystkie te naukowe szczegóły. Cóż może być bardziej święte od zapisanych w dziejach Ziemi śladów Boga ukazującego się tu w najbardziej boskiej ze swoich boskich cech — umiejętności stwarzania? Czytając o miliardach lat, które upłynęły od chwili, kiedy stworzył Ziemię, czuję „święty” spokój. W tym oszalałym z pośpiechu świecie niczym zimna cola koi mnie myśl o cierpliwości Stwórcy, o milionach wieków spędzonych „w ciąży”, w oczekiwaniu na to, aż na świecie pojawi się istota rozumna, która dzięki wolnej woli będzie w stanie wejść w z Nim i ze światem w świadomą relację.
Już słyszę chichot racjonalistów, którzy pukając się znacząco w czoło, będą mi z wyższością wyjaśniać, że dopatrywanie się w stworzeniu roboty siły wyższej, to godne politowania dorabianie sensu do bezsensu, z którym prawdziwi mężczyźni poradziliby sobie bez takich dodatków. Tacy ludzie zawsze mogą liczyć na mój najgłębszy szacunek. Naprawdę trzeba niewyobrażalnej, trudnej wręcz do udźwignięcia wiary, by poznając kolejne elementy łańcucha przyczyn i skutków, które odkrywa przed nami nauka, utrzymywać, że to wszystko dzieło fantastycznego zbiegu okoliczności. OK, stopniowe mutowanie organizmów da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, ale proszę udać się nad dowolny ocean, obejrzeć go rano, obejrzeć wieczorem, po czym wytłumaczyć mi w tym duchu fundamentalny dla równowagi pływów na Ziemi i dla pór roku — atak Thei!
Tak zwani racjonaliści zawsze w debatach z teologami wyciągają Księgę Rodzaju. Nic nie zgadza się tu z odkryciami nauki. Biedacy nie mają pojęcia, że Kościół od dłuższego czasu (pisał o tym już święty Augustyn) uprzejmie prosi, by nie traktować Biblii jako podręcznika biologii czy astrofizyki, jeśli stawia ona bowiem jakieś pytania, to filozoficznej, a nie naukowej natury. A jak słusznie zauważył piszący w początkach XX wieku francuski apologeta Guibert: „Duch Boży, przemawiający przez usta autorów, nie miał zamiaru uczyć ludzi prawd dotyczących wewnętrznego układu przedmiotów widzialnych, gdyż nie ma to żadnego związku z ich zbawieniem.” I dalej: „Natchnienie Ducha Świętego nie stanowi gwarancji ani ścisłości języka, ani dokładności dokumentów naukowych czy też innych, którymi posługuje się autor. Wiadomo, że system astronomiczny Hioba był fałszywy, lecz prawdy religijne zawarte w tej księdze uważamy za natchnione. Możemy założyć, że autor miał natchnienie do korzystania z prawdy naukowej znanej w swoich czasach.” Papież Leon XIII (XIX wiek) dodaje: „Pisarze zamiast badać prawa natury, same rzeczy niekiedy opisują na sposób pewnej przenośni, albo tak jak o nich wówczas ogólnie sądzono.” Opis stworzenia podawany przez Księgę Rodzaju powstał pewnie w okolicach VI wieku przed Chrystusem, stan wiedzy astronomicznej i biologicznej odpowiada w nim wiedzy właściwej tej epoce. W sposób poetycki mówi nie o punkcie w czasie, gdy wszystko zaczęło istnieć, opowiada raczej o relacji wszystkiego co zostało stworzone ze Stwórcą.
Tu moi ideowi oponenci zadają zwykle katolickim obskurantom cios — w ich mniemaniu — śmiertelny: skoro nie da się wierzyć Biblii w sprawach nauki, jak możemy wierzyć jej w innych sprawach? Jak odróżnić sprawy warte wiary od tych, w które wierzyć nie należy? Wystarczy zrezygnować z obrazu wiernych jako istot, którym wiara wyłączyła rozum. U chrześcijanina winny być to dwa mechanizmy, które nie tyle konkurują ze sobą czy się wykluczają, ale na bieżąco się uzupełniają. Mądrzy ludzie mówią, że do nieba polecimy na dwóch skrzydłach — że wiedza bez wiary to pycha, a wiara bez wiedzy to głupota. Mają rację: tylko używając tych dwóch skrzydeł, nie wyrżniemy banalnie w grunt, trwać będziemy w stanie, na który człowiek jest skazany — sytuacji „niepoznawczej równowagi.” Gdy jedno ze skrzydeł będzie twierdzić, że hipoteza istnienia Boga nie jest warta uwagi, bo nie da się jej potwierdzić naukowo, drugie przypomni, że nie da się jej też naukowo odrzucić.
Zostawiam już kochanych racjonalistów, to nie o nich miałem pisać, lecz o Bogu. Widać już, że fizycy nigdy nie powiedzą o Nim niczego pewnego, ale z tym, co mówią, w niczym nie kłóci się moja wiara w to, że gdy Bóg tworzył, nie było naprawdę niczego, ani czasu, ani przestrzeni. Tylko Bóg. On jest poza czasem, bez początku i bez końca, od zawsze taki sam, od zawsze Jeden, ale w trzech Osobach (jak to możliwe, „rozkminiać”będę w poświęconym tylko temu rozdziale). „Bezimienny, który zawsze pozostaje tożsamy ze sobą samym, będąc jednocześnie wewnątrz i wokół wszechświata” — jak to cudownie zaplątał mędrzec znany szerzej jako Pseudo-Dionizy Areopagita. Skoro nie było czasu ani przestrzeni, nie ma sensu zastanawiać się, gdzie był, ani jak długo Bóg „siedział sam.”
Wiemy o Nim na tyle dużo, by z wysokim prawdopodobieństwem założyć, że nie było tak, iż pewnego razu (bo „razu” też nie było) wpadł na pomysł: jestem wszechmocny, więc zostanę sobie Stwórcą świata. W Bogu — jak mówią fachowcy, którzy rysowali Jego portret na podstawie Jego późniejszych zachowań (co fachowo nazywa się w teologii Objawieniem) — nie ma zmienności, nie ma cech ani myśli, które pojawiają się i znikają. Od zawsze więc był Stwórcą, od zawsze nosił w sobie ideę stworzenia świata, nie stworzył go, bo czegoś Mu brakowało albo się ździebko nudził. Nie było też tak, jak chcą zwolennicy tak zwanych systemów emanacyjnych, przekonujący, że z Bogiem było trochę jak z rozszerzającym się wszechświatem: kipiał, kipiał, aż wykipiał, a musząc dać gdzieś upust energii,” wpakował” ją w ten świat. Jak było? Kosmos przed stworzeniem to jednak domena Boga. Zbliżając się do niej, jestem jak żyd w jerozolimskiej świątyni przed zasłoną Świętego Świętych, za którą nikomu nie wolno wejść, bo natychmiast padłby trupem. Dotykam tajemnicy. która zawsze pozostanie nietknięta, czysta, święta, nieskażona żadną myślą, mającą ją racjonalizować, używać jej, ściągać na ziemię. To jest sacrum w najczystszej postaci. Czuję przedsmak tego, czym będę pasł oczy, serce, wszystkie cielesne i duchowe zmysły przez całą wieczność po śmierci.
To chyba jedyny taki moment w całej mojej podróży tropem Boga. Gdy z pewnością nie mogę powiedzieć nic, ale nigdy (poza sytuacją Wcielenia i Krzyża) nie będę bliżej prawdy o Nim. Nie mówiąc nic o Swej istocie wprost, pokazuje że Jego organiczną cechą jest bycie stwórcą. Że jest jak poeta (skłonność do kiczowatych porównań jest u mnie silniejsza niż samozachowawczy instynkt), który czerpiąc z puli ogólnodostępnych słów, układa je w takie ciągi, że z nut robi się symfonia (to z kolei metafora ukradziona z Tolkiena).
Jedna prosta opowiastka z Biblii, a wiemy też już, że musi być dobry, bo tylko ktoś dobry jest zdolny do tego, by tworzyć, dzielić i dawać coś za darmo. Fachowcy mówią, że creatio ex nihilo (stworzenie z niczego) jest creatio continua (stwarzaniem ciągłym). Gdyby nagle przeciąć pępowinę łączącą Boga ze stworzeniem, to momentalnie zapadło by się ono w bezczas, przestało istnieć. A skoro moja zależność od Boga jest tak silna, to grzech (czyli odwrócenie się od Niego) ma skutki gorsze od deszczu meteorów, zagłady nuklearnej, od każdej najgorszej kosmiczno-ekologicznej katastrofy.
Nie idziemy na noże z fizykami, biologami i fanami teorii ewolucji. Guibert — autor naprawdę genialny jak na swoje czasy — pisze, że z wiary w to, że Bóg puścił świat w ruch, a później dał te miliardy lat, by wydarzyło się, co trzeba, wynika jeszcze większa Jego chwała i większy dla Niego podziw, jak to wszystko zostało wykoncypowane, niż z dania wiary tym, co mówią, że stało się to za jednym uderzeniem jakiejś czarodziejskiej różdżki.
Podobnie jest ze stworzeniem człowieka, choć co do jego powstania są wśród teologów rozbieżności. Jedni twierdzą, że Bóg stworzył ludzkie ciało na drodze ewolucji, a — gdy już osiągnęło stosowną doskonałość, którą fachowo pięknie nazywa się progiem hominizacji — dodał mu duszę, dzięki której człowiek stał się człowiekiem (co — jak podpowiadają uczeni — kłóci się jednak z biblijną wizją człowieka, jako bytu z natury duchowego). Inni dowodzą, że luki w obrazie ewolucji nie pozwalają na wysnucie tezy, że pochodzimy od małpy (bo człowiek to jednak zupełnie inna od małpy natura, ewolucja pozwala organizmom mutować, ale nowej natury nie tworzy), a człowiek został „ulepiony”od podstaw z „prochu ziemi” (czyli z wszystkich możliwych pierwiastków, w które zresztą ciało człowieka po śmierci znów się zmieni). Kolejne pole debat otwiera się, gdy stawiamy pytanie, czy wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy. Mój Kościół nie ogłosił w tej sprawie dogmatu, choć usilnie przekonuje, że musiała być jakaś pierwsza ludzka para, inaczej przestałaby się trzymać kupy nauka o grzechu pierworodnym (są badania DNA, które pokazują, że nie można wykluczyć, iż pochodzimy jednak od jednej pramatki).
Bardzo lubię tropić u teologów inny wątek. Patrzeć, jak spierają się o to, czy moja relacja ze światem i Bogiem zaczęła się w momencie, gdy moi rodzice zdecydowali się dać życie nowemu człowiekowi (przedtem nikt nie mógł mieć ze mną żadnej relacji, bo mnie po prostu nie było), czy może jednak wcześniej. Filon Aleksandryjski, mniej więcej rówieśnik Jezusa, doszedł do wniosku, że najpierw Bóg stworzył niewidzialne niebo, niewidzialną ziemię, oraz (intelektualne WOW!) ideę powietrza i pustej przestrzeni. Inny stary mędrzec, Orygenes, rozwinął tę myśl, pisząc, że istniejące już kiedyś dusze, otrzymawszy wolną wolę, zdecydowały oddzielić się od Boga, więc On, żeby ich odejście nie było wieczne, pozwolił im wkleić się w cielesne foremki, by poczuły, co to jest śmiertelność, i mogły jeszcze zmienić zdanie). Kościół testuje te i inne poglądy w działającym od wieków maglu swej nauki i mówi, że Filon i Orygenes się mylą. Może i warto wyleczyć się z romantycznych, orygenejskich bajań, snutych zwykle latem, wieczorem, na jakiejś pustej plaży, ze spojrzeniem wbitym w jedyną dostępną człowiekowi nieskończoność — niebo oraz morze, o tym, że pewnie gdzieś tam przed miliardami lat istniałem sobie jako bezcielesna duszyczka (bo te bajania choć niezwykle kuszące, mogą doprowadzić do makabrycznych teologicznie skutków, powiem o tym więcej w rozdziale o mistykach). Jednakże mnóstwo ludzi, którym ufam (na przykład wielki teolog Hans Urs von Balthasar), przekonuje, że „w Bogu jestem starszy niż w sobie samym”. Że Bóg jest wszechwiedzący, wiedział więc, że będę. Miał mnie więc w sobie jako myśl, a gdy myśli się o kimś, kogo się kocha, ten ktoś przecież jakoś już w nas istnieje. Nie było takiego momentu, w którym Bóg by mojego istnienia nie pragnął. Życie wieczne jest więc w istocie powrotem do domu, który już się zaczął.
Czujnik temperatury zwojów mózgowych powoli wskazuje wartości krytyczne. Na koniec, by już naprawdę sięgnąć wrzenia, wyjaśnienie, dlaczego kobietę stworzył jako drugą (i w dodatku z męskiego żebra). Po pierwsze — w Biblii są dwa opisy stworzenia. Pierwszy mówi wprost i bez ceregieli: Bóg stworzył człowieka mężczyzną i kobietą. Drugi niuansuje, pokazując obraz tworzenia kobiety z żebra. Biblista, profesor Michał Wojciechowski, wyjaśnia, że w języku Sumerów (z których mitologii zaczerpnięty został prawdopodobnie ten obraz) słowa „żebro”, „bok” i „życie” brzmią niemal tak samo. W tych czasach, w których dominował hardcore'owy patriarchat, taki zapis zrównujący kobietę z mężczyzną, podkreślający jej godność i równość z facetem był ewenementem. W Biblii Ewę nazywa się „matką wszystkich żyjących”, w greckim przekładzie, tak zwanej Septuagincie, pierwsza kobieta ma wręcz na imię: Życie (Zoe). Taki był pomysł Boga. Całą resztę dorobili knujący swoje spiski męscy szowiniści, zapominający że Bóg nie ma płci, seksualności. Możemy z Nim wchodzić w relację jak z ojcem, ale i zarazem jak z matką. Bóg o sobie co prawda zawsze mówi, że jest Ojcem, a gdy pojawiają się metafory macierzyńskie, lepiej widać analogiczność („jest jak matka”), na szczęśliwe zakończenie pierwszego etapu podróży możemy jednak chyba westchnąć sobie (w sensie zupełnie innym niż ten, w którym wzdychaliśmy do tej pory): Matko Boska...
Poradnik:
* Podczas wakacji nad Bałtykiem, zamiast pomstować na kwitnące sinice, warto wziąć przykład z ich prakrewnej (wspomnianej wyżej cyjanobakterii), która jako pierwsza odkryła fundamentalną zasadę tego świata. Bóg tworzy kosmos, oddzielając jedne rzeczy od drugich. Stajemy się tym, kim jesteśmy, nie będąc kimś lub czymś innym. Każdy, kto na tym świecie przeżył lat więcej niż piętnaście, wie (lub co najmniej czuje), że w kontakcie z Bogiem i ze światem, najlepiej sprawdzają się byty autonomiczne, które wiedzą, czym różnią się od otoczenia. Piszę to ja, człowiek, który dwa razy w życiu decydował się na pójście do zakonu, a dziś wie, że zamiast modlić się o takie czy inne powołanie, pytać, czy podobałoby Mu się, gdybym wyrzekł się tego czy tamtego, najlepiej prosić o tyle światła i siły, by móc żyć w zgodzie z sobą. Nie psychologiczną samowiedzą czy samoświadomością, ale z czymś obiektywnym, wpisanym w człowieka, gdy zaczynała się jego ziemska droga. Ta tożsamość pozwala dobrze żyć, bo precyzyjnie pokazuje, gdzie się zaczynamy, a gdzie się kończymy, jest unikatowa, uwzględnia wszystkie nasze pragnienia, oddzielając z chirurgiczną precyzją narosłe w ciągu życia nowotwory potrzeb. Dziś decyzje podejmuje się najczęściej na etapie pragnień. Tymczasem moc zmieniania świata, odkrywania w sobie boskiej siły tworzenia, mają tylko akty woli podejmowane głębiej, na poziomie obiektywnej danej przy stworzeniu tożsamości.
* Bóg zaczyna świat, wypowiadając słowo. Słowo człowieka to poruszenie cząstek powietrza, ciąg znaków, u Boga słowo w tym samym momencie „myśli się”, komunikuje i dokonuje. Do Boga można się modlić, lepiąc girlandy próśb i łańcuchy pobożnych miziań, opowiadając mu wszystko to, co i tak sam wie i widział. Zauważyłem, że znacznie prościej, czyściej jest poprosić, by powiedział jedno słowo. Na przykład imię kogoś, za kogo się modlimy, może nasze własne i nic więcej. On je zresztą wypowiada wciąż, dlatego ta osoba istnieje. Może także pomoże nam lub jej uświadomić sobie, że On wciąż, od samego początku z tą samą mocą odnawia, tka, wypełnia ubytki i rany (czasem skutki modlitwy muszą czekać na zmianę nastawienia tego, za kogo się modlimy, nigdy nie przepadają, termin ważności mają na całą wieczność). Można prosić Boga, by powiedział: „żyj”, „bądź”, „jestem”, „chcę”. W tym języku rozmawiają ze sobą aniołowie, nas też to prędzej czy później czeka, już teraz warto przestudiować „niebiańskie rozmówki” i skondensować do pojedynczych słów eseje, jakimi karmimy Stwórcę. Stąd wynika też i inny wniosek. Formą wymierzonego w Boga bluźnierstwa jest prostytuowanie słowa. Co czeka wszystkich, którzy swoje wolne od sensu słowa rozpylają na przykład na internetowych forach — o tym w rozdziale o poznaniu Boga i mistykach.
* Biorąc udział w sporach wokół aborcji czy procedury in vitro (to dwie zupełnie różne kwestie, obie dotyczą jednak początków życia), czasem mam wrażenie, że to wszystko czcza gadanina. Porozumienie co do prawa regulującego te kwestie nie jest możliwe, bo przecież postulat takiego czy innego napisania ustawy ma swoje korzenie znacznie głębiej. Inaczej widzimy fundamenty, nie ma się więc co dziwić, że inaczej projektujemy budynek. Spór o in vitro to wcale nie batalia tych, którzy są zdolni do współczucia z bandą nieczułych ortodoksów, kłopot tkwi gdzie indziej. W tym mianowicie, że przekazywanie życia jest dziś (refundowaną lub nie, w zależności od widzimisię sejmu) procedurą medyczną, ludzie nie zdają już sobie sprawy z tego, jak niezwykle doniosły to akt, podłączenie się na chwilę do krwiobiegu Stwórcy, który idąc w ślad za ludźmi, w tej samej chwili tworzy nową ludzką duszę (której nie da się po dwóch tygodniach unieważnić, dokonując aborcji). Nie wiem, czy coś godzi w Boga bardziej niż parodiowanie Jego stwórczego procesu, kombinowanie z ludzkim życiem. To nie obsesja księży — ciągłe rozprawianie o in vitro czy aborcji, to pytanie, czy ludzie powinni udoskonalać niezwykle skomplikowane urządzenie, którego sami nie wymyślili, a potrafią je jedynie użytkować.
Ważniejsze od zakrzykiwania się odpowiedziami jest to, by pozwolić wybrzmieć dramatyzmowi pytania. A przede wszystkim pozbyć się paraliżującego nam głowy „kreacyjnego egoizmu”, zauważyć, że nie zostaliśmy stworzeni sami i że każdy z nas mógł znaleźć się w ciekłym azocie, względnie przed dwunastym tygodniem ciąży zniknąć z tego świata, gdy okazało się, że urodzi się z zespołem Downa (mając kontakt z takim ludźmi, warto przypomnieć sobie, że upośledzenie fizyczne czy psychiczne to przypadłość tylko ziemska, po tamtej stronie nawet najgłębiej skrzywdzone przez chorobę osoby będą w pełni sił, świadomości i zdrowia).
Odnalezieniu śladów Boga w pytaniu o ludzkie życie, musi też towarzyszyć „przemyślenie siebie” w relacji do przyrody. Efektem moich dumań jest to, że choć wciąż nie umiem zdobyć się na wegetarianizm (walka trwa), zaprzestałem mechanicznego mordowania much, pająków i tego wszystkiego, co też chce żyć, a nie zamierza mnie atakować — pracowicie wynoszę całe to życie za okno. Wszystko, co na tym świecie rośnie i biega, od kalarepki do kołatka upartego (hadrobregmus pertinax) nosi wszak w sobie ślady Boga, vestigia Dei (choć nie ustaliłem jeszcze, jakie nosi komar). Nie dziwi mnie ksiądz Wacław Hryniewicz, gdy pisze: „Kosmos ma w sobie coś ze świątynnej sakralności, której nie wolno bezcześcić”. Człowiek wyrzucający psa z pędzącego auta jest nie tylko skończonym idiotą, ale i kimś, kto pluje w twarz samemu Bogu. Przemoc, która pojawiła się, odkąd na tym świecie zaczął rządzić człowiek, ma skutki różnej wagi, ale zawsze — czy to na wojnie, czy w rzeźni — pozostaje czymś, co sprzeciwia się Boskiej mocy, która „nie ma upodobania” (konia z rzędem temu, kto wymyśli, jak to powiedzieć współcześnie) w śmierci, „ma zaś upodobanie” we wszystkim, co stworzył. Religijnie motywowany wegetarianizm jako wstęp do mistycyzmu? Czemu nie?
(Do)czytania:
* Ks. Marian Kowalczyk SAC, Traktat o stworzeniu (w: Dogmatyka, t. 6, Warszawa 2007) — raczej dla fachowców, jeden z najbardziej „sztywnych” językowo traktatów w doskonałej serii Z Muszelką. Nie da się jednak tej pozycji ominąć, omówione są tu wszystkie koncepcje, które na temat stworzenia wypracowała ludzkość.
* Dla tych, co mają dobrego antykwariusza — znacznie przystępniejszy, na poziomie klasycznej literatury popularnonaukowej — skarb sprzed wieku. Początki. Kwestie apologetyczne (Wilno 1913) podpisane J. Guibert (niewykluczone, że chodzi o ukrywającego się pod inicjałem Josepha Guiberta, kardynała arcybiskupa Paryża).
* William Bryant Logan, Dirt. The Ecstatic Skin of the Earth (New York 2007) — poetycka opowieść o pochodzeniu, życiu zewnętrznym i wewnętrznym, preferencjach i antypatiach ziemi rozumianej jako pył, proch, grunt, skorupa. Dla każdego, kto chciałby poczytać reportaż z pierwszych lat po stworzeniu, a w dzieciństwie próbował wykopać dziurę aż do Australii (ale pewnie nie dotarł nawet do tak zwanej strefy Moho, czyli nieciągłości Mohorovičicia — granicy między skorupą a płaszczem Ziemi). Przy (pisanym prozą) hymnie na cześć pierwszej bohaterskiej bakterii, miałem łzy w oczach (choć, przyznaję, nie wzdychałem: „dziadziu...”).
* Niezrównany Zenon Ziółkowski (Najtrudniejsze stronice Starego Testamentu, Warszawa 2004) precyzyjnie wyjaśni zaś, że po hebrajsku proch to to samo co glina, i naprowadzi na myśl, że sformułowanie „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz” wcale nie jest dołującym proroctwem, wręcz przeciwnie — zapowiedzią, że człowiek stworzony przez Boga w momencie alfa (na starcie), w punkcie omega (na mecie) w całości do niego powróci. Inny biblista i teolog, profesor Michał Wojciechowski (Pochodzenie świata, człowieka, zła, Częstochowa 2005) —jak zapowiedziałem — rozwieje zaś wszelkie wątpliwości feministek.
* Pięknie, gęsto o tym, że nie ma innej drogi do nieba niż przez ten świat, a życie wieczne to nie przyszłość, a teraźniejszość pisze Hans Urs von Balthasar w Eschatologii w naszych czasach (tłum. W. Szymona OP, Kraków 2008).
* Prawdy wiary przez lata cudownie pracują w głowach wiernych. Przepiękną opowieść o stworzeniu świata można znaleźć w Apokryfach i legendach starotestamentowych Słowian południowych (red. G. Minczew, M. Skowronek, Kraków 2006). Bóg tworzy tu świat nad Morzem Tyberiadzkim, po którym pływa przebrany za kaczkę Satanael. Początkowo pomaga Bogu tworzyć, później się jednak buntuje i Bóg strąca go w otchłań za pośrednictwem archanioła Michała, któremu najpierw udzielił święceń kapłańskich.
opr. aw/aw