Stworzenie czy ewolucja?

Niełatwo jest treści dotyczące problematyki filozoficzno-przyrodniczej przedstawić w formie popularyzatorskiej. Książka "Stworzenie czy ewolucja?" jest próbą wskazania drogi w gęstwinie poglądów dotyczących tej problematyki

Stworzenie czy ewolucja?

Jak to już ktoś zauważył, dla każdej książki można by napisać dwie recenzje: jedną krytyczną, a drugą pochlebną. Cóż jednak robić, jeśli trzeba wybierać? Otóż w przypadku książki-rozmowy niemal rówieśników: redaktora Tomasza Rowińskiego (ur. 1981) oraz zakonnika Michała Chaberka OP (ur. 1980), doktora teologii fundamentalnej i autora licznych publikacji dotyczących debaty ewolucja-stworzenie, zdecydowanie należałoby wybrać drugi rodzaj recenzji, co też niniejszym czynię: pomijam wyjątki „plusów ujemnych”, a podkreślam, bo książka zasługuje na przejęcie się jej przesłaniem, regułę „plusów dodatnich”.

Rzadko się zdarza, by niełatwe przecież zagadnienia przedstawić w formie popularyzatorskiej, pełnej słownych ilustracji, nie czyniąc tego kosztem poziomu — w tym przypadku udało się to znakomicie! Ale przede wszystkim docenić należy samą treść książki, która ze względu na powszechny zamęt towarzyszący relacjom stworzenie-ewolucja (czy szerzej: wiara i nauka) ukazuje w tej gęstwinie możliwe (oparte na syntezie Tradycji oraz nowych trendów w nauce) przesieki. Zwłaszcza dla tych, którzy do tej pory nie dostrzegli, „w czym sęk”, a nie mają możliwości dotrzeć do rozproszonych w książkach i artykułach argumentów Chaberka — lektura książki Stworzenie czy ewolucja? wydaje się być obowiązkową.

Jak pisze red. Rowiński, motywem powstania książki były wątpliwości, jakie wzbudziły w nim deklaracje, jakoby katolik miał równie dobrze wierzyć w Biblię jak i w teorię Darwina; książka zrodziła się z pytań wierzącego poszukującego spójności między wiarą i rozumem. Jego interlokutor zaproponował „wąską ścieżkę” ortodoksji pomiędzy heterodoksyjnymi poboczami: kreacjonizmem w wydaniu protestanckiego fundamentalizmu biblijnego z jednej strony a darwinizmem (również tzw. teistycznym ewolucjonizmem) podważającym wiarę Kościoła z drugiej; ukazał dialog religii i nauki, w której obu autonomicznym porządkom poznania przyznaje się znaczenie poznawcze (można by powiedzieć, że w duchu chalcedońskiej formuły: „bez zmieszania i bez rozdzielenia”). Z niektórymi tezami dominikanina można dyskutować, ale nie wolno odmawiać pomysłodawcom recenzowanej pozycji wyczucia stawki, o jaką rzecz idzie: postulowana synteza eklezjalnej wiary w stworzenie oraz ewolucji neodarwinistycznej propagowanej przez niektóre środowiska akademickie prowadzić może do zmian w doktrynie katolickiej (rzekoma zgoda dokonuje się za cenę odrzucenia Tradycji), napotyka też poważne trudności — z czego mało kto (nawet wśród teologów) zdaje sobie sprawę — w dziedzinie zalecanej przez Kościół klasycznej filozofii, której porzucenie (jako wynik przyjęcia „metafizyki Darwina”) pozbawia chrześcijańską wiarę racjonalizmu, a zatem przeradza ją w fideizm.

Lekturze wywiadu z dominikaninem towarzyszyła mi myśl: czy aby cała sprawa z oczarowaniem ewolucją nie rozbija się o kryzys wiary teologów katolickich, którzy nie tylko z powodu jakiegoś zakompleksienia (bycie na służbie zdetronizowanej „Królowej nauk”, skazanej na banicję przez środowiska uniwersyteckie, musi boleć) czy lęku przed oskarżeniem o nienaukowość, ale właśnie przede wszystkim z powodu utracenia zmysłu wiary — tak łatwo wymieniają prawdy objawione na poglądy naukowe, które jawią im się jako pewniejsze wyjaśnienie rzeczywistości. Być może dziś wierzący „oddali pole” naukowcom, bo nie dowierzają już, że Objawienie jest innym porządkiem poznania, nieosiągalnym dla rozumu naturalnego. A przecież, według Ojców Soboru Watykańskiego I, „istnieje podwójny porządek poznania”: za pomocą rozumu naturalnego poznajemy to, co jest mu dostępne, z kolei dzięki wierze „przedłożone nam są również do wierzenia zakryte w Bogu tajemnice, których nie można poznać bez objawienia Bożego” (Dei Filus). Należałoby zatem przyjąć, że w Księdze Przyrody nie da się wyczytać tych prawd, które Bóg objawił w Księdze ksiąg. A zatem kwestii pochodzenia człowieka nie wolno zostawiać naukowcom, należy uwzględnić również teologiczne refleksje.

Doktryna o stworzeniu jest tak samo prawdą wiary jak wszystkie inne głoszone przez Kościół; nie przypadkiem w Credo wyznajemy najpierw wiarę w Boga Stworzyciela, a dopiero potem we wcielenie „dla nas i dla naszego zbawienia”. Trzeba w tym widzieć jedność historii relacji Boga z człowiekiem; można już w stworzeniu widzieć początek zbawienia, albo w zbawieniu „nowe stworzenie”. Na stworzenie i zbawienie trzeba w każdym razie patrzeć nierozdzielnie (ale też bez zmieszania — znów Chalcedon). Chaberek pyta więc retorycznie: „Czemu mamy uznawać cuda historii zbawienia i jednocześnie negować cuda historii stworzenia?” (s. 67). Jeśli ze Stworzycielem zrobiono to, co nakazuje ewolucja, i Odkupiciela będzie wolno „ukrzyżować” jakąś hipotezą naukową — dodajmy. Z kolei jeśli prawdy o naszym zbawieniu nie są pytaniem naukowym, podobnie i „pytanie o początki nie jest pytaniem naukowym” (s. 47)! Dlatego darwiniści przekraczają swoje kompetencje, gdy zamiast pytać „jak”, chcieliby wyjaśniać, „skąd” wzięło się życie. Nauką próbują tłumaczyć kwestie religijne, jednak samo założenie, że nauka może sobie rościć do tego pretensje, już wynika z założeń uprzednich (filozoficznych czy religijnych), a nie z samych naukowych badań.

Egzegeci i teologowie zadziwiająco chętnie widzą w biblijnym opowiadaniu o stworzeniu coś w rodzaju „chrześcijańskiej mitologii”, a powinni jednak wzorem Ojców Kościoła docierać do dosłownego sensu (chodzi o sens oznaczany przez słowa Pisma, a nie o „biblicyzm”) ksiąg natchnionych, by na tej podstawie poszukiwać sensu duchowego tekstów (por. KKK 116). Jeśli ma się dokonać synteza wiary i nauki, musi oprzeć się po pierwsze na wierności zamysłowi hagiografów, a po drugie na rozróżnieniu tego, co jest potwierdzoną nauką przyrodniczą, a co jedynie hipotezą. Postulowany w środowisku katolickim „teistyczny ewolucjonizm” (ze swoim sławnym propagatorem, śp. Arcybiskupem Życińskim) w ewolucji chciałby widzieć przyczynę wtórną stworzenia, jednak wykluczenie bezpośredniego działania Boga w historii kształtowania się świata (a wszystkie nurty darwinizmu wykluczają Boską „siłę kierującą”) jest przeciwne wierze. Tradycja powiada o stwarzaniu na przestrzeni czasu, a nie jedynie o jednorazowym wyłonieniu z nicości; z kolei akt stwórczy kończy się wraz ze stworzeniem człowieka, co stoi w sprzeczności z ewolucją, której przyznaje się niezmienne w czasie prerogatywy stwórcze. Teistyczny ewolucjonizm można traktować jako krok wstecz — od chrześcijańskiej kosmogonii do pogańskich mitów, od Boga ingerującego w historię do bożka deistów. Darwinistyczne naturalistyczne opowiadania „przypominają nieco mitologie pogańskie, tyle że nazwy bóstw zastąpiono pojęciami naukowymi” (s. 113). Z kolei w teoriach „wielu światów” Chaberek dostrzega pogańskie koncepcje wieczności świata i czasu rozumianych jako powtarzające się w kółko epoki.

Sporą część książki stanowi krytyka hipotezy makroewolucji (przypomnijmy, że w przeciwieństwie do mikroewolucji dotyczącej zmian w obrębie gatunku, makroewolucja chce widzieć zmiany w organizmie prowadzące do przekształcenia jednego rodzaju stworzenia w inny, np. zwierzęcia w człowieka), co nie jest ani dowiedzione przez naukę, ani zgodne z danymi biblijnymi. Sporne jawi się przyjęcie przez ewolucjonistów — „na wiarę” przecież — że przypadkowa zmienność i naturalna selekcja, bez udziału inteligencji, może wyjaśnić pochodzenie wszystkich gatunków; czy jednak proces, który sam w sobie nie ma żadnego celu, może prowadzić do postępu? Przypomina mi się pytanie Josepha Ratzinger — czy „rozum może zrezygnować z priorytetu rozumności przed nierozumnym”? Na nic zda się ucieczka darwinistów w kolejne stopnie pośrednie — Gilbert Keith Chesterton pozostaje wciąż aktualny, jedyną wadą koncepcji „ogniw pośrednich” jest wciąż to, „że nie ma na nią żadnych dowodów (...) Krótko mówiąc, jedynym zastrzeżeniem wobec Brakującego Ogniwa jest jego brak”. Zresztą, im więcej kroków pośrednich, tym mniej prawdopodobne staje się podążanie w jednym kierunku „na ślepo”, a brak przyczyn nie przestaje być brakiem przyczyny. Tym bardziej zdają się przeczyć ewolucji tzw. układy „nieredukowalnie złożone”, np. narządy zbudowane z części, które muszą jednocześnie działać, by narząd spełniał swoją funkcję; takie rzeczywistości nie mogły powstać na drodze kolejnych stopni. Przejętemu od Darwina założeniu, że pierwsze życie musiało być „bardzo proste”, można dziś przeciwstawić odkrycia naukowe ukazujące rzeczywistość pojedynczej komórki jako całego złożonego mikrokosmosu.

Nerwem zagadnienia jest jednak fundament filozoficzny. Odrzucić należy uzurpacje ewolucjonistów, którzy sprowadzają wszelkie ludzkie poznanie rzeczywistości do naturalistycznego, takk jakby „najlepsze wyjaśnienie” musiało się równać „wyjaśnieniu naturalistycznemu” (więc: materialistycznemu). Teoria ewolucji, która notabene nie mieści się w kategorii nauk eksperymentalnych, zachwyca darwinistów „nie dlatego, że coś wyjaśnia, nie dlatego, że porządkuje jakieś dane, tylko dlatego, że nie potrzebuje Boga” (s. 130), innymi słowy: na dane przyrodnicze zostaje nałożona traktowana jak dogmat „klisza ewolucyjna” — idea światopoglądowa. Wiara darwinistów to coś więcej — konkluduje dominikanin — „niż zwykłe przekonanie o słuszności jakiejś koncepcji naukowej. Można śmiało powiedzieć, że teoria Darwina pełni w ich życiu rolę quasi-religii” (s. 178). Nie do przyjęcia jest również założenie, że zmiany cech zwierzęcia (przypadłości) mogą prowadzić do powstania odrębnych gatunków (nowa istota czy natura), prowadziłoby to do wniosku, że nie ma w ogóle żadnych istot, a jedynie jednostki-ogniwa ewolucyjne. Jak w marksistowskiej dialektyce: „rzeczy zmieniają się po troszku, krok za kroczkiem, a potem nagle hyc! — ilość przechodzi w jakość” (Stefan Kisielewski). Wiara w „hyc” dobrze tłumaczy współczesne trendy sprzeciwiające się „megalomanii” człowieka (np. ruchy praw zwierząt, ideologię zielonych, a nawet brak poszanowania dla życia ludzkiego); jak widać, niedaleko pada jabłko darwinizmu społecznego (któremu rozmówcy też poświęcają uwagę) od drzewa darwinizmu biologicznego; założenia metafizyczne siłą rzeczy prowadzą do takich a nie innych kodeksów etycznych.

Z sympatią odnosi się dominikanin za to do nowego ruchu Inteligentnego Projektu pozwalającego wyjść poza konflikt ewolucja-stworzenie, który przybiera zwykle postać alternatywy fundamentalizm-ewolucjonizm; teraz — dzięki IP — spór toczy się między teoriami naukowymi, a nie między nauką a wiarą. IP nie korzysta z przesłanek religijnych, ale opiera się na danych naukowych, może więc swobodnie konkurować w nauce z darwinizmem. Według zwolenników IP, jeśli coś wykazuje cechy zaprojektowania, należy uznać, że zostało zaprojektowane — a trzeba stwierdzić, że przynajmniej niektóre struktury świata fizycznego/biologicznego nie mogły powstać w wyniku ślepych procesów (vide wspomniane nieredukowalne złożoności); nie oznacza to odrzucenia ewolucji, ale podważa zakres jej obowiązywalności; nie jest dowodem istnienia Boga, ale każe zadać pytanie o autora projektu, którym nie może być przypadek. Z naukową teorią IP wydaje się Chaberkowi dobrze korespondować teologiczna koncepcja progresywnego kreacjonizmu (a przy okazji stanowi ona konkurencję dla koncepcji teistycznego ewolucjonizmu), według której Bóg działał bezpośrednio i nie jeden raz w historii naturalnej, aby podnosić porządek natury na coraz to inny poziom („rodzaje”, o których czytamy w Genesis), na który przyroda pozostawiona własnym prawom nie mogłaby się wznieść; innymi słowy: mikroewolucja tak, a zamiast makroewolucji — ingerencje Boga. Dominikanin uważa, że „chrześcijanie generalnie przyjmą inteligentny projekt, jako dobrą teorię naukową, najbardziej harmonizującą z tym, co mówi im wiara” (s. 184-185). Synteza wiary i nauki dokonuje się w tym przypadku na podstawie przesłanek naukowych oraz rzetelnej interpretacji Biblii dokonywanej w świetle Tradycji (odpowiada to zasadom postulowanej przez Benedykta XVI „hermeneutyki wiary”, choć akurat tego terminu w książce nie użyto).

Na pozycję Stworzenie czy ewolucja? składa się dziesięć rozdziałów, których tytuły to w istocie kwestie będące rozwinięciem pytania tytułowego i zarazem wyrazem poszukiwania rozwiązania dylematu nurtującego wierzącego. Kolejno poruszono następujące zagadnienia: O co chodzi w sporze o ewolucję?; Czy nauka i Pismo Święte zgadzają się w kwestii powstania życia?; Czy człowiek pochodzi od małpy?; Czy Kościół zawsze popierał ewolucję gatunków?; Czy kreacjoniści są po prostu nieukami?; Czy istnieją jakieś istotne argumenty przeciwko ewolucji?; Inteligentny projekt — PR-owska zagrywka kreacjonistów?; Czy Darwin odpowiada za obozy śmierci?; Dlaczego nauka o ewolucji wywołuje tyle emocji?; „Czy Ewa powstała z żebra Adama”. Prócz wyżej omówionej treści trzeba również docenić próbę uchwycenia oficjalnego stosunku Kościoła do darwinizmu; zestawienie wypowiedzi Magisterium pozbawia mocy żerujący na ignorancji raczej niż złej woli stereotyp (budowany zwykle na jednym zdaniu Jana Pawła II) mówiący o tym, że Kościół popiera ewolucję czy że nie widzi w niej nic sprzecznego z prawdami objawionymi.

Na szczególną uwagę zasługuje też ostatni rozdział, który wprowadza czytelnika w fascynujący świat odczytania Księgi Rodzaju razem z Ojcami Kościoła; krótkość rozdziału można potraktować jako zaproszenie do osobistego kontynuowania przygody z Tradycją po zakończeniu lektury. Okazuje się, że dokonana przez Ojców Kościoła egzegeza nie przestaje być aktualna, a księga natchniona, która miała być jedynie mitologią, skrywa w sobie (czy raczej odsłania) prawdy teologiczne, których nie wolno przeoczyć, a które tak niefrasobliwie skłonni bylibyśmy uważać jedynie za mitologiczny symbol. Dla przykładu: narodziny Ewy z boku Adama świadczą o cudowności wydarzenia (działa tu Bóg, przy czym musi On w jakiś również nadprzyrodzony sposób „dobudować” większą część ciała kobiety, która nie mogła powstać z jednego małego fragmentu mężczyzny); dowodzą równości natur mężczyzny i kobiety, przy czym równa godność nie oznacza identyczności, co prowadzi do relacji męsko-damskiej służącej obu płciom; zapewniają jedność rodzaju ludzkiego, a jedność ta ma swój posmak „rodzinny”.

Jestem zdania, że również na relacje wiary i rozumu, doktryny i nauki, można patrzeć jak na „nieredukowalną złożoność” katolicyzmu; jedno bez drugiego nie może istnieć, potrzeba syntezy między nimi. Dlatego nie wolno wierzącym przeoczyć czy pozostawić w gestii naukowców jednego z najważniejszych pytań — o pochodzenie człowieka, tym bardziej że ono „dzisiaj powróciło do nas z całą mocą, gdy w imię nowożytnej nauki zaproponowano koncepcje rodem z mitologii pogańskich, które mają zastąpić wiarę biblijną” (s. 253). Sensus catholicus każe sprzeciwić się temu, co na mocy autorytetu „dogmatu ewolucji” podważa chrześcijańską doktrynę (s. 251: „nie wiem jak można to pogodzić z teorią powstania człowieka na zasadzie zrodzenia z jakiegoś hominida”); godne podkreślenia, że w porównaniu z wyjaśnieniem ewolucyjnego pochodzenia ludzi „chrześcijańska antropogeneza jest po prostu piękniejsza. Czy może być lepsze powstanie człowieka niż z bezpośredniego działania Boga? Nie mogę nic takiego nawet pomyśleć” (s. 244). A jeśli jesteśmy przy pięknie — przyciąga wzrok ładna okładka omawianej pozycji projektu pani Anny Kierzkowskiej.

Tekst ukazał się w „Homo Dei” (2015) nr 1
Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama