Ideologia uzdrowienia

Ostatni z cyklu artykułów "Charyzmatyk w dżinsach podsumowuje problem. Chodzi o przeakcentowanie znaków i cudów oraz fundamentalistyczne traktowanie Biblii

W poprzedniej partii naszego cyklu „Charyzmatyk w dżinsach” zaprezentowałem wypowiedzi polskich charyzmatyków parających się posługą uzdrowienia. Wynotowałem na tej podstawie założenia, które legły u podstaw głoszonych przez nich poglądów. Teraz pora na komentarz oraz ocenę tej egzegezy Pisma Świętego, jaką praktykują „twarze” rodzimego ruchu charyzmatycznego.

Ponieważ interesuje nas tutaj przede wszystkim sam problem, dlatego możemy odstąpić od przypisywania poglądów temu czy innemu bohaterowi wcześniejszego odcinka. Tym bardziej, że wnioski z lektury wywiadów z rodzimymi charyzmatykami potraktujemy syntetycznie, a zatem nie wszyscy z nich musieliby się podpisać pod wszystkim. Gdyby to komuś miało ułatwić lekturę, spokojnie możemy nawet założyć, że całkiem minąłem się z sensem wypowiedzi katolickich charyzmatyków i że w rzeczywistości nikt w Polsce takich przekonań nie głosi. Tekst mógłby być wtedy czytany z nastawieniem: „gdyby ktoś przyjmował poniższe założenia, czy jego poglądy dałoby się usprawiedliwić?”

Ewangeliczny opis — przepisem

Poglądy zakładany a priori przez „charyzmatyka w dżinsach”:

Ewangeliści bez wątpienia stwierdzają fakt historyczny, że Pan uzdrawiał wszystkich, którzy do Niego przyszli z wiarą; wyjątkiem były „środowiska niewiary”, w których doszło jedynie do kilku uzdrowień. Ewangelię traktujemy jak „kronikę wypadków” czy „reportaż zdarzeń” — dokument historyczny w dzisiejszym tego słowa rozumieniu.

Wypowiedzi autorów natchnionych mówiące o posłudze Jezusa i Apostołów stanowią wzorzec do odtwarzania w życiu Kościoła. Ergo: zamiarem autorów natchnionych było właśnie to, żeby przekazać „instrukcję” do zastosowania przez chrześcijan.

Tym, którzy uwierzyli, będą towarzyszyć znaki — w domyśle chodzi o wszystkich chrześcijan naprawdę wierzących. Nie tyle trzeba się modlić o chorych, ile uzdrawiać chorych, a władza  uzdrawiania niejako „z automatu” należy do wyposażenia chrześcijanina.

„Charyzmatyk w dżinsach” sięgając do Ewangelii popełnia błąd ahistoryzmu. Polega on na tym, że na gatunek literacki starożytnej księgi patrzy się z perspektywy dwudziestowiecznego czytelnika. Współczesne rozumienie tego, czym powinien być dokument historyczny, przerzuca się na opisy znajdujące się w Ewangeliach, skutkiem czego jawią się one jako „biografia Jezusa” oraz „kronika zdarzeń”. Jeśli ewangeliści opisują jakąś sytuację, na pewno relacjonują rzeczywiste historyczne wydarzenia.

A jednak Apostołowie „po wniebowstąpieniu Pana to, co On mówił i czynił, przekazali słuchaczom w pełniejszym zrozumieniu (por. J 2, 22; 7, 39; 12, 16; 14, 26; 16,12n), którym cieszyli się pouczeni chwalebnymi wydarzeniami Chrystusa i oświeceni światłem Ducha prawdy (por. J 14, 26; 16, 13)”. Z kolei autorzy ksiąg natchnionych „spisali cztery Ewangelie, wybierając niektóre z wielu wiadomości przekazywanych ustnie albo już na piśmie, niektóre podając syntetycznie albo wyjaśniając stosownie do sytuacji Kościołów”. Dopiero taki sposób postępowania sprawił, że Ewangelie „przekazują wiernie to wszystko, co Jezus, Syn Boga, żyjąc wśród ludzi, dla ich wiecznego zbawienia rzeczywiście uczynił i czego uczył aż do dnia, w którym został zabrany do nieba (por. Dz 1, 1n)”, a czytelnik otrzymuje „nieskażoną prawdę o Jezusie” (Dei verbum, 19).

Innymi słowy: historyczny reportaż nie dałby dostępu do prawdziwego Jezusa — Pan pozostałby tak samo nierozpoznany przez nas, jak przez Jemu współczesnych. Z kolei to, co czytamy w Ewangeliach, nie jest samą tylko historią, ale również teologią, bo chodzi nam — autorom natchnionym — o wzbudzenie wiary w Pana! Dopiero uwielbienie Chrystusa i zesłanie Ducha Świętego sprawiło, że w pełni odkryliśmy — my, Apostołowie i uczniowie — Kim był Ten, za którego wezwaniem poszliśmy. Żeby teraz otworzyć oczy słuchaczowi czy czytelnikowi i przekazać mu „nieskażoną prawdę o Jezusie”, uprawiamy teologię, a czynimy to także na sposób takiego a nie innego „organizowania” swoich Ewangelii w formę historii:

Ponieważ sens każdej wypowiedzi wynika z kontekstu, Ewangeliści przekazując słowa i czyny Zbawiciela, raz w takim, raz w innym zestawiają je kontekście, by ich treść tym dobitniej wyjaśnić. Dlatego egzegeta powinien zbadać, jaki był zamiar Ewangelisty, gdy pewne słowa czy zdarzenia tak właśnie referuje i w takim stawia kontekście. Nie sprzeciwia się to prawdzie ich relacji, jeżeli słowa i czyny Pana Jezusa w innym podają porządku [...], a Jego wypowiedzi nie cytują dosłownie, lecz innymi oddają słowy przy zachowaniu właściwego ich sensu [...] (Papieska Komisja Biblijna, Instrukcja Sancta Mater Ecclesia).

Powyższe sformułowania, tak Soboru Watykańskiego II, jak i instrukcji Papieskiej Komisji Biblijnej, którą ojcowie soboru się posłużyli, mimo wszystko pozostają ostrożne. Co na przykład oznacza stwierdzenie, że wypowiedzi Jezusa są cytowane nie dosłownie, lecz innymi słowy? Czy to dotyczy tylko słów, ale już nie czynów? Pytania można i nawet trzeba mnożyć, żeby nie pomylić uniżonej postaci Sługi z wywyższonym po powstaniu z martwych Panem (por. Flp 2). I żeby nie przeoczyć tego jakościowego skoku, który dzieli życie uczniów Pańskich na dwa okresy: za czasów Jezusa ziemskiego i po Jego wniebowstąpieniu i zesłaniu Ducha. W każdym razie dla naszych wywodów wystarczy uznanie, że Ewangelie nie są „po prostu” czystą historią.

Temu założeniu przyjętemu przez „charyzmatyka w dżinsach” towarzyszy drugie jeszcze założenie, które samo w sobie wymagałoby również przemyślenia, a nie bezkrytycznego przyjmowania. Chodzi o to, że z opisu ewangelicznego robi się przepis na życie chrześcijańskie czy nawet na życie całego Kościoła. W ten sposób jednak imputuje się autorom natchnionym, a pośrednio samemu Bogu jako Autorowi ksiąg natchnionych, zamiar, którego wcale nie musieli mieć (i zapewne w większości przypadków rzeczywiście nie mieli). Na podstawie historii tworzy się tutaj teologię, nie pytając w o ogóle o teologię, jaką hagiografowie wyrazili za pomocą historii. Tym samym ryzykuje się, że własne „natchnienia” zostaną przypisane autorom obdarzonym prawdziwym charyzmatem natchnienia.

To właśnie te dwa błędy powodują, że zamiast próby dotarcia do rzeczywistej intencji autorów Boskiego i ludzkiego — rezygnuje się z wszelkiej interpretacji. Postępuje się za to według zasady „kopiuj-wklej”, próbując implementować „jeden do jeden” to, co znalazło się w Ewangeliach. Tym należy tłumaczyć wciąż niezrealizowane dążenie do uzdrawiania wszystkich — czyż o Jezusie i Apostołach nie jest wprost napisane, że uzdrawiali ze wszystkich chorób? Zauważmy, że w świetle wypowiedzi soborowych ani nie jest oczywiste, że historyczny Jezus rzeczywiście uzdrawiał wszystkich, którzy do Niego przyszli z wiarą (ewangeliści, jak się rzekło, dokonują syntezy i, jak na współczesne nasze gusta, swobodnie korzystają z faktów, a nawet je modyfikują), ani, nawet gdyby tak było, nie wynikałoby z tego, że ewangeliści zostawili w takim razie „instrukcję” dla wszystkich kolejnych pokoleń chrześcijan. Całkiem możliwe, że chodziło im o coś zupełnie innego, i że „charyzmatyk w dżinsach” przechodzi obok wielbłąda, bo jego pole widzenia zajmuje komar.

Przepraszam za hiperbolę, ale wydaje mi się ona na miejscu, żeby wyrazić następującą myśl: to współczesny charyzmatyczny trend poszukiwania „znaków i cudów” sprawia taką a nie inną lekturę Ewangelii. Gdyby „charyzmatyk w dżinsach” nie przesiąknął amerykańskim pentekostalizmem, lecz czytał Biblię w świetle Tradycji Kościoła, nigdy nie wyczytałby z tekstów natchnionych tego, co wyprowadza z nich teraz.

Lektura wyrywkowa i fundamentalistyczna

Rodzimi charyzmatycy powołują się na Ewangelię i inne świadectwa Nowego Testamentu z nastawieniem, że tam mamy wszystko „wprost napisane”. Wystarczy tylko przeczytać, aby uciąć wszelkie spekulacje. Zdaje się, że wszelkie dociekania egzegetyczne traktowane są tutaj jako niepotrzebne, a nawet szkodliwe. Oznacza to ni mniej ni więcej, że katolicki charyzmatyk zamiast katolickich zasad interpretacyjnych, o których pisałem w poprzednich odcinkach, dokonuje literalistycznego odczytania ksiąg natchnionych. Bliżej mu zatem do fundamentalizmu biblijnego rodem z Ameryki niż do wskazówek zalecanych i praktykowanych przez Kościół katolicki.

Jest znamienne, że charyzmatyków parających się uzdrowieniem najbardziej zajmuje stosunkowo krótki okres publicznej służby Jezusa. A przecież trzy lata znaków i cudów należałoby umieścić w szerszych ramach, by nie powiedzieć wprost, że cały ewangeliczny pejzaż należałoby rozpiąć na ramie Krzyża. Trzydzieści lat życia w ukryciu, a tym bardziej kluczowa godzina krzyżowa, dla której Syn stał się człowiekiem, powinny chyba coś znaczyć dla chrześcijanina? Nie wolno uprawiać takiej egzegezy, która z wyrywków Ewangelii wyprowadza wnioski co do życia chrześcijańskiego, nawet jeśli miałyby to być wnioski fragmentaryczne, obejmujące jedynie część chrześcijańskiego zaangażowania. Życie ucznia Chrystusa nie polega na sklejaniu „kawałków” wywiedzionych z „ewangelicznej instrukcji obsługi”, owszem ma tworzyć całość na wzór niepokawałkowanego życia Chrystusa. Ono od początku zmierzało — taka jest optyka ewangelistów! — do ukrzyżowania, a zatem również prawidłowa interpretacja dokonywanych przez Niego znaków i cudów winna być widziana z perspektywy Krzyża.

Czytane w kontekście całej Ewangelii relacje z Chrystusowych uzdrowień wołają o inną interpretację, niż ta, do której przywykł „charyzmatyk w dżinsach”. Ewangelie interpretowane na tle całego Nowego Testamentu czy tym bardziej całej Biblii (egzegeza kanoniczna) ukazują jedynie relatywną wagę cudownych uzdrowień w historii zbawienia. Nie stanowią one centrum życia kościelnego ani nie stają się przedmiotem przepowiadania pierwotnego Kościoła. Żaden z autorów natchnionych nie potwierdza, jakoby władza uzdrawiania należała do każdego chrześcijanina i stanowiła jego normalne wyposażenie i wezwanie do działania w oparciu o nie, a tym bardziej do organizowania krucjat uzdrowieńczych. Nie poleca się również oczekiwania kolejnych „przełomów” w dążeniu do „odtwarzania” uzdrowieńczej posługi Chrystusa.

Przypomnijmy do tego tę zupełnie podstawową zasadę katolicką, która każe czytać Pismo Święte w żywej Tradycji Kościoła — w ten sposób jeszcze wyraźniej ukaże się jednostronność lektury „charyzmatyka w dżinsach”. Wystarczyłoby, gdyby charyzmatykowi w jednej ręce trzymającemu Biblię, włożyć do drugiej Katechizm Kościoła katolickiego. Porównanie świętych pism z interpretacją zawartą w niebieskiej książeczce mogłoby stanowić otrzeźwienie. Także spojrzenie wstecz, na historię kościelną, czy w lustro Ojców Kościoła, w którym Biblia znalazła swoje odbicie — mogłoby działać ozdrowieńczo. Życiorysów świętych — oni chyba jednak coś znaczą dla życia chrześcijańskiego oraz katolickiej interpretacji ksiąg natchnionych — również nie dałoby się uznać za uzasadnienie współczesnych charyzmatycznych trendów.

Królestwo Niebieskie na ziemi

Głoszone przekonanie rodzimych charyzmatyków:

Modlitwę o realizowanie się Królestwa Bożego i woli Ojca „jako w niebie, tak i na ziemi”, wolno zrównać z oczekiwaniem na ziemi stanu właściwego dla raju czy nieba. Skoro w niebie nie ma chorób i śmierci, na ziemi również nie miałoby być dla nich miejsca. Wezwanie Modlitwy Pańskiej „przyjdź Królestwo Twoje” dotyczy wołania o uzdrowienie, ale uzasadnione jest również oczekiwanie na cuda wskrzeszenia. Modlitwa o uzdrowienie zgadza się z Bożą wolą, bo Bóg co do zasady chce uzdrawiać.

Wyżej zaznaczyliśmy już, że lektura „charyzmatyka w dżinsach” jest wyrywkowa, ograniczona do trzyletniej posługi Chrystusa. Na tej bazie, z całkowitym pominięciem Krzyża, wyprowadza się wnioski co do chrześcijańskiego życia. Taka interpretacja z Chrystusa czyni głupka, który zupełnie nieświadomy tego, jak skończy się Jego życie, miałby naprawdę wierzyć w ustanowienie Królestwa Bożego na ziemi. A jednak, jeśli poważnie potraktować, że Syn Boży stał się człowiekiem dla godziny Krzyża, wtedy publiczna działalność Wcielonego musi być postrzegana z zupełnie innej perspektywy. Ewangeliści jak gdyby wykrzykują słuchaczom i czytelnikom: „To jest ten, na którego czekaliście! Zobaczcie na znaki i cuda, które czyni: uzdrawia, uwalnia i wskrzesza. Czego chcecie więcej?”. Ale zaraz ten sam palec, który wskazuje na Niego, kierują do góry: „Ale prawdziwe Królestwo Boże jest możliwe jedynie tam”.

Zapewne najwyraźniej widać to w Ewangelii wg św. Jana, której dynamika odpowiada właśnie temu, co napisałem: cud to jedynie znak, i zaraz po tych — nielicznych zresztą w porównaniu z Ewangeliami synoptycznymi — cudach Chrystus wskazuje punkt docelowy w niebie. Ale symptomatyczna może też być perykopa w Ewangelii wg św. Łukasza, która opowiada o roli znaków i cudów w rozpoznaniu Mesjasza, a nie potwierdza tezy o tym, że należy się spodziewać uzdrowień zawsze i wszędzie. Jan Chrzciciel pyta: „Czy Ty jesteś tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?”. Ewangelista pisze, że Jezus „w tym właśnie czasie wielu uzdrowił z chorób, dolegliwości i uwolnił od złych duchów [...]”. Prorokowi doniesiono o tych „wielu” (a nie „wszystkich”), i to miało mu wystarczyć: „A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi” (por. Łk 7, 18-23).

W tym oczekiwaniu „charyzmatyka w dżinsach” na „dzianie” się Królestwa Bożego na ziemi zupełnie zostaje pominięty stosunek Kościoła do Królestwa Bożego. A właśnie Kościół jest tym dziwnym „tworem”, jaki pojawia się w związku z obecnością a zarazem nieobecnością Królestwa Bożego. Żeby zrozumieć, czym w takim razie jest to dziwne „pomiędzy”, należy przyjrzeć się Kościołowi. W tym celu można go przejrzeć w Maryi, która jest, zgodnie z katolicką nauką, żywą ikoną Kościoła. Jak podkreśla Katechizm Kościoła katolickiego, w Niej właśnie kontemplujemy to, „czym jest Kościół w swoim misterium, w swojej «pielgrzymce wiary», i czym będzie w ojczyźnie na końcu swojej drogi, gdy go oczekuje «w chwale Przenajświętszej i niepodzielnej Trójcy» [...] Ta, którą Kościół czci jako Matkę swego Pana i jako swoją Matkę” (nr 972).

Zauważmy, że Niepokalanie Poczęta, odkupiona „na kredyt” (uprzednio, ze względu na przyszłe zasługi Chrystusa) i pełna łaski, już na ziemi żyła pod pełnym panowaniem Boga, a zatem w Królestwie Bożym. Jednak pełnia tego Królestwa mogła ujawnić się dopiero w chwalebnym życiu Najświętszej Maryi Panny. Dopiero tam owo „pomiędzy”, które charakteryzuje życie Kościoła na ziemi, zostało zniwelowane do zera: w Niej Kościół osiągnął już swój cel i jest spełnionym Królestwem Bożym. Dla nas, żyjących na razie na tym „łez padole”, pozostaje wciąż różnica między Królestwem Bożym w Kościele pielgrzymującym (na ziemi) a Królestwem Bożym w Kościele chwalebnym (w niebie). Jeśli chcemy zobaczyć, jak ta „odległość” między nimi może wyglądać dla nas, pozostających wciąż tutaj, wystarczy spojrzeć na Królestwo Boże w ziemskim życiu Matki Bożej. Wbrew „teologii sukcesu” przypomnijmy mało sielankowe epizody:

ciąża tajemnicą niemożliwą do wypowiedzenia — i związana z tym absolutna samotność; narodziny Jezusa w warunkach, powiedzmy oględnie, mało sterylnych i nieludzkich (szopa i zwierzaki); emigracja do obcego królestwa egipskiego, żeby chronić Królestwo przychodzące w Dziecku, na którego życie nastawał Herod; wieczne wychodzenie z samej siebie, żeby sprostać wymaganiom Syna; i w końcu zapowiedziany przez proroka Symeona miecz, który dosięgnął Jej serca najgłębiej pod Krzyżem (S. Zatwardnicki, Kościół zgorszenia — tajemnica obrazy).

A przecież jeszcze nie zaczęliśmy nawet rozpatrywać różnicy między bezgrzeszną, niepokalanie poczętą i całą świętą Matką Kościoła, a Kościołem złożonym z grzeszników przyjmujących łaskę po łasce i wciąż dalekich od świętości. To jednak wystarczy, żeby uzmysłowić sobie, że Kościół pielgrzymujący, nawet jeśli byłby złożony z samych charyzmatyków nadzwyczajnych, jest wciąż Królestwem niespełnionym, „obrazem” Królestwa Bożego zrealizowanego w chwale. Jak się ma ten obraz do rzeczywistości chwalebnej? W czasie kursu Alpha, ale również w teologii, przywołuje się sformułowania „już” i „jeszcze nie” na oznaczenie tego specyficznego okresu, w którym żyją poddani Królestwa Chrystusa. To stwierdzenie wydaje mi się niewystarczające, sugeruje jedynie pewną część przyszłej chwały już teraz dostępną. Z kolei przemilcza, że obraz Królestwa Bożego na ziemi może i raczej będzie przybierał formę „negatywu” ostatecznego spełnienia.

Zobaczmy, że Chrystus poślubił Kościół nie w Kanie, lecz umierając na Krzyżu. Mamy zatem do czynienia z weselem, które celebruje się jako stypę, w samotności, żeby sala weselna wypełniła się gośćmi (por. Mt 22, 1-14). Tort weselny z niebiańskich godów już podaje się nam w Eucharystii, ale jak smakuje ten pokarm? Raczej uniżeniem i wezwaniem do spalania się dla innych. Joseph Ratzinger, na którego notabene powołują się chętnie „charyzmatycy w dżinsach”, pisał kiedyś, że sposobami teraźniejszej obecności Chrystusa są dar Ducha Świętego i zadanie dawania świadectwa, głoszenia i misji. A zatem nie tyle znaki i cuda, ile przepowiadanie Ewangelii jest w tym okresie „pomiędzy” Zmartwychwstaniem a Paruzją „wyrazem powszechnego królestwa Jezusa Chrystusa, który swe panowanie sprawuje w formie uniżenia Słowa” (Jezus z Nazaretu. Studia z chrystologii. Druga część tomu). W świecie bezbożnym Królestwo Boże przybiera postać służby i ewangelizacji (nieraz poświadczanej znakami uzdrowienia).

Czytelnik chyba nawet się nie zorientował, że właśnie zastosowaliśmy analogię wiary, jedną z trzech katolickich zasad interpretacji Pisma Świętego. Wyszliśmy od tej spójności prawd wiary między sobą i w całym planie Objawienia, która została zignorowana przez „charyzmatyka w dżinsach”.

Chrystologia kenotyczna à la Bill Johnson?

Niektóre przekonania katolickich charyzmatyków wydają mi się jakąś nieco tylko „ukatolickowaną” wersją wątpliwych poglądów głoszonych przez kolegów-pentekostalistów amerykańskich:

Można oczekiwać, że chrześcijanin doskoczy do poziomu Jezusa w posłudze uzdrowienia. Na głębszym poziomie kryje się tutaj chyba supozycja, że chrześcijanin może „jeden do jeden” odtwarzać życie Mistrza, a przynajmniej winien do tego celu dążyć.

Chrześcijanin może nie sięgnie pułapu Jezusa w posłudze uzdrowienia, ale gdybyśmy mieli taką wiarę, jak On — uzdrowienia zawsze by następowały. W każdym razie na pewno docelowo należy wypatrywać większej ilości większych niż do tej pory cudów.

W tle tego wszystkiego znajduje się zapewne pogląd, że Jezus był również człowiekiem i w takim razie chrześcijanie mogą Go naśladować. Zauważmy, że „charyzmatyk w dżinsach” wprost przyjmuje, że Jezus również wierzył i uzdrawiał dlatego, że miał wiarę. Myślenie, że gdybyśmy mieli taką wiarę jak Chrystus, wtedy uzdrawialibyśmy tak jak On, jest, jak to określił jeden z moich znajomych, teologiczną aberracją. Rzeczywiście, jakimś — moim zdaniem nieprzypadkowym, lecz wynikającym z szukania wzorców w amerykańskim pentekostalizmie — trafem, pomija „charyzmatyk w dżinsach” tę „drobną” różnicę, że Wcielony wciąż jest Bogiem, a my nie! Mnie niepokoi najbardziej właśnie ta tendencja, która zapanowała w ruchu charyzmatycznym — chodzi o taki rodzaj podkreślenia człowieczeństwa Jezusa, który sprawia, że umyka Jego Bóstwo. W istocie jest to po prostu herezja, tyle że przyjmowana przez rodzimych charyzmatyków zapewne bezrefleksyjnie.

Świadomie chyba wpadł w tę pułapkę Bill Johnson z Bethel Church. Mimo zapewnień, jakie składa, że wyznaje pełne Bóstwo i pełne człowieczeństwo Chrystusa, nauczania tego pastora opierają się na logice, którą można by odtworzyć następująco: Bóg staje się człowiekiem — Chrystus jest prawdziwym człowiekiem — jeśli Bóg wciela się, a Chrystus ma być prawdziwym człowiekiem, oznacza to, że Syn porzucił swoje bóstwo (kenoza) — Chrystus dokonuje cudów jako człowiek — my jako ludzie możemy Go w tym naśladować (innymi słowy: gdyby uzdrawiał jako Bóg, nie moglibyśmy iść Jego śladami).  Pastor jest tutaj zakładnikiem przyjętej przez siebie „ideologii uzdrowienia”, która polega na kręceniu się „w kółko”: Ewangelie mówią o uzdrowieniach — jako chrześcijanie mamy uzdrawiać — uzdrowień jest wciąż tak mało — ale Ewangelie przecież mówią o uzdrowieniach — musimy uzdrawiać — trzeba wciąż głosić „teologię uzdrowienia” — mamy przykład w Chrystusie, który uzdrawiał jako człowiek — ludzie mogą Go naśladować, gdyż On uzdrawiał jako człowiek — uzdrowienia muszą się wydarzać. Itede, itepe. Gdyby w otoczeniu Johnsona znalazł się jakiś Gałkiewicz (spokojnie, nie znajdzie się, sama struktura tej parareligijnej organizacji na to nie pozwoli), zapytałby może: „A co, jeśli uzdrowienia się nie dzieją?”. W odpowiedzi usłyszałby: „Jak to się nie dzieją, jeśli tłumaczyłem, że się dzieją”.

Coś podobnego daje się wyczytać u polskich charyzmatyków. Również oni podkreślają, że Syn Wcielony dokonywał cudów nie tylko jako Bóg, ale również jako człowiek, a Ten sam Duch Święty, który przebywał w Jezusie, żyje także w wierzących. Niby prawda, ale jednak półprawda. Owszem Jezus dokonywał cudów nie tylko jako Bóg, ale nie można z tego wyprowadzać wniosków, że dokonywał ich jakiś człowiek Jezus; nieśmiało przypomnę, że do kanonu ortodoksji chrześcijańskiej należą wypowiedzi soborów chrystologicznych, m.in. chalcedońskiego (451 rok) akcentującego jedność Osoby Chrystusa a dwoistość natur. Zatem ten człowiek Jezus to po prostu Osoba Boska, tyle że „wczłowieczona”, a nie druga ludzka osoba postawiona jakby obok (tak u rodzimego charyzmatyka) czy tym bardziej zamiast (tak u Johnsona) pierwszej Boskiej. Podobnie Duch Święty — owszem, ten sam działa w chrześcijaninie, ale przecież nie oznacza to, że każdy wyznawca Chrystusa „posiada” Ducha w pełni jak Chrystus. Raczej to Kościół jako całość — Oblubienica Chrystusa — otrzymuje w „posagu” od Oblubieńca to, co do Niego należy. Dlatego potem ten „skarb” Ducha rozkłada się niejako na poszczególne dary, które razem mają budować Ciało Chrystusa ku pełni, jaką posiada Głowa (por. Ef 4, 7-16).

Ideologia „charyzmatyka w dżinsach”

Kolejne poglądy, które wypunktowaliśmy w poprzedniej partii cyklu:

Posługa uzdrawiania idzie po linii „od przełomu do przełomu”, dlatego wraz ze wzrostem wiary (i wiedzy w temacie charyzmatycznej posługi!) powinny pojawiać się coraz bardziej spektakularne uzdrowienia, a nawet wskrzeszenia, o których mówi Ewangelia.

Potrafimy „namierzyć” powody braku cudownego uzdrowienia, wśród których jednak nie ma miejsca na stwierdzenie, że Bóg wcale nie zamierza uzdrawiać wszystkich wierzących w każdym przypadku. W sytuacji braku uzdrowienia „winę” ponosi albo nieprofesjonalny posługujący, który np. nie zrobił wszystkiego, co do niego należało, albo przystępujący do modlitwy, któremu nie dostało wiary czy przebaczenia.

Wiele można by powiedzieć o Bogu „charyzmatyka w dżinsach”, głoszonemu wprost lub pośrednio — przez charyzmatyczną posługę. Moją uwagę zwraca przede wszystkim to, że ten Bóg niewiele ma właściwie do powiedzenia. To zresztą paradoks, że charyzmatyk, który wszystkich wzywa do wyjścia poza dotychczasowe schematy i przyzwyczajenia (nowe „objawienia” z lektury Ewangelii, kolejne duchowe przełomy, wypatrywanie „charyzmatycznego przebudzenia” itd.), sam szufladkuje żywego Boga, którego głosi. O tym oswojonym Bogu charyzmatyka już wszystko wiadomo, na wszelkie pytania nasi rodzimi charyzmatycy mają ustaloną odpowiedź, są nawet w stanie Boga, gdyby nie raczył kogoś uzdrowić, bronić zrzuceniem winy na siebie lub innych (bodaj najbardziej perfidny jest tutaj wymóg „utrzymywania uzdrowienia”). Każdy z nich przywołuje te same argumenty i „dowody” biblijne, i tylko szkoda że chłopaki nie mogą się dogadać w kwestii ilości scen ewangelicznych opisujących, jak Jezus czy Apostołowie uzdrawiali wszystkich.

Kiedy czytałem wywiady z polskimi charyzmatykami, miałem nieodparte wrażenie, jakby ktoś próbował mnie wciągnąć w pewnego rodzaju ideologię. Na każdą wątpliwość — gotowa odpowiedź. Odpowiedni fragment biblijny — bezdyskusyjnym rzekomo dowodem. Doświadczenie charyzmatyczne — miarą Objawienia i teologii. Wszystko jak gdyby „zapięte na ostatni guzik”. Niestety konstrukcja ta opiera się na piasku wątpliwych założeń, zatem musi runąć. Już widać, że „rzeczywistość skrzeczy” względem głoszonych przez charyzmatyków poglądów, dlatego muszą uciekać się do nadziei na kolejny przełom. A im więcej przełomów, tym dalej od świadectwa Nowego Testamentu, które nic — powtórzę raz jeszcze: nic — o tego rodzaju przełomach nie mówi.

W tym szczelnie zapiętym systemie jeden guzik się jednak nie dopina. Ku mojemu zaskoczeniu, progiem za wysokim na nogi charyzmatyka okazują się stygmaty. O to jedno zjawisko się potykają, jakoś nie daje się ono wpisać w charyzmatyczną ideologię. Być może to jest ta wąska ścieżka, którą powinni pójść, by zrobić „krok w tył”, gdy chodzi o ideologię, a „krok w przód”, gdy idzie o teologię. Pierwsza lepsza babcia w moherowym berecie wydaje się w tej sprawie mieć więcej „zmysłu wiary” niż „charyzmatyk w dżinsach”. Ten ostatni, uwięziony w swoich założeniach, wydaje się zdziwiony, że Bóg mu się wymyka. Gdyby jednak poszedł za tym zdumieniem, mógłby może odkryć, że nie przypadkiem święci przeżywają największe duchowe rozkosze złączone z największymi cierpieniami. Upodabniają się do Chrystusa, który, wbrew temu, co sądzą charyzmatycy, nie w cudach i znakach, ale dopiero na Krzyżu doświadczał najgłębszego z możliwych zjednoczenia z Ojcem. Owszem, zawsze pełnił wolę Boga i w tym sensie oczywiście jako Syn pozostawał w nieustannej unii z Ojcem, ale jednak wszystko, co wydarzyło się wcześniej, było przygotowaniem do godziny, dla której przyszedł na ten świat (por. J 12, 27), a która była zrealizowaniem odwiecznego Bożego planu.

Mam nieodparte wrażenie, że „charyzmatycy w dżinsach” traktują zmartwychwstanie ukrzyżowanego jak gdyby to było wydarzenie z gatunku „zabili go i uciekł”. Ale nie tak się sprawy mają z Ewangelią, jak z amerykańskimi filmami. Boża chwała, której tak pożądają „charyzmatycy w dżinsach”, jest wewnętrznym wymiarem Krzyża. Dlatego wizjoner ujrzał w niebie „Baranka jakby zabitego” (Ap 5, 6), i usłyszał oddających chwałę właśnie Barankowi: „Baranek zabity jest godzien wziąć potęgę i bogactwo, i mądrość, i moc, i cześć, i chwałę, i błogosławieństwo” (Ap 5, 12). Jeśli „świątynią jest Pan Bóg wszechmogący oraz Baranek” (Ap 21, 22), dobrze byłoby w tej świątyni próbować zamieszkać już tutaj na ziemi, a nie wypatrywać chwalebnych mocy poza nią.

***

Obcowanie z tym szczelnym systemem poglądów „charyzmatyków w dżinsach” przypomniało mi twierdzenie Kurta Gӧdela. Ten austriacki matematyk przeprowadził dowód wykazujący, że w aksjomatycznej niesprzecznej teorii matematycznej zawsze znajdzie się takie zdanie, którego w ramach tej przyjętej teorii nie da się ani udowodnić, ani obalić. Łopatologicznie: każdy niby-zamknięty system pozostaje jednak otwarty i przyjmuje jakieś założenia z zewnątrz. W swoim cyklu postawiłem tezę, że w ramach katolickiego „systemu” nie daje się udowodnić takich poglądów, jakie głosi „charyzmatyk w dżinsach”. Że pewne założenia wziął on spoza tego systemu, a ściślej: przejął od pentekostalisty amerykańskiego, co zasugerowałem w otwierającym serię tekście „Czy charyzmatyk wie, co kupuje?”. Jeśli się pomyliłem w tej podstawowej tezie, cały cykl jest jedną wielką pomyłką. Jeśli jednak mam rację, należy bacznie obserwować nie tylko polskiego „charyzmatyka w dżinsach”, ale również jego „kolegę” zza Oceanu.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama