Współczesny ruch charyzmatyczny pośrednio wywodzi się z XIX-wiecznych amerykańskich "przebudzeń" w łonie Kościołów ewangelikalnych
Poprzednia część z cyklu „Charyzmatyk w dżinsach” zatytułowana „Uwaga, nowa fala pentekostalizmu!” stanowiła zarys charakterystyki kolejnych okresów charyzmatyczności. Ale to nie wszystko, co powinien wiedzieć „charyzmatyk w dżinsach”. Jeśli wzoruje się na amerykańskich charyzmatykach, trzeba mu raz jeszcze spojrzeć na historię, tym razem pod kątem tzw. ruchów przebudzeniowych. Środowiska charyzmatyczne, zwłaszcza trzeciej i czwartej fali, często gęsto odwołują się do przebudzeń, widząc w nich nawet podstawowy cel działalności chrześcijan.
Ewangelikalizm amerykański, z którego korzeni wyrasta ruch pentekostalny, ma swój historyczny początek w tzw. „Wielkich Przebudzeniach” (Great Awakenings). Pierwsze Wielkie Przebudzenie (lata 1730 — 1760) przebiegało paralelnie w Anglii i angielskich koloniach amerykańskich, zapoczątkowane działalnością George'a Whitefielda, jednego z założycieli metodyzmu. Dynamizm przebudzenia w Anglii należy przypisać Johnowi Wesleyowi, w Ameryce natomiast przybrało ono postać ruchu rozpoczynającego się w wielu miejscach jednocześnie, choć na pierwszy plan wysuwa się bezdyskusyjnie postać Jonathana Edwardsa.
Dla naszych rozważań ważne jest, że w czasie misyjnych podróży w Ameryce głoszono program duchowej odnowy. Rozpoczynał się on od skruchy i ewangelicznego upokorzenia, czyli długiego okresu modlitwy, w czasie którego uświadamiano sobie całkowitą zależność od Boga w sprawie zbawienia. Potem następowało głoszenie Dobrej Nowiny o odrodzeniu (regeneration), czyli narodzeniu na nowo. Przejawiać się ono miało wewnętrznym świadectwem bycia przyjętym i oczyszczonym przez Ducha Świętego, czemu towarzyszyła ulga i radość, a także manifestacje kojarzone z charyzmatycznymi darami. W czasie tego przebudzenia fascynowano się fenomenami takimi jak: mówienie nieznanymi językami, prorokowanie, omdlenia i padanie bez czucia, konwulsje i religijny trans.
Jonathan Edwards, kontynuator rozpoczętego w Ameryce przebudzenia, to nie tylko ewangelizator, ale i teolog oraz filozof. Dokonał on w swoich traktatach wnikliwej analizy teologicznej przeżywanych doświadczeń religijnych. Przestrzegał, żeby nie polegać na tym, co zewnętrzne, w ocenie zjawisk, które wydają się pochodzić od Ducha Świętego, ale równie dobrze mogą stanowić szatańskie zwiedzenie. Mimo tego, że bronił religijnego entuzjazmu, podkreślał, że nie spodziewać się przywrócenia cudownych darów proroctwa, języków i objawień, a nawet wprost dopatrywał się oszustw w sprawie rzekomych łask Ducha Bożego. Na tle dzisiejszych „przebudzeń” wręcz zdumiewają jego przytomne opinie na temat błędnych postaw przyjmowanych w czasie przebudzeń.
W czasie drugiego Wielkiego Przebudzenia (1800 — 1840) organizowano tzw. spotkania obozowe (camp meeting) — nabożeństwa na wolnym powietrzu trwające po kilka dni. Dla grupy obozujących na miejscu ludzi głoszono — dzień i noc — kazania wzywające do nawrócenia, którego znak chętnie widziano w cielesnych manifestacjach. Prawdziwy „dziki Zachód” i prawdziwe „dzikie chrześcijaństwo”. Jak krzemień uderzony o krzemień powoduje iskrę, tak nieokrzesany charakter kolonistów w połączeniu z gwałtownym przeżyciem religijnym skutkował niezwykłymi fenomenami religijności, a w konsekwencji: ogniem przebudzenia obejmującym kolejne tereny.
Gdyby chcieć stworzyć katalog tych ekscentrycznych zachowań identyfikowanych jako objawy nawrócenia, znalazłyby się w nim, jak je nazywno, „ćwiczenia” (exercises). Pozwolę sobie je wymienić, układając w osobisty ranking coraz bardziej zdumiewających osobliwości: padanie (falling exercises) na ziemię jak kłoda i leżenie w bezruchu, jak gdyby człowiek był martwy; bieg (running exercise) powodowany ucieczką przed zbliżającymi się cielesnymi znakami nawrócenia; drgawki, tarzanie się i konwulsje (jerks) odbywające się jak gdyby w przyspieszonym tempie, tak że nie dawało się rozpoznać rysów twarzy; ekstatyczny taniec, zwykle pojawiający się po konwulsjach, oraz różne rodzaje śmiechu, od „niebiańskiego uśmiechu” (heavenly smile) po niekontrolowany chichot (laughing exercise). Na podium dziwactw znalazłoby się miejsce dla gnania przed siebie i leżenia w słomie przygotowanej dla tzw. powalonych w Panu, oraz szczekanie (barking exercise), gdy właśnie owi powaleni zebrani u podnóża drzewa wpędzali szczekaniem diabła na drzewo, jak gdyby „kopiując” w ten sposób polowanie, tyle że teraz odbywające się na złego ducha.
Dla nas najważniejsze są tutaj dwie konkluzje. Po pierwsze, jeśli w pierwszym przebudzeniu uwaga wykształconych teologicznie przywódców koncentrowała się na tajemniczym działaniu łaski, któremu mogły towarzyszyć zewnętrzne oznaki, to w drugim przebudzeniu charyzmatycznym przywódcą ruchu można już było być bez przygotowania teologicznego, a im niezwyklejsze jawiły się przeżycia w ich zewnętrznym wymiarze, tym chętniej przypisywano je działaniu Ducha Świętego. Jonathan Edwards przewracał się w głowie, a jego traktaty kurzyły się zapewne na półkach. Po drugie, od tego czasu przebudzenie traktuje się jak pewien system postępowania — sposób na wzrost Kościoła, który jest do pewnego stopnia możliwy do sprowokowania, a w każdym razie oczekiwany jako zgodny z planem działania Boga.
W związku z tym pojawiają się coraz mniejsze przebudzenia, które na przykład Hank Hanegraaf, autor książek poświęconych niebezpiecznym tendencjom w ruchu charyzmatycznym, nazywa wręcz podrobionymi czy sfałszowanymi przebudzeniami (counterfait revival). Towarzyszą im, oczekiwane czy nawet wywoływane, doświadczenia, w których upatruje się działania Ducha Świętego. Ludzie płaczą i krzyczą, albo odwrotnie, śmieją się do rozpuku, doświadczają wstrząsania jakby prądem elektrycznym, czują ogień na rękach, biegają i skaczą, albo pokotem padają na podłogę kładzeni przez prowadzącego przebudzeniowe nabożeństwa.
Dla przykładu Rodney Howard-Browne organizuje spotkania modlitewne, w czasie których pojawiają się właśnie manifestacje cielesne różnorakiego rodzaju. Wszystko to można zobaczyć choćby w filmiku The Fire of God. Przykład to wcale nie pierwszy z brzegu, owszem ten człowiek o twarzy poczciwego księdza proboszcza to postać centralna dla dzisiejszego amerykańskiego ruchu charyzmatycznego. Nazywa się go nie przypadkiem „barmanem Ducha Świętego” (Holy Ghost Bartender), jako że w czasie modlitwy przez niego prowadzonej publiczność jak pijana zaśmiewa się wniebogłosy.
Rzeczywiście facet ma talent kabareciarza, już na sam jego widok dobywają się salwy śmiechu. No cóż, każdy ma swój charyzmat. Ja specjalizuję się w przekłuwaniu napompowanego do granic możliwości balona. Tego rodzaju posługa to kpina z Ducha Bożego i karykatura chrześcijaństwa. Warto zestawić trzeźwe przekonania Jonathana Edwardsa na temat cielesnych manifestacji z dzisiejszym powoływaniem się na nie przez głosicieli przebudzenia. Jeśli osiemnastowieczny kaznodzieja podtrzymywał, że zewnętrzne oznaki mogą pochodzić z trzech źródeł — od Boga, od diabła, albo po prostu z ludzkiej natury, to dziś przywołuje się tego teologa w obronie wszelkich pojawiających się religijnych ekstrawagancji.
Tak się zastanawiam, czy przypadkiem Jonathan Edwards w czyśćcu, obserwując zawartość otwartej przez siebie i innych pionierów przebudzenia puszki Pandory, nie pisze przypadkiem nowej książki weryfikującej wcześniejsze poglądy. Rzecz to będzie zapewne o Najświętszej Maryi Pannie, która Syna Bożego poczęła z Ducha Świętego, bez manifestacji cielesnych — te pojawiły się później w postaci ciąży. A przebudzeniowcy pełni manifestacji w ciele — niekoniecznie narodzili się dla Królestwa Bożego.
opr. mg/mg